czwartek, 25 maja 2023

Wigilia z Covidem, czyli siła ducha

 Pomimo popularnego stwierdzenia, że Święta Bożego Narodzenia są dla dzieci, dla mnie są czasem szczególnym, niosącym w sobie olbrzymią dawkę nadziei, szczęścia i magii. Czekam na nie prawdopodobnie bardziej niż moje dzieci i mimo powtarzalności i całkowitej przewidywalności Świąt nieustannie się nimi zachwycam. 


Miałam już szybko nadgonić chronologię i skupić się bardziej na chwili obecnej, ale stwierdziłam, że nic się nie stanie jak spłodzę krótki wpisik o pierwszej Wigilii w naszym, nowym domu, bo w końcu było to dla mojego stadka coś wyjątkowego.

Dwa dni przed Wigilią wyczołgałam się z łóżka, i to nie dlatego, że lepiej się poczułam, na tym polu było raczej gorzej, ale po prostu nie miałam wyboru. Jeszcze żyłam, a moja dusza Matki Polki cierpiała na myśl o przeleżeniu Wigilii w stanie ogólnej niezdatności do niczego. Wszystko we mnie buntowało się przed oddaniem walkowerem świąt. Dzięki Bogu choinka stała, prezenty można było zamówić przez internet i zapakować siłą woli, pozostało tylko skupić się na części gastronomicznej i wznosić modły do Siły Wyższej o wsparcie.

Razem ze mną z łóżka wyczołgał się Mężuś, który usilnie mi wmawiał, że już jest całkiem zdrowy i wypoczęty, a wręcz zmęczony leżeniem w łóżku. Można powiedzieć, że zgadzała się jedna rzecz, mianowicie oboje byliśmy wykończeni. Junior hibernował w swojej piwnicy i prawie nam się płakać chciało, jak chodziliśmy po schodach sprawdzać jak się czuje. Jego covid na szczęście potraktował najbardziej łagodnie.

Mąż z kilkumetrową listą pojechał na zakupy, a ja zainicjowałam część kulinarną, to znaczy spróbowałam. Po dwóch godzinach wróciłam do łóżka w takim stanie, że zdechły karp wyglądał przy mnie super witalnie. Po dwóch turach po sklepach mój mąż stwierdził, że może jednak nie do końca czuje się gotowy na powrót do cywilizacji, za to był bardziej niż gotowy na powrót do łóżka. 

Córka zjechała do domu i z miejsca zrobiła pierogi, a ja zrobiłam drugie podejście do przygotowania uczty świątecznej. Działając na zasadzie godzina w kuchni, godzina albo lepiej dwie w łóżku, pomału wszystko ogarnęliśmy, można powiedzieć kolektywnie.
Równo pół roku temu w Wigilię wystrojeni w piżamki i dresiki zasiedliśmy przy stole, lampki mrugały, prezenty leżały, kolędy leciały w tle, a my podzieliliśmy się opłatkiem.
Na zewnątrz rozszalał się huragan, drzewa się kołysały, dom trzeszczał, ale dzielnie nas ochraniał, a ja byłam po prostu wdzięczna, że wszyscy żyjemy.

Według tutejszych lekarzy dochodzenie do siebie po tej konkretnej, „amerykańskiej”mutacji covida zajmuje ok. 6 miesięcy, nie ukrywam, że w związku z tym wiążę wielkie nadzieje z czerwcem. Chciałabym już bardzo odzyskać wszystkie siły, (fizyczne i psychiczne), które wracają do mnie powoli, ale Dzięki Bogu wracają. 
Mówiąc szczerze do tej pory nie wiem jak udało mi się to świństwo przetrwać.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz