czwartek, 30 listopada 2017

Fryzjer, czyli walka na nożyczki

Moje włosy, żyją własnym życiem. Ja osobiście darzę je głębokim uczuciem  i mam nadzieję, że zostaną ze mną jeszcze bardzo, bardzo długo, ale w praktyce oznacza to, że są mocno nieprzewidywalne i nie dogadują się dobrze z fryzjerami. 

Od czasów niemowlęcych włosy miałam obcinane chałupniczo, w domu przez Mamę i Ciocię. Dzięki Bogu obie były i nadal są bardzo utalentowane w tej dziedzinie, ale teraz znajdują się niestety trochę za daleko, żeby się mną zająć. A szkoda ! 
W swoim życiu spotkałam, trzy Panie fryzjerki, które rozumiały moje włosy. 

I oto "nadejszła wiekopomna chwiła". Całą rodziną udaliśmy się do fryzjera. 

Usług potrzebowała tylko męska cześć naszego stada i ja. Najpierw przytomnie załatwiliśmy facetów. 
W tym celu umówiliśmy się do męskiego zakładu fryzjerskiego. 

Tu mała dygresja: mój mąż u fryzjera traci zupełnie asertywność. Oznacza to, że jeżeli nie czuwam obok to mogą z nim, a konkretnie z jego włosami zrobić straszne rzeczy. Przerabialiśmy to w Polsce, okazało się, że za Wielką Wodą mężowska odporność na wdzięk Pań stylistek jest taka sama, czyli żadna. 

Zgodnie wpakowaliśmy się do zakładu, który wyglądał łudząco konserwatywnie i spokojnie. W oczach dwóch Pań dostrzegłam znajomy, szalony błysk. 

Rozpoczęły od propozycji fryzur. Pierwsza poddała się fryzjerka, której trafił się nasz syn. Ignorując całkowicie jej twórcze zapędy (wygolone boczki, wzorki i grzyweczka a'la kogucik czy przepraszam jakiś tam piłkarz), zaordynowalam strzyżenie na barana. Dosłownie tak jej to powiedziałam. Pani spojrzała na mojego syna współczującym wzrokiem, ja spojrzałam na nią morderczym. Zaczęła golić. Efekt jak zwykle, prosty, elegancki, po prostu cudo. 

W tym czasie druga cwaniara, rozpoczęła szybkie strzyżenie mojego męża, myśląc, że skoncentrowana na jednym odpuszczę drugiego. Nic z tego, jestem typem matki tzw. symultanicznym. Skoro rozumiem co do mnie mówi cała rodzina w tym samym czasie, to dwie kombinujące Panie fryzjerki na raz to jest po prostu Pan Pikuś. 

Zatrzymałam w trakcie strzyżenia drugą artystkę, przesłuchałam ją co dokładnie zamierza, wybiłam jej to głowy, następnie poinformowałam jak ma wyglądać mój mąż, który musi codziennie wychodzić z domu i poruszać się po ulicach bez wzbudzania zamieszek. Muszę powiedzieć, że tu nie poszło mi tak łatwo jak z synem, ale ponieważ stałam nad nią jak dusza pokutująca to w końcu odpuściła. Westchnęła tylko cieżko. 

Ale żeby nie było, wszystko odbyło się w niezwykle przyjacielskiej, pełnej uśmiechu amerykańskiej atmosferze. Nie wiem jaki napiwek dał mój mąż, ale najwyraźniej wystarczający, bo Panie stylistki nam machały na do widzenia. Możliwe, że miały nadzieję, że następnym razem moi panowie przyjdą sami, NIEDOCZEKANIE ! 

Następnie udaliśmy się do salonu dla Pań, w celu poprawienia mojego wyglądu, tudzież samopoczucia, bo u kobiet na ogół jedno jest nierozerwalnie związane z drugim. Mąż, rozumiejąc powagę sytuacji zabrał dzieciaki i zostawił mnie samą na placu boju. 

Salon przytomnie wybrałam z polecenia jednej, znajomej, fajnej mamy. Już w wejściu uderzyły we mnie pozytywne wibracje, lampki, romantyczna muzyczka i uśmiechnięty, niezwykle przyjacielsko nastawiony manager. 

I to była czysta klasyka: mulat i gej, ubrany jak z romantycznej komedii. Gwoli wyjaśnienia, nie jestem homofobem i mam nadzieje, że rasistką też nie. Był taki słodziakowaty, że od samej rozmowy z nim od razu poczułam się piękniejsza. Dał mi coś w rodzaju szlafroczka, sugerując, że się przegrzeję, a tego byśmy przecież nie chcieli. No nie, nie chcielibyśmy zdecydowanie ! 

Następnie przekazał mnie w ręce dwóch pań, pierwsza umyła mi włosy i strzeliła mały masaż, już w trakcie mycia, zaczęłam się zastanawiać, że może odpuszczę sobie strzyżenie i skoncentruję się na samym masażu. 

Zanim się jednak zorientowałam zagarnęła mnie druga pani i rozpoczęła wywiad środowiskowy. Bez żadnych zastrzeżeń zaaprobowała moją wizję fryzury, a potem wszystko potoczyło się podobnie jak w kraju. Pod koniec zabiegów upiększających, miałyśmy obgadane wszystkie tematy rodzinno-życiowe. 

Do końca nie wierzyłam, że pani nie ciachnie mi czegoś za bardzo lub nie przyklepie,  ale okazała się brylantem czystej wody ! Zostawiła mi tylko trochę za długą grzywkę, ale stwierdziłam, że z grzywkami mam doświadczenie i ciachnę ją sobie sama w domu. 

Opuściłam salon lewitując. W domu skróciłam grzywkę. Dobrze jest przeżywać przygody i poznawać nowe kraje, ale jak to wspaniale, że pewne rzeczy są wszędzie takie same.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Myszka Miki, czyli magia i absurdy amerykańskie

Szczęśliwie przetrwaliśmy Święto Dziękczynienia i teraz nie pozostaje nam nic innego, tylko szykować się do Świąt Bożego Narodzenia. 

Ponieważ uświadomiłam sobie, że moje spojrzenie na tzw. amerykański sen jest bardzo trzeźwe, a czasami wręcz niesłychanie krytyczne, postanowiłam trochę posłodzić i autentycznie pozachwycać się niektórymi aspektami życia na obczyźnie.
Ale najpierw trochę pokrytykuję ! 

Jakiś czas temu stwierdziłam, że muszę poopisywać trochę amerykańskich absurdów. Najwięcej tematów, jak zwykle dostarczyła szkoła. 
Zaczynając od strony merytorycznej, cieżko mi cały czas zdecydować, który system edukacji jest lepszy. Jeżeli chodzi o podejście do dzieci, to myślę, że wygrywa zdecydowanie amerykański. 

Ale naukowo jest już trochę bardziej rozrywkowo. O ile moje młodsze dziecko musi się skupiać, głownie na nauce języka, o tyle starsze, oblatane językowo koncentruje się na intensywnym pochłanianiu wiedzy. I tu od czasu do czasu pojawiają się tzw. momenty obezwładniającego szoku. 

Najbardziej jest to widoczne na historii. 
Dla porównania przy omawianiu problemu łamania praw człowieka w Kongu belgijskim, dzieciaki dostały 4 wypasione strony tekstu, włączając w to nawet informacje dotyczące charakteru i psychiki króla Leopolda, a omawiając historię Polski, zaczynając od końca I Wojny Światowej, a kończąc na przystąpieniu naszego kraju do Unii wystarczyła im jedna strona. 
Do pełni szczęścia nauczyciel kategorycznie zabronił posiłkować się innymi materiałami, tylko wspomnianą stroną tekstu. 
W efekcie moje dziecko przyszło do mnie i zapytało - uwaga cytuję: "czy Piłsudski był bezwzględnym dyktatorem, co to znaczy, że po wojnie Polska znalazła się w sferze wpływów Stalina,  czym się różni stan wojenny od wojny i jak to się stało, że ktokolwiek ten uroczy czas przetrwał". 

W tym momencie zrozumiałam mojego Dziadka, który wiele lat temu nie mógł znieść jak uczyłam się historii, odpowiednio, zmodyfikowanej przez ówczesny aparat rządzący. Teraz przyszła kolej na mnie. Krew przodków zagrała mi w duszy i w efekcie spędziłam kilka upojnych godzin gromkim głosem wpajając dziecku historię narodową oraz miłość do Ojczyzny. Ogłuszone dziecko wyedukowane od podstaw poszło do szkoły, mam nadzieję, że nie okaże się mądrzejsze w tym temacie od nauczyciela. 
Nie ukrywam, że poświęciłam dość dużo czasu wyjaśniając mojej podporze późnej starości, co w praktyce oznaczało "znalezienie się w sferze wpływów Stalina".
Uff ulżyło mi !

Następnym niezwykle ciekawym aspektem również poniekąd dotyczącym szkoły jest ubiór. Jesień amerykańska, (przynajmniej jak do tej pory jest zdecydowanie przyjemniejsza od polskiej, w skrócie zimno, ale słonecznie). I tu zaczyna się robić ciekawie, rano jest około 2 stopnie, moje dzieci odpowiednio "ogacone" dziarsko maszerują do szkoły, a tu kicha bo kolega idzie w krótkich spodenkach i w kurteczce "wiatrem podszytej".
Dzieci, zwłaszcza młodsze się buntuje, bo też chce dostać zapalenia płuc, a tu matka wyrodna nie pozwala. Już przestałam reagować emocjonalnie na widok niemowląt bez czapeczek, aczkolwiek łatwo mi to nie przyszło. 

Ciekawym tematem jest też tzw. cisza nocna, której tu właściwie nie ma. To znaczy ogólnie jest bardzo przyjemnie i cicho, ale jak u kogoś kończy się spotkanie towarzyskie np. o północy wszyscy się żegnają, aż echo niesie i nikt nie reaguje. Dwa dni temu sąsiedzi grali w kosza po jedenastej w nocy, klap, klap, łup, kła, klap, łup. Zdrowy tryb życia to podstawa ! A dla porównania ci geniusze zamykają plaże o 17- tej. Niech mi ktoś tu znajdzie chociaż trochę zdrowego rozsądku, bo ja nie mogę.

Zakończę, przynajmniej na razie listę absurdów wizytą w kinie. 

Zawsze wydawało mi się, że kino to coś w rodzaju chluby i narodowej rozrywki Amerykanów. Być może tak jest, ale nie powala. Przede wszystkim sale są mniejsze niż nasze, płaskie, nie wiem, co ci ludzie w ostatnich rzędach widzą, fotele i jedzenie bardzo podobne do naszego, no i najwieksza kicha-miejsca są nienumerowane. Parę ładnych lat temu usiłowali wprowadzić ten system do polskich kin, ale zdecydowanie się nie sprawdził. Tu najwyraźniej się sprawdza, albo nikt nie wie, że może być inaczej, albo co niestety co najbardziej prawdopodobne ludzie nie umieliby znaleźć odpowiedniego miejsca. 

A najbardziej mnie ubawiły komunikaty przed filmem, dotyczące wyjść awaryjnych, tak wielkich i świecących na czerwono, że nie wiem jak ktoś mógłby je przeoczyć, używania komórek, (dla pewności powtórzone dwa razy),  informacji że trzeba być uprzejmym dla innych (rownież dwa razy) i nie rozmawiać (ciekawe, że tylko raz).

I teraz na koniec trochę obiecanej słodyczy. 

Jeśli ktoś lubi święta i Disney'a to myśli, że trafił do równoległego świata wymarzonego dzieciństwa. Ludzie, niepomni faktu, że jest jeszcze listopad, dekorują domy i choć mój duch patriotyczny, aż się skręca, to muszę przyznać, że te domy wyglądają lepiej niż Krakowskie Przedmieście w grudniu. W sklepach dekoracje świąteczne leżą jak śmieci, a są tak piękne, że mojej rodzinie grozi realne bankructwo.
Disneyowskich bohaterów można tu kupić w każdej formie, pluszowej, grającej, świecącej, dekoracji na choinkę, wielkich dekoracji przed dom itd. Każde marzenie z dzieciństwa, nawet najbardziej szalone może się tu spełnić! 

Ponieważ jestem fanatyczką świąteczną i całe życie nieustannie kocham Disney'a czuję się jakbym zgubiła gdzieś wiele, wiele lat z mojego życia. 
Mam nadzieję, że ten stan trochę się utrzyma.

piątek, 24 listopada 2017

Czarny Piątek, czyli zakupowy sport kontaktowy


Moje starsze dziecko, które przyszło na świat wiele lat po reglamentacji dóbr wszelakich, niekończących się kolejek oraz czołgów na ulicach, które bynajmniej nie służyły do transportu, zapałało dziką chęcią do zobaczenia chociaż w wersji zagranicznej, jak to było w socjaliźmie, (kiedy nic nie było).

Nasłuchawszy  się opowiadań dziadków o bitwach kolejkowych, biedne dziecko, pozbawione agresji w domu rodzinnym, zdecydowało się zaciągnąć mnie na rajd po sklepach w tzw. Czarny Piątek, żeby na własnej skórze przekonać się ile dodatkowej rozrywki mogą dostarczyć zakupy. 

Mimo plastycznych opowiadań całej rodziny, bardzo cieżko było mojemu dziecku wyobrazić sobie: puste półki, kolejki, walki o papier toaletowy itd. I oto nadarzyła się okazja tzw. realistycznej symulacji, nie było rady trzeba było wyruszyć na polowanie.


Sama idea nie była mi obca, ponieważ w Polsce już od paru lat sklepy organizują takie globalne wyprzedaże i nikt jakoś nie dostaje po tzw. pysku. Problem w tym, że podobno w Stanach to jest dziki szał i amok, który ogarnia na co dzień spokojnych ludzi, zmieniając ich w rozszalałe bestie, a policja jest w stanie pełnej gotowości bojowej, (porzucając najwyraźniej na ten jeden dzień pilnowanie poczty). 

Mąż po ochłonięciu z pierwszego szoku  na wieść o naszych planach, zaproponował kupno kija bejsbolowego w celach waleczno-obronnych.
Spełniając marzenie naszej pociechy, wyruszyliśmy na podbój sklepów.

Wpadliśmy z groźnymi minami do pierwszego sklepu i...... szok. Po sklepie plątała się garstka wystraszonych ludzi z lekkim wytrzeszczem, najwyraźniej każdy oczekiwał dramatycznej walki o przecenione gacie. Daremnie !

Dziecko spojrzało na mnie z wyrzutem. W desperacji weszliśmy do następnego sklepu, tu było jeszcze gorzej. W tle leciała muzyczka świąteczna, a kasjerki były poprzebierane za żony Świętego Mikołaja (najwyraźniej w tej wersji bigamisty). Pełna sielanka, brakowało tylko jednorożców.

Okazując lekką nerwowość zaatakowaliśmy sklep numer trzy. Było ciasno, ale wszystkim dopisywały humorki, co chwilę rozlegał się wesoły dzwonek, kiedy ktoś dawał mały datek dla biednych dzieciaków. 

W tym momencie muszę przyznać, że lekko zwątpiliśmy, może tylko w centrum Nowego Jorku biją ? Jak to mawiał Pawlak w piątki biją, a w soboty gwałcą ?

 Traktując problem poważnie spróbowaliśmy w dużym sklepie sieciowym i tu wreszcie coś drgnęło ! Cały sklep opanowały (z całym szacunkiem), czarne, potężne mamy kupując, co ciekawe głownie zabawki i ciepłe ubrania. Aczkolwiek znowu lekki niewypał, bo wszystkie zamiast przejawiać postawę agresywną, padały sobie w objęcia, najwyraźniej traktując Czarny Piątek jako świetną okazję do spotkania towarzyskiego. Podpierając się już lekko, na ciągle nieposiniaczonym pysku, zdecydowaliśmy się spróbować szczęścia w ostatnim sklepie. 

Sklep generalnie z artykułami budowlanymi, ale słynący także z artykułów tzw. sezonowych, czyli w tym momencie świątecznych. I tu już się działo !

Po paru chwilach wyodrębniłam trzy nurty kupujących: pierwszy: kinomaniacy-łasuchy (głownie panowie kupujący wielgachne telewizory i kuchenki mikrofalowe), drugi: nawiedzeni majsterkowicze (co ciekawe też panowie, gustujący w wielkich piłach elektrycznych, pistoletach do gwoździ i dmuchawach do liści) i trzeci: maniacy świąteczni - czyli my ! 

Ponieważ sąsiedzi, już przed Halloween, zaczęli wjeżdżać mi na ambicję w sprawie dekorowania domu. Postanowiłam im pokazać co "Polak potrafi".  A potrafi ! Wykorzystując wreszcie wszystkie możliwe zniżki zakupiliśmy oświetlenie i cześć dekoracji świątecznych. 

Był tłok, nikt nie przejawiał specjalnej uprzejmości ani poczucia humoru i mało brakowało, a przez przypadek walnęłabym jedną panią latarnią. Moja pociecha poczuła się usatysfakcjonowana. I całe szczęście bo już prawie byliśmy gotowi wywołać małą rozrubę, tylko w celu uszczęśliwienia dziecka. No, ale w końcu czego się nie robi z miłości ?

środa, 22 listopada 2017

Bigos na gorąco, czyli przedsmak świątecznego szaleństwa

Już od jakiegoś czasu przymierzaliśmy się z moim mężem do kupna wielkiego gara, odpowiedniego do przyrządzenia bigosu na większą skalę. I oczywiście jak te durne bźdźągwy odkładaliśmy ten zakup. 

Ponieważ wymyśliliśmy sobie naszą, własną wersję Święta Kurczaka, okazało się, że owo naczynie jest nam niezbędnie potrzebne i to już !

Przejawiając zdecydowanie za daleko posunięty optymizm,  że w Ameryce wszystko można kupić od ręki, ocknęliśmy się z przysłowiową ręką niestety nie w garnku do bigosu. 

Najpierw zaatakowaliśmy sklep polski, gdzie nabyliśmy prawdziwą, kiszoną kapustę. Rozmowa o kapuście przypominała dyskusję o "zawartości cukru w cukrze"' dotyczyła tylko "kwaśności", przyłączyły się do niej wszystkie obecne w sklepie panie. Zintegrowaliśmy się w prawdziwie polskim stylu, kapustę nabyliśmy i pognaliśmy dokonywać dalszych zakupów spożywczych.

Na skutek rożnych zbiegów okoliczności, które lubią się nawarstwiać w ostatniej chwili, wylądowaliśmy w super markecie późnym wieczorem zamierzając dokonać pozostałych zakupów, na zaplanowane wcześniej święto drobiowe. 

Wpadliśmy radośnie do sklepu, przekonani, że załatwimy wszystko na tzw. luziku, bo na pewno wszyscy już pojechali trzymać się za ręce z rodziną, a znaleźliśmy się w środku miniatury wojny secesyjnej (tym razem o indyka). 

Rozpoczęliśmy zdobywanie pokarmów i wszelkich produktów, potrzebnych do godnego uczczenia jutrzejszego dnia. Udało nam się szokująco sprawnie i wtedy dotarła do nas straszna prawda, że nie mamy gara. Późny wieczór, dzieci po dzikim maratonie po sklepach i my mocno zużyci, wyrodni rodzice. W sklepie oczywiście były patelnie i rożne garnki, ale wszystkie zdecydowane nieodpowiedniej wielkości. 
W obliczu ogarniającej nas paniki, mąż poleciał szukać jajek w desperacji,  że może chociaż zrobimy sobie swojską sałatkę jarzynową, a ja bez większej nadziei, rozpoczęłam powtórny obieg sklepu i nagle zamigotał mi przed oczami wielki gar. Stał sobie samotnie, najwyraźniej czekając na takich frajerów jak my. 

Gdybym się specjalnie starała, nie wymyśliłbym czegoś takiego. Aluminiowy potwór, rodem z "Czterech Pancernych i psa" z wielką pokrywą powyginaną na wszystkie strony świata. (Prostowalismy ją potem w domu za pomocą młotka). Dokładnie do takiego garnka nasi, dzielni pancerni obierali kartofle w ilościach hurtowych. 

Zdesperowana złapałam sprzedawcę, pytając o inny nieuszkodzony produkt. Pan spojrzał na mnie błędnym wzrokiem, potem na aluminiowe cudo i ryknął śmiechem. Nie wiem czy go rozśmieszyłam pragnieniem takiego zakupu, czy właśnie zaczął przeżywać załamanie nerwowe. Okazało się, że ten cud piękności jest ostatni. 

Miałam nieodparte wrażenie, że ostatni nie tylko w sklepie, ale wręcz w tej części świata, ale powstrzymałam się od nietaktownych uwag, bo po pierwsze atakowały nas trzy wyładowane wózki,  a po drugie nie miałam czasu trzymać sprzedawcy za ręce i go pocieszać.

Zakupiliśmy gar i w domu przystąpiliśmy do produkcji  "naszej dumy narodowej". Wspólnymi siłami z małżonkiem, (dzieci rozsądnie umknęły się relaksować), zrobiliśmy oficjalnie nasz pierwszy bigos na emigracji.

O ile jutro damy radę się ruszać będzie impreza w staropolskim stylu ! Zawsze powtarzam,  że nie ma to jak odrobina ułańskiej fantazji !

Dzień Kurczaka, czyli Święto Dziękczynienia po polsku



Dopiero co zniknęły szkielety i groby, a już zaczęły pojawiać się ozdoby świąteczne. W jednym domu o zgrozo, widziałam nawet już świecącą, w pełni udekorowaną choinkę !

Najpierw raczej oczekiwałam "indykowego szaleństwa", ale zaskakująco przebiega to wszystko wyjątkowo spokojnie.

Zamiast Dnia Indyka mój młodszy potomek przechrzcił to wielkie, amerykańskie święto na Dzień Kurczaka.  Może dlatego, że nie lubi indyków, za kurczakami też nie przepada i ogólnie rzecz biorąc, najbardziej w tym święcie  podobają mu się wolne dni w szkole.

Pojawiły się tu różnice kulturowe, nie do przeskoczenia, bo moją pociechę to święto rozśmiesza zamiast wzruszać, najwyraźniej indyki, tudzież kurczaki nie okazały się wystarczająco charyzmatyczne, żeby być bohaterami tak ważnego święta narodowego.


Ponieważ ja od dziecka zawsze duchowo solidaryzowałam się z Indianami, to święto upamiętniające przyjęcie podczas, którego  pielgrzymi, zamiast podać kulturalnie deser, wyrżnęli pokojowo nastawionych Indian, którzy w dodatku pomogli tym pacanom przeżyć zimę, nie wzbudza we mnie żadnych tkliwych uczuć. 

Starając się jednak obiektywnie opisać Święto Dziękczynienia,  przypomina mi nieco naszą Wigilię (oczywiście bez tej koszmarnej historii w tle, nie mówiąc już o jedzeniu). Nie jest bardzo komercyjne, ale bardziej spokojne i rodzinne. 

No, ale jedzenie to jest dopiero "temat na poemat" dramatyczny obawiam się. 

Chcąc w pełni poczuć amerykański klimat postanowiliśmy z mężem przygotować prawdziwe, amerykańskie potrawy. W filmach to zawsze wygląda tak sielsko-anielsko: wielki indyk, rożne dodatki i wszyscy trzymają się za ręce. 

Szcześliwie zostaliśmy zaproszeni do szkoły na imprezkę "przeddziękczynną". Szefowa grona pedagogicznego razem ze swoimi rodzicami przygotowała prawdziwy, domowy obiad. Wreszcie mogliśmy spróbować, amerykańskiego jedzenia NIE ZE SKLEPU ! 

Cofając się na chwilę w czasie, ci pielgrzymi skoro mieli do dyspozycji głownie dzikie indyki i dynie, to nie  mieli dużego kulinarnego pola do popisu. 

Nie ma się więc co specjalnie dziwić, że na taki obiad składa się obecnie: wielki indyk (suchy, bo indyki tak mają niestety), szynka upieczona bez żadnych ziół (a szkoda), rozgotowane ziemniaki z sosem (smak taki trochę nie bardzo), słodkie ziemniaki, gotowana marchewka, groszek, kukurydza, szpinak (wszystko oddzielnie), sos żurawinowy, chleb kukurydziany (słodki pioruńsko, ale dobry) i ciasta: szarlotka (mniam), ciasto dyniowe (mniam) i czekoladowe (mniam, mniam). 

Ogólnie subiektywnie stwierdziliśmy, że do jedzenia nadaje się tylko część tzw. słodka, reszta po prostu nie ma żadnego smaku. 


Po konsumpcji i wielkiej naradzie rodzinnej zadecydowaliśmy, że podziękujemy za indyka i inne amerykańskie specjały, ugotujemy sobie bigos,  za to potrzymamy się za ręce.

wtorek, 21 listopada 2017

Blisko natury, czyli jak wykończyć psychicznie agentki nieruchomości

Jestem "miastowym"dzieckiem. Nigdy nie miałam własnego ogrodu, działki czy babci na wsi, piszę o tym ponieważ teraz jestem tymczasową, co prawda, ale dumną posiadaczką ogródka. Ogródek nie zajmuje połowy stanu, prawdopodobnie jak na warunki amerykańskie jest niewielki, ale ma swój urok, niepowtarzalną atmosferę  i co najważniejsze mieszkańców ! 

Miłość do zwierząt dostałam w genach, zwłaszcza po tzw. mieczu. Nic na to nie poradzę, że u zwierząt widzę czasami więcej człowieczeństwa niż u ludzi. Tyle filozoficznego wstępu.

Cała sprawa zaczęła się w momencie szukania domu. Postaram się pominąć wszystkie nużące momenty i skupić na tych najbardziej rozrywkowych, które zapadły nam w pamięć. Mój mąż do tej pory z nostalgią wspomina jak bohatersko walczyłam z agentkami nieruchomości.

Te dwie Pańcie, zostały nam przydzielone odgórnie i ewidentne nigdy wcześniej nie miały do czynienia z Polkami. Wyobrażały sobie naiwnie, że z obłędem w oczach rzucę się na pierwszy dom z łazienką, (co najwyraźniej według nich powinno stanowić dla mnie szczyt pragnień i luksusu). Spędziłam z tymi agentkami ładnych pare dni, obejrzałam sporo domów. Po pierwszym dniu ze mną, znacząco zweryfikowały swoją postawę.

Już przy pierwszym domu, który oglądaliśmy, rzucił mi się w oczy ogród, nie dlatego, że był jakiś wyjątkowy, ale dlatego, że ganiały po nim wiewiórki. Byłam oczarowana. Dom nie spełniał podstawowych wymogów BHP, pojechaliśmy oglądać następny i tu znowu w ogrodzie dla odmiany na pełnym luzaku przekicał sobie królik. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, że może budynek nie jest taki ważny, walniemy sobie namiocik i będziemy żyć w zgodzie z Matką Naturą. 

W miarę oglądania, domów i ogródków moja ekscytacja rosła podobnie jak lekceważenie Pańć. Zaczęły się dopytywać, wręcz dławiąc się słodyczą, czy w Polsce nie mamy zwierząt ? Nie oczywiście, że nie mamy wszystkie zjedliśmy podczas, ostatniej ostrej zimy !

Założyły błędnie, że ja jestem po pierwsze nawiedzona, po drugie nie mam nic do gadania i skupiły się naiwniaczki na moim biednym mężu. Podczas gdy, one usiłowały go przerobić na "cacy" ja przeprowadzałam dokładną inspekcję lokali. 

Moja rogata dusza zarządała przytulnego domu, ułańska fantazja chciała czarodziejski ogródek z wiewiórkami, tak więc moja dusza desperacko szukała ideału, doprowadzając agentki do białej gorączki. Wreszcie znalazłam dom z ogródkiem, złapałam za gardło jedną z Pań i uświadomiłam ją, kto tu rządzi i czego dokładnie chcę. Myślę, że w tym momencie Panie uzmysłowiły sobie, że od początku popełniły błąd strategiczny, ale było już za późno.

Wracając do mojego ogródka biegają po nim normalne wiewiórki (tutaj są bardziej szare niż rude), malutkie rude wiewiórki (jak disneyowski Cheap i Dale), przychodzą nieśmiało 2 króliki, które moje dzieci ochrzciły od razu Zdzisław i Janusz i jest mnóstwo ptaków.

Myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że jestem jedyną osobą w okolicy, która regularnie dokarmia wiewiórki, sąsiedzi pomału przestają się dziwić. W końcu nie wiadomo co jeszcze wymyślę, więc trzeba ze mną postępować ostrożnie.

Ukoronowaniem szczęścia było odkrycie, że na drzewie przed naszym domem mają gniazdo sokoły wędrowne, a w okolicy mieszka sobie stado jeleni. Co do tych ostatnich to nie wierzyłam w ich istnienie, bo wszyscy je widzieli oprócz mnie. I czułam się raczej robiona w tzw. "Jelenia", aż pewnego dnia spotkałam całą rodzinę 50 metrów od naszego domu. Technicznie rzecz ujmując według mnie to są sarny, ale i tak  "wymiatają", taki widok bije na głowę wszystkie filmy przyrodnicze. Zamierzam im wystawić w zimie lizawkę przed dom. Już się nie mogę doczekać min sąsiadów.

A co do agentek nieruchomości, na szczęście po znalezieniu domu rozpłynęły się w powietrzu, ale wcześniej poszerzyły sobie trochę horyzonty. Mianowicie każdy amerykański dom "rodzinny", ma tutaj piwnicę, która tak jak na filmach jest zaadaptowana jako normalne pomieszczenie mieszkalne. Najczęściej rodzice umieszczają tam nastolatki, z tymi koszmarnymi instrumentami muzycznymi (to akurat rozumem doskonale), urządzają pokoje dziecinne pełne zabawek, albo wręcz pokoje gościnne. Nie ukrywam, że na ogół są to bardzo suche i przyjemne pomieszczenia, no ale bez względu na wszystko pozostają piwnicami.

Ponieważ Pańcie zauważyły moją widoczną konsternację na widok tak urządzonych piwnic zapytały mnie czy w Polsce nie mamy piwnic ? Spojrzałam na nie, uśmiechnęłam się pogodnie i odparłam: "Ależ oczywiście, że mamy, tylko w Polsce trzymamy w piwnicy przetwory i puste słoiki, a nie dzieci".

poniedziałek, 20 listopada 2017

Matka Polka w wydaniu amerykańskim, czyli jak nie dać się zwariować

Zawsze bardzo mnie intrygowało macierzyństwo w wydaniach tzw. zagranicznych. W końcu określenie Matka Polka nie wzięło się z powietrza i brzmi dumnie, a nawet groźnie, no przynajmniej dla niektórych (dla mojego męża na przykład).

Dopiero wdrażam się w temat rodzicielstwa na obczyźnie, ale już miałam kilka zabawnych i pouczających momentow.

Zaczęło się niewinnie od tzw. zajęć pozaszkolnych. Zawsze jak się ogłada filmy amerykańskie, te matki lub nianie, ganiają z instrumentami muzycznymi, tylko trochę mniejszymi od pianina, rożnego rodzaju oprzyrządowaniem sportowym lub z baletkami. Od samego patrzenia na to człowiek czuje się wykończony. Byłam bardzo ciekawa jak dużo przesady jest w tym obrazie, niestety niewiele. Z tego co wiem prywatne szkoły oferują pełen pakiet, rożnego rodzaju atrakcji, w państwowych już się trzeba postarać. Ponieważ moje dzieci są w państwowych placówkach, zaraz na początku zostałam przepytana dokładnie w temacie zdolności, zainteresowań i pragnień sportowych moich pociech. Od razu ciężko rozczarowałam wszystkich.

Przede wszystkim moje dzieci (zdolniachy totalne, no przecież jestem obiektywną matką), nie grają NA ŻADNYM INSTRUMENCIE ! No na szczęście lubią śpiewać i tańczyć, to trochę uratowało sytuację. Potem trwały niekończące się dyskusje, że przecież  karate to właściwie to samo co taniec, a koszykówka właściwie niewiele różni się od hip-hopu. Pięknie, ale moje dzieci widziały zasadnicze różnice. Obecnie jesteśmy na etapie ogarniania sytuacji i negocjacji, bo najwyraźniej niszczymy naszym dzieciom dzieciństwo i karierę zawodową. Od początku szkoły widuję matki noszące te instrumenty cały czas (za każdym razem mój kręgosłup kurczy się ze strachu, że zafunduję mu taką samą rozrywkę). 

O ile część zajęć znajduje się w rozsądnej odległości od szkoły, to część z nich niestety nie. 
Ostatnio jeden tatuś dla odmiany, złapał mojego męża i zaczął go przekonywać do rugby. Mianowicie, że jest to taki przyjemny, i ogólnorozwojowy sport, zajęcia 2-3 razy w tygodniu. Najpierw trzeba dojechać, potem ćwiczyć no i jak ktoś ciągle może się poruszać to wrócić do domu o własnych siłach - wszystko razem 4-5 godzin w zależności od sytuacji na drogach.  Jak można się domyślać było to wręcz życiowym marzeniem mojego męża, ja z kolei zobaczyłam od razu oczami wyobraźni matki (tym razem naprawdę trzeźwo myślącej), liczbę złamań, uszkodzeń ciała i ciężkich urazów głowy.

Potem jedna mama zaczęła mnie namawiać na balet (oczywiscie nie mnie osobiście, bo tu raczej wypadłabym równie wdzięcznie co hipopotam w tiulach z kreskówki Disney'a), tylko oczywiscie dla mojej córki, bo jej pociecha tańczy od 10  lat (zaczęła w wieku 3 lat, biedne dziecko) i pasjami to uwielbia. I może nawet bym w to uwierzyła, bo przecież pasje zdarzają się nawet u małych dzieci, gdyby w tym samym momencie owa niedoszła balerina, obecna przy rozmowie nie wypaliła - "Bo nigdy mi nie pozwalałaś zrezygnować !" Mama szybko się pożegnała. 

Podsumowując, tutejsi rodzice (narodowość bez znaczenia), podobnie jak polscy wykazują silny pęd ku stworzeniu i wykształceniu chodzących ideałów, a szkoła popiera taką postawę, bo wiąże się ona w przyszłości z ewentualnymi stypendiami.

Wracając jeszcze do muzyki, w każdej szkole działa przymusowo chór i orkiestra - nie ma przebacz. Kiedyś czekałam na korytarzu i słuchałam właśnie jak taka, szkolna orkiestra się produkowała - powiem tylko, że po tym doświadczeniu moje życie już nigdy nie będzie takie samo. 

Ogólnie wchodzę w ten amerykański świat Matek spokojnie, nie dając się zwariować, za to chłonąc nowinki pedagogiczne, bo a nuż przydadzą się w wychowaniu młodego pokolenia, bo jak mawiał Pawlak: "Wot, nieuchronnie idzie ku pełnoletności".

I na koniec scenka z dzisiejszego poranka. Temperatura dwa stopnie na plusie, wypadamy do szkoły. 
Nagle przed domem, na środku ulicy widzę stojącą w piżamie moją sąsiadkę, która już lekko sinawa trzęsie się, z radości oczywiście, obok wyszykowany do szkoły dzieciak. Ulga jaka odmalowała się na jej twarzy nie potrzebowała tłumacza. Zatrzasnęła sobie w domu wszystko, w tym oczywiście klucze do samochodu, właśnie czekała na zapasowe od psiapsióły. Zgarnęłam miłosiernie jej małego i zgodnie pobiegliśmy do szkoły. Trzeba sobie pomagać, co nie ?

piątek, 17 listopada 2017

Apteka, czyli damsko-męska platforma nieporozumienia

Jako Matka bardzo Polka, przed przyjazdem do Stanów zaopatrzyłam się, w szereg ulubionych artykułów kosmetycznych, obawiając się słusznie, że może ich na miejscu nie być. 

Niestety zapasy, podobnie jak inne przyjemne rzeczy w życiu lubią się szybko kończyć. W tym miejscu, o ile czytają to Panowie to mogą skoczyć na kawę, piwko lub inny miły rozgrzewający napój ponieważ mowa będzie - o zgrozo - o płynie do higieny intymnej !

Ogarnięta desperacją, zrozumiałą dla każdej kobiety udałam się wraz z całą rodziną (co nie było najlepszym pomysłem) do apteki, w celu dokonania zakupów.

Apteka była ogromna, członkowie rodziny lekko wymięci po całym dniu, zdecydowałam się zatem naiwnie przyspieszyć cały proces i zasięgnąć opinii eksperta. W tym celu udałam się do punktu tzw. konsultacji. Ponieważ znałam całe potrzebne słownictwo, a nie zamierzałam dyskutować o szczegółowej budowie anatomicznej człowieka, nie przewidywałam żadnych komplikacji. 

W okienku (już wtedy powinnam była zacząć się martwić) pojawił się młody, sympatyczny Azjata, dla potrzeb narracji nazwijmy go Syropkiem. Syropek prezentując słodki uśmiech rozpoczął wywiad. Opisałam mu dokładnie czego potrzebuję. 

Tu na chwilę odejdę od tematu. Nasze świnki, które są tytułowymi bohaterkami wszystkch moich historii, wyglądają jakby się cały czas dziwiły, a zwłaszcza jak słyszą nowe dźwięki. Wtedy nasze futrzaki, napuszają się i wyglądają jakby ktoś przysłowiowo "strzelił im za uszami".

Syropek w aptece właśnie zaczął tak wyglądać. Widząc dzikie osłupienie w jego czarnych oczkach, spróbowałam rozszerzyć opis, starając się unikać wyrazów tzw. dosadnych. 

Od tego momentu członkowie mojej rodziny, znajdujący się dwa metry ode mnie zaczęli chichotać jak hieny, udając przy tym, że mnie nie znają.

Coraz bardziej zdesperowana (już teraz traktując sprawę ambicjonalnie), wspiełam się na szczyt dyplomacji i moich lingwinistycznych możliwości. W oczach Syropka dostrzegłam błysk zrozumienia, zapytał czy chcę się myć ? Widząc światełko w tunelu, potwierdziłam moją zdecydowaną gotowość do higienicznego trybu życia, wtedy Syropek zaoferował mi mydło Dove w kostce. 

Przez chwilę czułam nieodpartą pokusę powiedzenia mu, że raczej mi się nie zmieści. Opanowałam się, bo nie byłam pewna czy to oprócz "zakłócania porządku publicznego" nie kwalifikowałoby się również jako "nieprzyzwoite zachowanie".

Już teraz, nie mogąc "stracić twarzy", dalej drążyłam temat (może nieszczególnie dobrze dobrane określenie).

Słysząc nieustający chichot tego zdrajcy (mojego męża), spojrzałam groźnie na Syropka, starając się przekazać mu telepatycznie, żeby albo się chłopak ogarnął, albo zawołał jakąś koleżankę. Syropek się lekko spłoszył i wyraźnie spięty zapytał czy może być żel ? MOŻE ! Odetchnął i zapytał czy jest możliwe, że chodzi mi o kosmetyk tylko dla kobiet ? WIĘCEJ NIŻ BARDZO MOŻLIWE ! Uszczęśliwiony, zawlókł mnie w odpowiednią alejkę i tu słowo honoru miałam ochotę użyć mydełka Dove na pracowniku apteki, nie w celach higienicznych bynajmniej. Na bank, za samą próbę pewnie by mnie zaaresztowali. 

Mianowicie, w alejce nad płynami do higieny intymnej (hura), widniał napis reklamowy wielkimi literami w kolorze różowym (w dosłownym tłumaczeniu) - ZABIJA SMRÓD ZANIM SIĘ POJAWI !!!

Oszczędziłam życie i godność osobistą Syropka, zakupiłam produkt, przestałam się odzywać do rodziny i zamyśliłam się. 

Nadejdzie taki dzień, że będziemy potrzebowali czopków i co wtedy ? Wtedy wyślę męża !


czwartek, 16 listopada 2017

Aktywność Przed Szkolna, czyli Klub Idealnych Matek

Na początek małe wyjaśnienie: tekst nie bedzie dotyczył żadnego rodzaju aktywności, która ma miejsce w przedszkolu. Wręcz przeciwnie, postaram się opisać zwyczajowy poranek przed szkołą podstawową, aczkolwiek jest to wyzwanie. 

Jestem kobietą wykształconą, po studiach, ale i tak twierdzę,  że najpierw męczymy się w szkole, a potem szkoła męczy nas - przez nasze dzieciaki oczywiście.

Na razie nie będę się wypowiadać na temat amerykańskiego systemu edukacji, ani go porównywać do polskiego, bo na to jest zdecydowanie za wcześnie. Jestem jeszcze na etapie obserwacji, zbierania informacji i otrząsania się z szoku.

Aczkolwiek Amerykanie lubią powtarzać wszędzie i wszystkim do znudzenia, że "to wolny kraj", to według mnie nie do końca tak to wszystko wygląda. Określiłabym to raczej jako odrobinę czystego surrealizmu, szczyptę orwellowskiej rzeczywistości "równych i równiejszych" i trochę prawdziwej wolności (zabrzmiało prawie jak przepis na ciasto).

Ponieważ mam rogatą duszę, ułańską fantazję i krew przodków mi w duszy często gra, to nie ma takiej możliwości, żeby zmusić mnie do baraniego pędu. Może upojne lata mojego dzieciństwa i młodości, które przypadły na okres kartkowy w Polsce uodporniły mnie na takie sytuacje. 

Technicznie rzecz biorąc system szkolnictwa w USA jest bardzo podobny do naszego, też trwa  w sumie 12 lat, tylko jest trochę inaczej podzielony: podstawówka 5 klas, gimnazjum 3 i liceum 4. 

"Politycznie niepoprawne" czyli bardzo źle widziane jest aby dzieciak sam chodził do szkoły przez pierwsze 4 lata podstawówki, poźniej decyzję pozostawia się rodzicom - tyle w sprawie wolności.

Tak więc codziennie mam możliwość obserwowania życia towarzyskiego mamuś. I tu pojawił się mój upór, zwany ładniej asertywnością, żeby nie upodobnić się do reszty stada.

Problem w tym, że patrząc na nie wszystkie razem, nie widzi się poszczególnych jednostek. Na pierwszy rzut oka wszystkie wyglądają tak samo. Obowiązkowo, (bez względu na pogodę) chodzą ubrane w stroje do biegania (chociaż nigdy nie widziałam żadnej biegającej), oprócz dzieci, na smyczy musi być pies i worek na ......mówiąc kulturalnie odchody. W drugiej ręce kubek z kawą - normalny szklany. Panie w 99 procentach mają długie włosy (tutaj na szczęście nie ma sztywnych reguł dotyczących koloru). 

Ponieważ szkoła, podobnie jak nasze w Polsce, jest rejonowa, mamy mieszkają praktycznie koło siebie i spokojnie mogłyby walnąć sobie kawkę i pogadać o mężach we własnych ciepłych domach. Zamiast tego odmrażają sobie rożne części ciała w "ortalionikach", stojąc w grupkach jak pingwiny, aczkolwiek jestem przekonana, że pingwiny tak nie marzną.

Może dlatego jestem raczej łatwo rozpoznawalna, bo nie spełniam większości wymagań: psa i worka nie mam, kawy nie noszę, włosy mam nieodpowiedniej długości i nikogo nie staram się robić w konia, że biegam BO NIE BIEGAM !

Chyba jestem trochę czarną owcą, aczkolwiek bardzo dobrze się z tym czuję, owcą mogę być baranem nie. 

Żeby oddać sprawiedliwość po pewnym czasie udało mi się wyłowić z tłumu Idealnych Matek podobne do mnie wyluzowane istoty. Co ciekawe to zawsze okazywały się Europejki, ewentualnie Latynoski, głownie Chile, Peru i Argentyna.

Na początku myślałam, że jestem po prostu złośliwą, uprzedzoną babą, ale podczas małego spotkania towarzyskiego z kilkoma parami mieszanymi narodościowo (Hiszpania, Chile, Argentyna), ten temat, co bardzo ciekawe poruszyli panowie, którzy często wyręczają swoje małżonki i podrzucają potomstwo do szkoły. Zapytali, mnie mianowicie czy według mnie też, te kobiety wszystkie wyglądają tak samo i jak to jest możliwe ? Na to wygląda, że coś w tym musi być. 

Jestem przekonana, że dla większości z nich te momenty przed szkołą określają plany życiowe na cały dzień. Mimo tego całego "klubowego szaleństwa" i nieudanych prób wcielenia mnie do stada,  wykazuję "anielską cierpliwość" i przede wszystkim wyznaję zasadę: "żyj i daj żyć innym tak jak chcą", pod tym jednym względem myślę, że jestem bardziej amerykańska niż te wszystkie amerykańskie, perfekcyjne matki razem wzięte.


środa, 15 listopada 2017

Pierwsze interakcje z tubylcami, czyli medyczna próba sił

Jak tylko trochę uwilśmy nasze, nowe amerykańskie gniazdko, rodzina i przyjaciele zaczęli się martwić, że tęsknota, samotność i amerykańskie wyzwania będa miały zły wpływ na moje samopoczucie Matki Polki na obczyźnie. Prawie natychmiast okazało się, że samotność mi nie grozi, a amerykańskie wyzwania są w stanie przyćmić (przynajmniej czasowo) tęsknotę. 

Wszystko zaczęło się niewinnie i jak to często w życiu kobiet bywa, było związane z dziećmi. 

Ameryka to ciekawy kraj, okazało się mianowicie, że żeby dziecko mogło uczęszczczać do szkoły i pochłaniać międzynarodowe mądrości, musi posiadać kartę szczepień (świadectwa, oceny, nagrody itd), przynajmniej na początku nikogo nie interesowały. 

Już w Polsce uprzedzona o tym szczególnym podejściu tutejszych władz, wykazałam się prawdziwie odpowiedzialnym podejściem i sprawdziłam, których szczepień nam brakuje i uzupełniłam takoweż. A żeby uszczęśliwić wszystkich miałam je dodatkowo przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego. Jednym słowem byłam przekonana, że "wymiatam". No tak, pierwszego dnia pielęgniarki szkolne w dwóch szkołach wymiotły mnie. 

Najpierw okazało się, że nie umieją odczytać rzymskich cyfr, (a tak oznaczone były niektóre daty szczepionek). Nie wiem ile czasu spędziłam tłumacząc "z polskiego na nasze" same daty. Kiedy już odetchnęłam, okazało się, że nie znają części nazw szczepionek i dostałam plik skierowań na te, których nie znają - niezwykle wygodnie, ale cholernie niezdrowe i niebezpieczne. 

Od jednej z matek, która też przyjechała do Stanów z Europy, dowiedziałam sie, że jej dziecku zabrakło ponad 10 szczepionek i wszystkie temu dzieciakowi podali prawie natychmiast, bardzo źle sie poczuł, ale przeżył. Już w tym momencie nie czułam się ani samotna, ani nieszczęśliwa tylko, nieźle wkurzona, niebezpieczna dla otoczenia byłoby chyba jeszcze lepszym określeniem.

Tak samo jak poczta, okazało sie, że instytucja, w której szczepi się młodzież szkolną otwarta jest w podobnie dogodnych godzinach mianowicie: poniedziałek, środa i piątek (jedna godzina dziennie). I to jest naprawdę fakt. 

Tak więc moje pierwsze interakcje towarzyskie zaczęły się od pielęgniarek i personelu medycznego, odpowiedzialnego za szczepienia. 

Tu ponieważ po pierwsze miałam szczęście i trafiłam na inteligentną lekarkę, a po drugie byłam już tak tym wszystkim wkurzona jak norka, doszłyśmy w miarę szybko do porozumienia i ograniczenia szczepień na te, które faktycznie były potrzebne. 

Spędziliśmy w tym czarownym miejscu parę dni, bo godzina to jednak trochę krótko.

Na koniec jeszcze uszczęśliwili nas próbami na gruźlicę, bo okazało sie, że Polska podpada pod dzikie kraje tzw. grupy wysokiego ryzyka - urocze po prostu. I kiedy myślałam już, że może polubię pielęgniarki, bo przecież chciały dobrze, zadzwoniły do mnie i poinformowały, że jeżeli moje dzieci nie mają wymaganych  szczepień to nie przekroczą progu szkoły (i to niestety jest wierny cytat). 

Na szczęście dla moich pociech dowiedziałam sie, że tak traktują tu wszystkich, bo tej akcji byłam prawie gotowa skazać moje potomstwo na wtórny analfabetyzm.

wtorek, 14 listopada 2017

Wysyłanie paczki, czyli zakłócanie porządku publicznego

W pierwszych dniach mojego pobytu w Stanach musiałam udać się na pocztę, w celu wysłania paczki do tęskniącej (mam nadzieję rodziny). Zachartowana w polskich realiach biurokratycznych myślałam, że jestem gotowa na wszystko, nie byłam.

Przede wszystkim godziny otwarcia są mówiąc oględnie oryginalne, mianowicie: w tygodniu 9.00-17.30, w sobotę 9.00-12.00, w niedzielę na pocztę nie chodzimy. W związku z tym, jeżeli ktoś pracuje, to w tygodniu nie ma szans, żeby cokolwiek załatwić.

Wracając do poczty, cały proces wysyłania (bez stania w tzw. ogonku), trwa trzy razy dłużej niż w Polsce, aczkolwiek wygląda bardzo podobnie. Stanęłam karnie w kolejce, po odpowiednio długiej kontemplacji rożnych, pouczających plakatów na ścianach, głownie dotyczących zasad bezpieczeństwa i uprzejmości tudzież szczepień na grypę dotarłam do Pana. 

Pan (z wielkiej litery bo tak na oko ok. 200 kg żywej wagi), nastawiony był bardzo pozytywnie, szkoda tylko, że jego nastrój nie szedł w parze z poziomem wykształcenia. Dostał zapakowaną paczkę, wypełniony druk i jedyną rzecz, którą musiał zrobić to wbić adres do komputera i wydrukować nalepkę z kodem kreskowym. Jak to mówią Pingwiny z Madagaskaru "45 minut później" byliśmy mniej więcej w połowie procedury. Najpierw Pan sprawdził, w specjalnym segregatorze, w którym kraju afrykańskim znajduje się Warszawa. Po ustaleniu mojego drzewa genealogicznego, które z tego co wiem korzenie ma zdecydowanie na innym kontynencie, kontynuowaliśmy to niezwykle pouczające dla obojga doświadczenie. 

Tak więc Pan mozolnie wstukiwał literka po literce, a ja dumałam nad postępem technologicznym i globalnej komputeryzacji. Mniej więcej w tym samym czasie inna petentka (rasistowsko zaznaczam biała i bardzo amerykańska), straciła słynny, słodki czar i urok amerykański (o tym kiedy indziej bo to temat rzeka) i zaczęła głośno komentować i narzekać. W skali zachowania agresywnego na poczcie, jak dla mnie mieściła się gdzieś w okolicy piątki w dziesięcio stopniowej skali tzw. "niegrzeczności". Naprawdę  bez szaleństw, zresztą ona sama wyglądała tak, że Pan, gdyby chciał jedną ręką mógł ja uciszyć na długi, długi czas. Szokujące było to, że po paru minutach obsługa poczty chciała wezwać policję, a mój Pan właśnie zaczął wykręcać numer. 

Lekko zdębiałam, bo gdyby w Polsce za każdym razem, kiedy kogoś poniesie na poczcie wzywali policję, przestępczość zdecydowanie by rozkwitła, a policjanci cały czas spędzaliby na pocztach broniąc honoru pań z okienek.

Tutaj natomiast okazało się, że poczta jest instytucją federalną i nie ma przebacz. Coś takiego właśnie opisują w filmach jako "zakłócanie porządku publicznego". Poirytowana kobitka na szczęście zdążyła opuścić pocztę zanim "ją zgarnęli", a Pan ponownie skupił swoją uwagę na mnie. 

Jak można sobie wyobrazić o ile wcześniej byłam uprzejma, to po tej akcji wręcz rozpływałam się w uśmiechach. Przestałam się już nawet martwić kiedy paczka dojdzie, a zaczęłam myśleć gdzie, mianowicie Pan zrobił błędy w imieniu, nazwisku, adresie, poprawnie został przepisany tylko kraj, miasto i kod pocztowy. Westchnęłam w duszy, uśmiechnęłam się do Pana i nie zakłócając porządku publicznego wyszłam z poczty. Paczka doszła !

poniedziałek, 13 listopada 2017

Łabędzi śpiew za Ojczyzną, czyli polski sklep spożywczy

Kiedy szykowaliśmy się na wyjazd do Stanów, jeden z kolegów mojego męża, który właśnie wrócił na łono rodziny ostrzegł nas grobowym głosem: " Uważajcie co jecie". 

Ponieważ mało rzeczy na świecie jest tak wielkich jak głupota ludzka, radośnie zignorowalismy ten fakt. Kolega nie wyglądał na wynędzniałego, założyliśmy więc błędnie, że przesadza. 

Pierwsze godziny w Ameryce boleśnie zweryfikowały, że kolega jest osobą szczerą do bólu, a my mamy przerąbane. Na pewno w Nowym Jorku jest mnóstwo miejsc, gdzie można zjeść coś smacznego, tylko niestety trzeba wiedzieć gdzie. Na filmach to wygląda wszystko bardzo ładnie, eleganckie knajpki, apetyczne parujące dania, randki, uzdolnieni kucharze, blask świec i romantyczne porywy serca w powietrzu. Wszystko pięknie, ale jeżeli masz na głowie kupę spraw do załatwienia, przemieszczasz się z obłędem w oczach po Manhattanie to po prostu chcesz siąść w jakimś fajnym miejscu i zjeść coś ciepłego. 

W praktyce słaniając się ledwo na nogach ma się do wyboru: pochłonąć w biegu hot- doga lub bajgla na ulicy (wspominałam już wcześniej jak miła i przytulna atmosfera tam panuje),  ewentualnie zaryzykować restaurację, o której nic się nie wie. Z czystym sumieniem mogę przysiąc, że próbowaliśmy w rożnych miejscach i prawie zawsze to była kulinarna katastrofa. Myślę, że nawet Madzia Gessler wpadłaby w depresję, zostałaby weganką i zmieniła zawód. 

Zaczynając od menu, zamawia się coś, co potem wyglada zdecydowanie inaczej niż w opisie, smakuje jeszcze gorzej, a na koniec ma się zgagę i wielki rachunek do zapłacenia.

Po wylądowaniu na przedmieściach zauważyłam sporo małych sklepików, które wszystkie nazywały się delikatesy, różniły się tylko narodowością. Nie od razu zrozumiałam ten aspekt lokalnego kolorytu, aczkolwiek bardzo szybko pojęłam geniusz tych małych przedsiębiorstw istniejących w cieniu wielkich spożywczych gigantów.

Przy pierwszych większych zakupach w standardowym spożywczym sklepie amerykańskim chyba każdy jest ogłuszony kolorem, różnorodnością, a przed wszystkim wielkością produktów. Wielokilogramowe torby mąki np.(o funtach bedzie kiedy indziej), robią wrażenie....do czasu kiedy pławiąc się w ogromie tych dóbr konsumpcyjnych spada na człowieka przerażająca myśl: GDZIE JEST BUŁKA TARTA ? Obiektywnie przyznaję,  że może gdzieś jest, ale ja jej nigdy nie znalazłam. 

Rodzina, w desperacji wynikającej z coraz bardziej realnej wizji znikającego polskiego schabowego w panierce, zaczęła składować czerstwe pieczywo, żeby w sposób chałupniczy wyprodukować niezbędny produkt. 

I tu pojawia się temat polskiego sklepu. Żeby było śmieszniej i bardziej amerykańsko dowiedzieliśmy się o nim od Hinduski. Udaliśmy się tam niezwłocznie, tak naprawdę nie wiedząc dokładnie czego możemy oczekiwać. Aczkolwiek mam wrażenie, że wszyscy uczciwie modlili się o cud.
 "Polskie delikatesy" przypominały raczej mały sklepik spożywczy bez większych aspiracji, niż luksusowe miejsce pełne wyszukanych, zagranicznych, produktów żywnościowych, a mimo to wywołały u mnie pierwsze, żałosne jęknięcie duszy z tęsknoty za krajem. Cała rodzina hiperwentylowała się ze szczęścia, każdy znalazł coś dla siebie, ogórki kiszone, rożne wędliny, kaszankę i oczywiscie, bohaterkę dnia - bułkę tartą. 

Przy okazji co ciekawe klientami tylko mniej więcej w połowie byli Polacy, resztę stanowili głownie Amerykanie. Hitem dnia była scena kiedy wybieraliśmy kabanoski i jeden Amerykanin poprosił - uwaga cytuję " Kiszka please". Okazuje się, że w Ameryce można się rozerwać nawet w polskim sklepie spożywczym !

sobota, 11 listopada 2017

Straszyć czy nie straszyć, czyli jak podnieść poziom cukru towarzyskim potworom

Odfajkowałam wreszcie Halloween na mojej amerykańskiej liście obowiązkowych postaw obywatelskich - hurra ! Ponieważ miałam (plastikową oczywiście) siekierę i nie wachałam się jej użyć, zalany sztuczną krwią mąż dobrowolnie udał się na polowanie na cukierki z dziećmi, a ja zostałam żeby rozdawać takoweż. 

No i oni latali w dzikich ciemnościach, bo ta nasza ulica jest trochę ciemnawa, latarni jak na lekarstwo i marzli, a ja poszerzyłam swoje horyzonty kulturowe i miałam ubaw po pachy. 


O ile cała ta koszmarna otoczka halloweenowa była zupełnie nie w moim stylu to podobało mi się przebieranie i rozdawanie cukierków. Wielka szkoda, że to straszenie jest obowiązkowe !

Uzbrojona w wielką miskę słodyczy, strój mocno ekscentrycznego motylka i cały urok osobisty stanęłam w drzwiach i zmierzyłam się z kolejną, amerykańską tradycją !

Scenka rodzajowa nr 1  - rodzina japońska, mamusia wiedźma, dzieci rożne zwierzaki i hit wieczoru tatuś jako wielki, słodziakowaty misiek panda, prawie byłam gotowa go adoptować. Ponieważ było tak zimno, że mówiąc kulturalnie marszczyły się wszystkie odkryte i zakryte części ciała,  przebranie w puchatą pandę było bardzo logicznym wyborem. Tatuś był w świetnym humorze mamusia cała w przezroczystych tiulach już nie tak bardzo.



Scenka rodzajowa nr 2 - trzy malutkie dziewczynki, oczywiście księżniczki i zdaje się jedna syrenka wzrostu około metra jak krasnoludki, zobaczyły mnie i zamarły. Zaczęłam sobie robić w duchu wyrzuty, że przesadziłam z makijażem i biedne dzieci bedą miały traumę i temat do rozmów z terapeutą, kiedy jedna mnie zapytała z nabożeństwem w głosie : Kim ty jesteś ? Na co ja inteligentnie  odparłam - Jestem szalonym motylem - po czym całe mini stadko podsumowało COOOL !!! Od razu poczułam się lepiej ! Nie ma to jak trochę brokatu na twarzy, zwłaszcza w miejscach gdzie grawitacja zaczyna wygrywać z desperacją !

Scenka rodzajowa nr 3 - banda dziewczynek (przedział wieku 10-13 lat), jedna zobaczyła moją fryzurę (perukę w kolorze adekwatnym do atmosfery otaczającego horroru) i zawyła: łaaaaaał jakie masz super włosy też chcę mieć takie ! Na co mamusia, która pilnowała całe towarzystwo z odległości, zareagowała błyskawicznie z widoczną paniką w ruchach i  szybko zgarnęła wszystkich - ciekawe czy będzie mnie rozpoznawać na ulicy.

Scenka rodzajowa nr 4 - moja sąsiadka, młoda babka i dziewczynka dwuletnia w letniej sukience bez rękawów, sandałki, wszystko gołe (przypominam, że było pare stopni), ją chciałam przede wszystkim ogrzać, a potem rozebrać matkę do kostiumu, kąpielowego oczywiście i puścić na taki, mały orzeźwiajacy godzinny spacerek. Może taki  chłód pobudziłby u niej do życia chociaż jedną komórkę mózgową. Niestety nie mogłam, politycznie niepoprawne, bo a nuż to rodzina skandynawskich morsów i mają prawo do szerzenia własnych wartości, kultury itd. (to nie jest żart niestety).

Przy okazji zaobserwowałam następny absurd, chyba muszę je zacząć spisywać alfabetycznie.
Mianowicie okazało się, że w wielu domach pozwalają dzieciom brać tylko po jednym cukierku. Podsumowując wydają kupę pieniędzy na dekoracje siebie, domów, zwierząt domowych (to też nie jest żart niestety), te zmarznięte dzieciaki czekają na ten wieczór jak kania dżdżu całymi dniami, po czym mogą dostać jeden cukierek.

Miałam przygotowane dwie wielkie plastikowe miski słodyczy - jedna zapasowa (ponieważ słynę ze spartańskich metod wychowawczych) bardzo szybko zorientowałam się, że te dzieciaki myślą,  że dostaną wersję mocno okrojoną i od razu zadziałałam.

Przypomniały mi się kartkowe czasy i jedna tabliczka czekolady na miesiąc - w mordę jeża kopaną nie u mnie !!!!!!


Efekt był taki, że po jakimś czasie kiedy wróciła moja zakrwawiona, dysfunkcyjna rodzina (psychopata, potwór i przecząca  standardom halloweenowych okropieństw atrakcyjna wróżka) mąż z pewnym zdziwieniem stwierdził - wiesz mam wrażenie, że jakoś wyjątkowo dużo dzieci chodzi do naszego domu w porównaniu do innych ? 


Ha ! Ciekawe dlaczego ? Ułańska fantazja rządzi - nie będzie Niemiec pluł nam itd.
Przy okazji wyszło na jaw, ze Zakrwawiony mąż miał pecha trafić na kilka domów "jednocukierkowych" i tam nasz potomek używając niestety angielskiego wyraził swoją opinię w podobno bardzo dosadny sposób co myśli o takim traktowaniu potworów w halloween ! Moja krew !!!!




I tak zakończyłam mój pierwszy amerykański halloween, przyznaję szczerze, nie przypuszczałam, że będę się tak dobrze bawić ! Oczywiście bez wychodzenia z domu, bo jednak te dekoracje, wzbogacone dodatkowo o dźwiękowo-wizualne efekty specjalne zdecydowanie wpływały negatywnie na moją psychikę.


No, ale uświadomiłam sobie, że nie pojawiły się prawie żadne nastolatki, tylko trochę wyrośniętych jednorożców i mumii, a ponieważ mimo mojej wielocukierkowej polityki rozdawczej zostało mi kupę słodyczy wystawiłam je elegancko późnym wieczorem przed dom, zostawiłam światło i ...... cud nastolatki się natychmiast uaktywniły pochłaniając resztę słodkości bez upokarzania się w kostiumach co zgódźmy się można w pełni zrozumieć, no bo przecież ile lat można robić z siebie idiotę ? Chociaż jak patrzę na niektórych to można dość długo.