piątek, 30 sierpnia 2019

Wartość życia zwierzaka, czyli klinika weterynaryjna

Na liście moich strachów w Stanach na samym szczycie, o czym już pisałam, znalazła się paniczna obawa o zdrowie członków rodziny. Jako, że nasze stado powiększone jest o zwierzaki, naturalną koleją rzeczy, strach o futrzaki, również dorobił się miejsca w czołówce, trudno tak już mam.
Przez dwa lata, temat konsultacji weterynaryjnej szczęśliwie mnie omijał, aż wreszcie niestety okazało się, że muszę pilnie szukać lekarza dla jednej z naszych świnek.

Myślę, że można śmiało powiedzieć, że klinik weterynaryjnych jest w Stanach więcej niż przychodni dla ludzi, w każdym razie są bardziej widoczne. 
Jestem zdania, że w Ameryce najlepiej nie powodzi się adwokatom, czy lekarzom, ale lekarzom weterynarii.
Widzę tu same plusy, zabójcze ceny i pacjenci bez prawa głosu i możliwości wytoczenia sprawy sądowej, jednym słowem ograniczona odpowiedzialność przy prawie nieograniczonych zarobkach.
Może powinnam zaingerować w wybór drogi życiowej moich dzieci ?
Jeżeli jedno otworzy restaurację z cateringiem, a drugie klinikę weterynaryjną, na bank uda mi się spędzić sponsorowaną emeryturę na Karaibach.

Wracając do naszej świnki, wpadłam w panikę i obdzwoniłam wszystkie, szalone sąsiadki, które widuję z psami z prośbą o polecenie sprawdzonej kliniki. 
Dostałam całą listę, tylko nigdzie nie było świnkowych specjalistów. Wreszcie, któraś z kolei klinika poleciła mi szpital, gdzie oprócz psów i kotów, leczyli egzotyczne zwierzęta, świnki się załapały jako jednostki najwyraźniej niestandardowe.

Dojazd trwał 40 minut, klinika weterynaryjna wyglądała identycznie jak ta, do której zabieram dzieci na szczepionki. 
Aczkolwiek zaraz na wejściu przeżyłam lekką traumę, w poczekalni pełnej olbrzymich zdjęć różnych mniej lub bardziej egzotycznych zwierzaków w uroczych pozach, wisiał telewizor.
W oczekiwaniu na swoją kolejkę i ściskając transporter w ramionach, zapatrzyłam się bezmyślnie w ekran. W telewizji pokazywali właśnie biednego homara, w momencie kiedy zaczęłam się zastanawiać na co chorują homary, pan w białym fartuchu, którego wzięłam za lekarza, sprawnym ruchem wrzucił nieszczęśnika do gara, a potem wybebeszył i zaczął przyrządzać z niego danie.
Okazało się, że to nie był program z cyklu: "kocham zwierzęta", tylko raczej "kocham jeść".
Pewnie powinnam była się cieszyć, że to nie był program o kuchni azjatyckiej lub peruwiańskiej i nie pokazywali jak przyrządzić świnkę morską na pikantnie.
Chwilę zajęło mi dojście do siebie, pani wywołała mnie przez mały głośniczek i wpadłam w tryby systemu.

Cały proces wyglądał identycznie, najpierw przy udziale pielęgniarki, część biurokratyczna, potem ważenie, mierzenie, wywiad środowiskowy i na końcu wizyta lekarki.
I tu skończyły się podobieństwa, przede wszystkim świnki nie posiadają ubezpieczenia, więc nikt się go nie domagał, (aczkolwiek jest możliwość wykupienia, mój mąż sprawdza opcje). 
Następnie lekarka opisała mi ze szczegółami sytuację i uprzejmie zapytała co ma robić i to była chyba ostatnia rzecz, jakiej oczekiwałam, (homar załatwił mnie na amen).
Padły pytania, może nie za milion dolarów, ale każda odpowiedź miała swoją cenę, (konkretną w dolarach).
Musiałam zdecydować: badanie, punkcja czy biopsja, operacja czy obserwacja, możliwość ewentualnego skrócenia życia nie była na szczęście brana pod uwagę.
Tutaj, dokładnie tak samo jak w klinikach dla ludzi, wartość życia i śmierci nie jest priorytetem. 
Najważniejsze jest ile właściciel jest gotowy zapłacić, a gdzieś w tym wszystkim etyka lekarska leży i cierpi w milczeniu.

I oto stałam tam, w tej sympatycznej klinice, z przemiłą lekarką i oczekiwano ode mnie podjęcia konkretnych decyzji w sprawie życia mojego zwierzaka.
Nie jestem lekarzem weterynarii, całe szczęście Tata jest, przez całe swoje życie można powiedzieć, że różne informacje chłonęłam, niejako przez osmozę, bez udziału świadomości.
Wzięłam się w garść, zaordynowałam punkcję, USG i zarezerwowanie, w zależności od wyników, terminu operacji.
Lekarkę lekko ogłuszyłam szybkością decyzyjną, przez chwilę wyglądała, jakby chciała mnie zatrudnić. 
Ja z kolei wyglądałam, jakbym miała również potrzebować hospitalizacji w najbliższym czasie.

Nie wchodząc w szczegóły, podjęłam najlepsze z możliwych decyzje, (dzięki Bogu), punkcja zastąpiła operację, która okazała się niepotrzebna, a USG potwierdziło pomyślne rokowania na przyszłość.
I na koniec okazało się, że istnieje jeszcze jedna różnica między leczeniem ludzi, a zwierząt, mianowicie po ostatniej kontroli Pani Doktor ucałowała z dubeltówki moją świnkę i życzyła jej dużo zdrowia.
Gdyby zaczęła całować moje dzieci prawdopodobnie straciłaby prawo wykonywania zawodu.

Psy i koty dorobiły się w Ameryce statusu, który dla mnie, osoby naprawdę kochającej zwierzęta, jest niezrozumiały. I tu już nie chodzi o te wszystkie zabawki, ubranka, biżuterie i całą masę kompletnie niepotrzebnych rzeczy, od których uginają się póki w sklepach zoologicznych, ale o generalnie nastawienie ludzi.
Oto kilka scenek sytuacyjnych, których byłam świadkiem.

Lotnisko, kolejka do odprawy kilometrowa, maleńkie dzieci w nosidełkach zwisają smętnie, część płacze, trochę starsze raczkują po podłodze, (aż mi coś ścierpło w środku jak na to patrzyłam), większe układają się do snu praktycznie między nogami stojących pasażerów. 
Brak reakcji, nagle w kolejce pojawił się pies rasy szlachetnie wymieszanej w otwartym transporterze. 
W ludzi jakby coś trafiło, cała kolejka się ożywiła, posypały się pytania, a skąd, dokąd, wiek, a co lubi, a co nie lubi i wszyscy wydawali ten irytujący odgłos, który ma ewidentnie amerykańskie korzenie: Oooooooooooo. 
A taki, słodki niemowlaczek, śliczny jak z obrazka dyndał sobie i machał gołymi nożkami obok.

W samolocie też byłam świadkiem sceny, jak zmieniali miejsce właścicielce, żeby pies czuł się w miarę komfortowo. Latałam w życiu wiele razy, pamiętam jak Junior miał mniej niż dwa latka, ale jakoś sobie nie przypominam, żeby kogokolwiek interesowały jego uczucia.

Siedzę w poczekalni u dentysty, (taaaak, też ostatnio trafiła mi się taka rozrywka), pani koordynatorka rozpoczęła ze mną rozmowę o rodzinie itd. Mam dwoje fajnych dzieci, czyje zdjęcie chciała zobaczyć ? Kota.

Odbieramy kotkę od jej poprzednich właścicieli. Od razu na początku uświadomili mi, jak ważne dla nich jest żeby ich kociak miał kochający dom. Poznali mnie i męża, kot w założeniu przeznaczony był dla syna, czyje zdjęcie chcieli zobaczyć ? Świnek.

A że nasza kotka wykazuje podejrzanie duże zainteresowanie światem zewnętrznym, zakupiliśmy szeleczki ze smyczą i chyba będę robić małe spacerki po okolicy jak już się całkiem oswoi.
Myślę, że to ostatecznie pogrąży mnie w oczach sąsiadów. 
W ciągu dwóch lat w okolicy widziałam jednego kota w obroży człapiącego między domami, puchata piękność na smyczy zachwieje sąsiedztwem w posadach bez litości.

środa, 28 sierpnia 2019

Wartość życia w przeliczeniu na pieniądze, czyli szlachetne zdrowie

Wrócił do mnie temat zdrowia, a raczej jego braku w wersji naszej, rodzimej i amerykańskiej, wypłynął w jednej z rozmów telefonicznych "przez Ocean".
Przed dwoma laty, jak zaczęłam szykować się do wyjazdu z Polski, kilku moich znajomych chciało wiedzieć, czego się najbardziej boję, no bo Indian raczej nie.
Jak każdy mam swoją listę strachów, ale najbardziej przerażały mnie potencjalne problemy zdrowotne i pobyty w szpitalach.


Oczywiście wszyscy oczami wyobraźni widzieli raczej w pierwszej kolejności gangi, seryjnych morderców, strzelaniny w miejscach publicznych, problemy językowe, kulturowe itd., ja bałam się sytuacji, kiedy stanę oko w oko z uśmiechniętym lekarzem, a on nie będzie wiedział jak mi pomóc.
Jak widać, już wtedy nie miałam specjalnie dobrego zdania o tym, konkretnym aspekcie życia w Stanach, (intuicja albo za dużo amerykańskich, medycznych seriali).



Wiedziałam, że z całą resztą lepiej lub gorzej sobie poradzę, tylko wizja szpitali w USA wywoływała u mnie dreszcze i prawdziwe stany lękowe.
Przyszłość pokazała, że miałam rację, przeprowadziłam swoje stado bezpiecznie do nowego domu, uwiłam gniazdo i zorganizowałam nam życie rodzinne na obczyźnie, a nie było to łatwe dla nikogo z nas.
Udało mi się nawet w miarę zacząć ogarniać problemy edukacji szkolnej, aczkolwiek dorobiłam się przy tym niestety siwych włosów i cały czas dowiaduje się nowych rzeczy, (przymusowo i bez entuzjazmu).



Jak się obawiałam, dość szybko musiałam się również zmierzyć z rzeczywistością opieki medycznej. Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, problemy zdrowotne nie były poważne i dotyczyły głównie szczepionek, złamań i skręceń kończyn górnych i dolnych naszych dzieci. 
Nic przyjemnego, ale jednocześnie nie powodujące ataku serca u rodziców.


Schorzenia jak się okazało to jedna sprawa, drugą okazał się system opieki medycznej. 
Koszty leczenia w Stanach nie są wysokie, są olbrzymie i zwyczajnie nieetyczne. 
W Polsce ludzie umierają na Izbach Przyjęć, w Stanach umierają, nawet nie próbując wejść do szpitala, bo wiedzą, że bez ubezpieczenia, mogą albo umrzeć, albo zadłużyć siebie i rodzinę do końca życia.
Także jeżeli nie zabiją cię tu choroby to na pewno wykończą rachunki ze szpitala.

Nie mam złudzeń co do sytuacji w polskiej służbie zdrowia, nie oszukujmy się, szału radości nie ma, ale jeżeli jesteśmy gotowi wydać trochę pieniędzy i skorzystać z usług sektora prywatnego, (polecam tylko w przypadku schorzeń nie wymagających skomplikowanych operacji), stres jest nieporównanie mniejszy w naszym kraju niż w Stanach.

Żeby nie być gołosłowną, zobrazuję sytuację, dwoma własnymi doświadczeniami dotyczącymi złamań, mających miejsce w Polsce i w Stanach.

Polska


Junior podczas gry w piłkę dorobił się kontuzji kostki.
Zapakowałam go prosto ze szkoły, zawiozłam do szpitala ortopedycznego, (prywatnego).
Obejrzał go lekarz ortopeda, zrobili rentgen, lekarz obejrzał zdjęcie, zdiagnozował, założył gips, umówił się na kontrolę i potem zdjęcie gipsu. 
Profesjonalizm w czystej formie, mogłam swobodnie oddychać i całkowicie zaufać specjaliście.
Czas trwania wizyty z dojazdem, na drugi koniec miasta ok. 4 godziny, (było kilku chłopaczków w kolejce przed nami), cena ok. 700 zł. 
Koniec tematu, zero stresu i gigantycznych długów.

USA


Junior uszkodził sobie nadgarstek.
Zapakowałam go prosto ze szkoły i zawiozłam do szpitala i tutaj kończą się podobieństwa.
Najpierw mnóstwo biurokracji, potem kilkukrotne przesłuchanie dziecka czy to nie kochająca mamusia złamała mu rękę i czy nikt go regularnie nie krzywdzi w domu, sterta kompletnie zbędnych badań, w stylu badania wzrostu, wagi itd, towarzyska wizyta lekarza, który zlecił prześwietlenie, prześwietlenie i diagnoza, (obie błędne), założenie tymczasowego gipsu, coś w rodzaju stosowanej w Polsce "łuski" i skierowanie do ortopedycznej kliniki do właściwego lekarza. 
Następnie, z domu umawianie się z lekarzem, z cierpiącym z bólu w tle dzieciakiem. Wizyta w zależności od szczęścia za dzień lub za tydzień.
Wizyta w klinice, zdjęcie tymczasowego gipsu, zrobienie powtórnie zdjęcia, założenie gipsu i wyznaczenie następnej kontroli, a w przyszłości zdjęcie gipsu.
Po jakimś czasie otrzymanie informacji o kosztach leczenia, (tysiąc dolarów na wejście).
I to jest ten optymistyczny wariant, kiedy ubezpieczyciel pokrywa wszystko, a jak nie to dzieciak leży w trakcie badań, a lekarz wisi na telefonie i wykłóca się z ubezpieczycielem co może, a co nie.



A jak pojawia się konieczność dodatkowego badania, na przykład rezonansu magnetycznego, trzeba jechać do następnej kliniki o dodatkowym telefonie do ubezpieczyciela nie wspominając.
Cała akcja zajmuje kilka wykańczających dni.
A najgorsze, że czasami lekarz wie mniej niż ja i tu pojawia się stres gigant w sprawie odpowiedniej diagnozy i leczenia.
Nie jestem lekarzem i nie mam aspiracji, żeby samodzielnie leczyć członków rodziny, chciałabym ten obowiązek złożyć na barki fachowca, a tutaj cały czas muszę czuwać i się modlić, żeby czegoś nie przeoczyć.
W rezultacie po każdej kontuzji moich dzieci, kiedy one już są opakowane bezpiecznie w gips, okazuje się, że ja jestem w ogólnym, gorszym stanie niż one.


I być może w przypadku skomplikowanych operacji, nasz kraj jest mocno w tyle za Afroamerykanami i w takich sytuacjach, należy starać się o wizę i przylatywać jak najszybciej do Stanów, to jeżeli w grę nie wchodzą przeszczepy i eksperymentalne formy leczenia, to ja jednak preferuję nasz, kulawy system dbania o zdrowie.

Można narzekać na NFZ, obojętnych lekarzy, ceny leków refundowanych bądź nie, oczywistym jest fakt, że prywatnie w naszym kraju wszystko przebiega szybciej i bez problemów, a nie każdego niestety jest na to stać, ale mimo wszystko jestem zdania, że w Polsce cały czas życie ma większą wartość niż pieniądze.



wtorek, 27 sierpnia 2019

Początek rozrywek gimnazjalnych, czyli europejski szok

Szkoła się jeszcze oficjalnie nie zaczęła, a już wywołuje u mnie mdłości i średnio humanitarne nastawienie do nowego ciała pedagogicznego.
Na razie zżerają mnie nerwy o Juniora i jego debiut w gimnazjum, a to dopiero początek, bo moja córka już mi zaraportowała, że jej plan lekcji, który był dokładnie ułożony  jeszcze przed wakacjami, został totalnie schrzaniony i właściwie wszystko trzeba zaczynać od początku.
Jak sobie przypomnę ile czasu, emaili i nerwów kosztował nas ten proces to trafia mnie szlag z gatunku tych mocno krwiożerczych.

W poniedziałek zorganizowali nam trzygodzinne zwiedzanie gimnazjum, żeby dzieciaki nie wpadły w panikę na początku roku szkolnego, (popieram).
Każdy nieszczęśnik dostał numer klasy, numer szafki i kod otwierający. Junior przegonił nas tak na oko z pięć razy przez całą szkołę, (a było po czym), potem jeszcze obleciał całość z kumplami ze trzy razy i wreszcie poczuł się usatysfakcjonowany i spokojny. 
My też, aczkolwiek nie nazwałabym tego stanu spokojem, a raczej wycieńczeniem.
Znaleźliśmy dwa zapomniane, plastikowe krzesełka pod męską ubikacją, (ciekawe dlaczego akurat tam ktoś chciał siedzieć), i zalegliśmy jak dwa leniwce na emeryturze. 
Właściwie mogliśmy zacząć pobierać opłaty za korzystanie z toalet.

Tu będzie mała wzmianka o amerykańskich szafkach, które można sobie obejrzeć, na prawie każdym filmie. Wiem, że takie szafki pojawiły się już w polskich szkołach, ale wcześniej nie miałam przyjemności bliższego zapoznania się z tym zachodnim pomysłem na udogodnienie życia młodzieży. 
Owe szafki mają zamki jak profesjonalnie sejfy, chwilkę zajęło mi zrozumienie, gdzie leży problem, ale potem było już z górki. 
Oczywiście nie dałabym rady włamać się do żadnej, ale posiadając szyfr wymiatam.
Junior, bystrzak po kilku próbach opanował również tę trudną sztukę po mistrzowsku, a potem zaczął pomagać kolegom.
Dookoła nas na podłodze siedzieli rodzice i uczyli swoje pociechy otwierania szafek. 
Szafek było od cholery i ciut ciut, w związku z tym całe korytarze pełne były zdesperowanych rodziców i przerażonych dzieciaków.

Niektóre mamusie pobiły rekord, bo zaczęły razem z córkami urządzać wnętrza owych szafek na książki. Podwieszały kolorowe lampki, wykładały ściany samoprzylepną tapetą, montowały uchwyty na notesy i sztuczne kwiatki, na drzwiach i właściwie w środku brakowało jak dla mnie już tylko fontanny i małego telewizorka.


Szczęśliwie dla syna, znalazł się w klasie z jednym ze swoich ulubionych kolegów z podstawówki, radość go rozpierała, a nas ulga, do czasu.
Na następny dzień dostałam upojnego emaila, że się pomylili i syn będzie w innej klasie. Mieli geniusze na to dwa miesiące i im nie wyszło i jak ja teraz mam powiedzieć Juniorowi, że sprawa się rypła i to w prawdziwie amerykańskim stylu ?
Oczywiście próbowałam sprawę odkręcić, ale to jest coś co przerasta ich możliwości umysłowe.



Za to, jakby wszystkich rodziców opętał jakiś demon, zaczęli się natychmiast licytować jakie sporty będą ich dzieciaki uprawiać, według mnie, pewnie głownie rehabilitację po złamaniach, ale co ja tam wiem.
Na potencjalnych pacjentów nie trzeba było długo czekać, na korytarzach zaroiło się od dzieciaków w gipsie, nałożonym na rożne części ciała.
Nawet jedna z moich zaprzyjaźnionych mamuś zasuwała o kulach.


Na ogół się staram zachować stoicki spokój, ale czasami w oczach mi błyśnie, nazywany przez mnie roboczo "europejski szok". Według mnie to, konkretne uczucie pojawia się u obcokrajowców, zmuszonych do stawiania czoła braku kompetencji i absurdom amerykańskim.


Ten, specyficzny wyraz twarzy "zacofanych imigrantów", (szok wymieszany z litością i niedowierzaniem), wywołuje u Amerykanów w zależności od poziomu ich inteligencji, dezorientację, irytację lub wstyd.
Najwyraźniej coś "europejskiego" mi wypełzło na facjatę, bo połamana mamusia umknęła wzrokiem, włączyła drugi bieg i dała dyla,  (ciekawe jak ona się dorobiła tego złamania).
Czy te wszystkie uszkodzenia ciała powoduje coś w powietrzu, że szwankuje u ludzi koordynacja ruchowa, czy po prostu im wszystkim brak nie tylko rozumu, ale również odrobiny wyobraźni ? 
Chociaż według mnie jedno wiąże się nierozerwalnie z drugim.


I żeby nie było, że się czepiam indywidualnie, ostatnio usłyszałam wiele, identycznych opinii od Hiszpanów, Holendrów, Irlandczyków i jeszcze kilku europejskich nacji, przebywających w USA od kilku lat, (Polaków w tej grupie nie było).
Właściwie można je wszystkie opisać jednym zdaniem : 
"W tym kraju nic nie działa, tak jak powinno".
Sama bym tego lepiej nie ujęła.

sobota, 24 sierpnia 2019

Kotka, czyli półtora kilo puchatej niespodzianki

Istnieje wiele opinii o sposobie określania wielkości i odległości przez mężczyzn. 
Ja skupię się tylko na moim własnym mężu. Mój mężuś określił, że nasza kotka mieszka "rzut kamieniem" od Filadelfii. 
Tak, stwierdziłam, że to zdecydowanie zależy jak i kto rzuca. 
Nie wiedziałam, że mój mąż jest w stanie rzucić kamień tak, żeby leciał półtorej godziny bez przerwy, najwyraźniej trafił mi się już nawet nie mistrz olimpijski, ale wręcz heros. 

Mój małżonek, aczkolwiek pełen zrozumienia dla moich uczuć, odkleił mnie praktycznie siłą od rzeźby wspaniałego boksera i zaczął udawać kierowcę wyścigowego. 
Okazało się, że obecni właściciele kotki mają plany rekreacyjne i byliby wdzięczni za w miarę szybki odbiór puszystego towaru. 
Nie dziwiłam im się i tak wyświadczyli nam przysługę i przetrzymali kociaka o cały miesiąc dłużej niż planowali.


Wyjechaliśmy z Filadelfii i bardzo szybko miałam okazję przekonać się jak wygląda wieś w Pensylwanii. Dużo zieleni, przestrzeni, pola kukurydzy i oddalone od siebie domki z wybiegami dla koni. Z boku to wyglądało tak, że tam konie zastępują zwierzątka domowe. Wszystko bardzo mi się podobało, taka sielsko-anielsko, wysoko ekologiczna okolica.
Parę razy trafiły się zamiast koni, nawet lamy albo alpaki, ale z daleka ciężko było określić.
Niektóre domy były naprawdę piękne, stare, trochę zniszczone, ale z klimatem.



Poprzednim razem, jak mój mąż przedzierał się przez huragan, zauważył dużo powozów.
Mieliśmy mnóstwo innych atrakcji i jakoś wcześniej ten temat nie wypłynął, myślałam, że chodzi mu o zwyczajne wozy drabiniaste w amerykańskim stylu dzikiego Zachodu.
A tu nagle okazało się, że obok nas w powozach jeżdżą sobie Amisze. 
Wyglądało to zupełnie nierealnie, jakbyśmy zabłądzili na jakiś plan zdjęciowy. Wyglądają dokładnie tak jak na filmach, dorośli w czerni, nastoletnie dziewczynki w ciemno-niebieskich sukienkach, wszystkie kobiety w obowiązkowych białych czepeczkach.



W tak uduchowionej atmosferze dojechaliśmy wreszcie do domu właścicieli kociaków, który znajdował się w środku tych wszystkich malowniczych pól i łąk.
Zaparkowaliśmy przed uroczym domem, otoczonym kolorowymi kwiatkami, wsród których latały olbrzymie motyle. Wszystko było zadbane, aż do przesady.
Nie byli Amiszami, ale ewidentnie byli związani z jakaś religią, wspomnieli o tym mimochodem, ale bez wchodzenia w szczegóły.
Wyglądali na przyzwoitych i sympatycznych ludzi, oficjalną właścicielką kociej mamy okazała się córka gospodarzy, osiemnastoletnia panienka.



Stanęliśmy w środku typowej, amerykańskiej kuchni połączonej z pokojem dziennym z oknami wychodzącymi na następne grządki kwiatków. Można było nabawić się kompleksów, kolory i różnorodność roślin wręcz powalały.
Po chwili pani domu przyniosła mi białą, puchatą kulkę i włożyła w ręce.
W swoim życiu miałam wiele zwierząt, ale jakoś tak się złożyło, że nigdy nie miałam kota.
No tak, to teraz już miałam. 

Usiadłam z wrażenia, bo nogi mi się zrobiły lekko miękkie z kociakiem w ramionach. Już wcześniej przytomnie przygotowałam listę pytań, którymi teraz bez litości zarzuciłam biednych ludzi. 
Podczas gdy ja nawiązywałam więź i chłonęłam praktyczne porady dotyczące rozpieszczania kociaka, mąż karnie robił notatki.
Na drogę dostaliśmy woreczek karmy i błogosławieństwo, wszyscy wszystkich uściskali jak to w Ameryce i wyruszyliśmy w drogę powrotną.


Już wcześniej zakupiliśmy profesjonalny, siatkowy transporter, który dodatkowo wyłożyliśmy kocykiem. Podczas pakowania kociaka miałam wrażenie, jakbyśmy odbierali niemowlę ze szpitala.
W samochodzie mąż usiłował mnie usadzić z tylu z kotem, najwyraźniej jemu też się udzieliła atmosfera i przypomniały czasy, kiedy odbierał mnie ze szpitala z nowonarodzonym potomstwem. 
Spojrzałam na niego otrzeźwiająco, siadłam z przodu, zapięłam karnie pasy, wyjęłam kociaka i kocyk z transportera i rozpoczęłam bardziej zaawansowany proces tworzenia więzi. 
Biorąc pod uwagę, że władowaliśmy się po drodze we wszystkie możliwe korki, miałam na to mnóstwo czasu. Kotka większość czasu spała przytulona do mnie i nie wyrażała ochoty powrotu do transportera, więź tworzyła nam się przez sen. 
I tak integrowałyśmy się przez ładnych, parę godzin.


Dotarliśmy wreszcie do domu, gdzie przyszła kolej tworzenia więzi na nasze dzieciaki.
Od razu wyszło na jaw, że będziemy mieli, (przynajmniej ja), powtórkę z wczesnego macierzyństwa. 
Kociak został zakwaterowany w pokoju Juniora ze wszelkimi kocimi udogodnieniami, zgodnie z różnymi sugestiami poprzednich właścicieli. 
Pierwszej nocy kicia najwyraźniej uświadomiła sobie jak daleko od domu się znalazła i zaczęła rozpaczać. Problem w tym, że zanim pogrążyła się w rozpaczy ruszyła na wycieczkę i nie mogliśmy jej znaleźć.
Odnalazła się w końcu za wielkim, białym miśkiem, zakamuflowała się całkiem inteligentnie trzeba jej to przyznać.



Mój mąż, który może usnąć w dowolnie ekstremalnych warunkach, a jak już odpłynie, to ma taki sen, że trzęsienie ziemi spowodowałoby u niego tylko zmianę pozycji, a pioruny i błyskawice wywołują lekki uśmiech, (nie przerywając snu), szukając miauczącej zguby, śmigał po całym domu, przed piątą rano, z takim zapałem, aż miło było popatrzeć.
Jakoś sobie nie przypominam, żeby kiedykolwiek obudziło go płaczące dziecko. 



Podczas następnych trzech nocy cała, moja rodzina słodko spała oprócz mnie, bo włączył mi się macierzyński budzik i za każdym miauknięciem stałam na baczność, całe szczęście tym razem obyło się bez karmienia i zmiany pieluch.
Po czterech nocach kotka trochę się uspokoiła i chwilowo nikt już z naszej rodziny nie lata w panice w środku nocy po domu. Jak będzie dalej, zobaczymy.


Obecnie wszyscy jesteśmy na etapie tworzenia więzi, tudzież wyboru imienia. 
Osobiście bardzo bym chciała, żeby kicia zaczęła trochę kojarzyć polskie słowa, bo już wszyscy prawie ochrypli od rozmów z nią w naszym języku ojczystym.
Ale zaparłam się, wystarczy, że dzieci są już prawie dwujęzyczne, a my z mężem radzimy sobie zupełnie przyzwoicie z angielskim, świnki i kotka będą wychowywane w duchu słowiańskim, pełnym poszanowania dla języka polskiego, gramatyki i form grzecznościowych.




środa, 21 sierpnia 2019

Rocky, czyli każdy powinien chociaż raz w życiu wbiec na schody

Dawno, dawno temu kiedy telewizory były biało-czarne, (ale epoka kina niemego już przeminęła), powstał film "Rocky" z Sylwestrem Stallone. Pamiętam, jak oczywiście z wieloletnim opóźnieniem, obejrzałam ten film na starym telewizorze moich Dziadków. 
Brak kolorów nie miał dla mnie najmniejszego znaczenia, zakochałam się. 

Poźniej nakręcili dalsze losy charyzmatycznego, poczciwego boksera, (obejrzałam wszystkie). Obecnie Sylwester Stallone nie wygląda już jak 40 lat temu, (a kto wygląda), ale moje uczucia dla niego pozostały niezmienne, uwielbiam tego faceta.
Według krytyków oczywiście, film osiagnął, artystyczne dno, a fakt, że dostał trzy Oskary i Złoty Glob do tej pory nie pomaga tym kinowym oszołomom spać spokojnie.

Nie sądzę, żeby był ktoś w Polsce, zwłaszcza ze starszego pokolenia, kto chociaż w przybliżeniu nie zna treści filmu. Oprócz uczuć, które wzbudzał główny aktor, było po prostu wtedy niewiele filmów opiewających coś innego niż wspaniały ustrój socjalistyczny, o zagranicznych nie wspominając. 
Oglądało się co było, podobnie jak kupowało co "rzucali".

Dla przyzwoitości jednak streszczę. Biedny bokser dostaje szansę na walkę z super mistrzem, przygotowuje się, wyrabiając sobie kondycję na rożne, mocno chałupnicze sposoby, na przykład jako pacyfista zamiast przechodniów tłucze pięściami mięso w chłodni. 
Walkę przegrywa, ale zdobywa sławę i uwielbienie tłumów, taki współczesny gladiator o misiowatym usposobieniu.

Podczas morderczych treningów lubi sobie pobiegać, zwłaszcza po schodach, w tle leci piosenka "Eye of a tiger", a w oddali widać panoramę miasta. Nigdy jakoś specjalnie nie zwracałam uwagi, gdzie on tak po tych schodach biega jak szalony.
Dopiero niedawno przez przypadek skojarzyłam fakty, że film był kręcony w Filadelfii.

I tu coś we mnie trafiło, nie interesowało mnie zwiedzanie miasta, ale chciałam wbiec po tych schodach jak Rocky, (ewentualnie się wczołgać, nucąc przebój pod nosem).
Ponieważ nie ma zbiegów okoliczności są tylko małe lub duże cuda, a nasza kotka mieszkała kawałek pod Filadelfią, postanowiłam, że zanim ją odbierzemy zaciągnę męża na te schody, (podobno jest ich 71, sprawdzę empirycznie) i wbiegnę na górę.

Po powrocie z Aruby, totalnie nieprzytomni zostawiliśmy smacznie śpiące dzieciaki i wyruszyliśmy wczesnym rankiem do Filadelfii.
Nie miałam żadnych oczekiwań związanych z tym miastem, tymczasem bardzo mi się spodobało. Ponieważ trochę pobłądziliśmy, mimo wcześniejszych planów, mogłam je trochę obejrzeć.

W końcu podjechaliśmy pod słynne schody, które prowadzą do muzeum i tutaj wyszły na jaw dwie rzeczy. Po pierwsze nie tylko ja wpadłam na taki, oryginalny pomysł, że wbiegnę po schodach i stanę w mistrzowskiej pozie, a po drugie zdecydowanie mimo upływu lat nie ja jedna ciągle za Sylwestrem Stallone przepadam. 

Na schodach kłębili się ludzie, na szczęście nie był to dziki tłum, ale o chwili ciszy i momencie nostalgii można było zapomnieć, a zresztą po co mi była ta nostalgia skoro czysta radość mnie wręcz rozpierała.
Wbiegłam dzielnie na górę, nucąc przebój, (a co, raz się żyje), nie było strasznie, albo schody nie należą do przesadnie trudnych, albo mi się tak poprawiła kondycja po pływaniu wyczynowym na Karaibach.
Otoczyli mnie Włosi, ponieważ mój biedny mąż parkował, złapałam jakiegoś desperata podobnego do mnie i tym sposobem dorobiłam się historycznego zdjęcia.

Tuż obok znajduje się rzeźba Rocky,ego, znana rownież z filmu, a do niej .... niespodzianka, kolejka do zrobienia zdjęcia.
Na szczęście proces przebiegał bardzo sprawnie, głównie dlatego, że mało kto był kreatywny i wszyscy robili sobie zdjęcia w tej samej pozie z uniesionymi pięściami.
Walnęliśmy sobie mini sesję fotograficzną i popędziliśmy do samochodu bo kotka czekała.

Są takie, (bardzo rzadkie), chwile w życiu kiedy zamyka się koło i nie towarzyszy temu rozpacz,  strata, smutna akceptacja czy poczucie przemijania, ale po prostu zwyczajne szczęście.
Kiedy życie w ten sposób zatacza koło, na jedną chwilę czas robi fikołka i wtedy na przykład po takich schodach mogą pobiec razem, mała dziewczynka i dojrzała kobieta.

Trochę szkoda, że te kilka dekad temu ktoś nie powiedział tej małej dziewczynce, zapatrzonej w czarno-biały ekran i chłonącej brutalną walkę bokserską na ringu, że w przyszłości nie tylko będzie musiała sama stoczyć wiele bitew, (niekoniecznie na pięści), część przegra, kilka razy się podda, ale te najważniejsze wygra i pewnego dnia sama wbiegnie po tych schodach, mimo wielu życiowych nokautów.

Patrząc na tych wszystkich, podekscytowanych ludzi, (słyszałam języki z całego świata), dotarł do mnie jeszcze jeden fakt, byłam w błędzie, Rocky się nie zestarzał.

Nie mogłam się powstrzymać, załączam link do piosenki, (sceny z filmu, wliczając schody, w tle) :



Koniec karaibskich klimatów, czyli udogodnienia na lotnisku


Nasz pobyt na Arubie, chociaż dla osób hiperaktywnych mógłby się wydawać monotonny, lub wręcz nudny, był w rzeczywistości idealny. 
Wbrew pozorom, aktywności mieliśmy sporo i wykorzystując piękny lazur morza, trzaskaliśmy kilometry w wodzie rożnymi stylami, nie ukrywam, również dryfując.
Wieczorami odbywaliśmy obowiązkowe spacery, w celu zażycia rozrywek nocnych, co ze względu na wiek dzieci było ograniczone. 
Zamiast kasyna, pokaz kolorowych fontann z muzyczką w tle, a zamiast klubów nocnych wieczorki artystyczne w stylu karnawału brazylijskiego w mikro skali.

Jako, że nie jesteśmy zapalonymi bywalcami kasyn i klubów nocnych nikt nie odczuwał frustracji, za to każdy lekko zgłupiał w sklepach. Można powiedzieć, że udzielił nam się kolorowy nastrój Karaibów. 
Mąż kupił sobie koszulę w różowe flamingi i w niej chodził, Junior dorobił się trzech szklanych kul z żółwiami i piratami i oznajmił, że oficjalnie zaczyna tworzyć kolekcję, ja nie chcąc być gorsza od chłopaków wypatrzyłam uroczego, drewnianego, obłędnie kolorowego tukana i na koniec nasza córka, jako jedyna chyba rozsądna w rodzinie, zakupiła letnią sukienkę w karaibskie żółwiki, (kolory wyjątkowo stonowane).

Kiedy już wszyscy przypiekli lub opalili sobie dokładnie te części ciała, które pragnęli, (lub wręcz przeciwnie), wymoczyli, nazbierali koralowców i obowiązkowy worek białego piasku, zapakowaliśmy się i wyruszyliśmy na lotnisko.

I tutaj będzie małe wyjaśnienie techniczne. Ponieważ Arubę kochają Amerykanie i odwiedzają ją w ilościach już nawet nie hurtowych, ale wręcz napływowych, wpadli na uroczy pomysł podwójnej odprawy.
W praktyce należało się stawić na lotnisku co najmniej trzy godziny przed wylotem i najpierw odbyć klasyczną odprawę u tubylców, czyli bagaż, kontrola paszportowa, skanowanie ciała i bagażu podręcznego na okoliczność przemytu żółwika lub pelikana.
Po raz pierwszy w życiu byłam na lotnisku na świeżym powietrzu, między oddaniem bagażu, a kontrolą paszportową, opuszczało się halę i stało się w kolejce w uroczym ogrodzie, (zdjęcia załączam, nie zaaresztowali mnie, znaczy wolno było robić, kaktus był przed lotniskiem).

Potem następowała odprawa amerykańska ze wszystkimi formalnymi szykanami. 
W teorii wyglądała dokładnie tak jak w Stanach, (te wszystkie horrory imigracyjne), dzięki temu lot był traktowany jako krajowy i po wylądowaniu na lotnisku JFK można było sobie radośnie pobiec od razu do taksówki.
W praktyce wyglądało to tak, że stało się w olbrzymiej kolejce, znajdując się już na terytorium amerykańskim, potem odbierało się swój główny bagaż, powtórnie go odprawiało, przechodziło kontrolę paszportową (następna kolejka), imigracyjną, (kolejka) i powtórne prześwietlenie, (dziki tłum). 

Byliśmy na lotnisku 3,5 godziny przed wylotem, a ledwo zdążyliśmy na samolot. 
Cały czas spędziliśmy stojąc w kolejkach do rożnych kontroli i odpraw.
Mąż pocieszał mnie, że za to w Nowym Jorku polecimy jak te orły i sokoły do domu. 
I pewnie byśmy polecieli, gdybyśmy nie musieli czekać prawie dwie godziny na bagaż.

Dotarliśmy w środku nocy do domu tak wymęczeni, że opaleniznę u wszystkich przykryła szarość i sińce, (pod oczami), nikt nikomu nie przywalił z rozpaczy. 
Tak nam właśnie wyszły te amerykańskie udogodnienia, chociaż muszę przyznać, że gdyby nie poślizg z bagażem to takie rozwiazanie ma swoje plusy, aczkolwiek jest koszmarnie męczące.

Dzieciaki padły, a my jako, że uparcie chcemy uszczęśliwiać nasze dzieci, licząc, że kiedyś stwierdzą, że miały kochających rodziców i prawdziwy dom, nastawiliśmy budzik, żeby rankiem pojechać po kota.

Aruba, czyli wesołe igraszki z iguanami

Ktokolwiek widział z bliska iguanę, to ma pewnie teraz wątpliwości, co do mojej trzeźwej oceny sytuacji, ewentualnie trzeźwości na Karaibach, jako takiej.
Już w Meksyku Junior zapałał miłością do tych, robiących wrażenie gadów i nawet przez krótką chwilę potencjalny kotek miał poważną konkurencję.


Na Arubie, iguany rownież zamieszkiwały teren hotelowy. Z początku myśleliśmy, że jest tylko jedna, która często rezydowała na brzegu jacuzzi i pozwalała się głaskać.
Potem moje dzieci mi doniosły o innych osobnikach tego gatunku w rożnych wielkościach i kolorach.
Cały klan iguan zamieszkiwał malownicze skałki nad małym, sztucznym wodospadem, również przy basenie. 
Okazało się, że wielkie jaszczurki z Aruby, podobnie jak wyspa, również zostały odrobinę zeuropeizowane w odróżnieniu od swoich meksykanskich kuzynów.
Mianowicie, można jej było karmić, wsuwały sałatę z reki, aż miło, a niektóre dawały się głaskać, przymykały przy tym oczy z widoczną przyjemnością. 
Naprawdę można je było polubić, (na trzeźwo).
Dodatkowo wszystkie pozowały jak rasowe modelki.


Na początku moje dzieci zaraportowały mi, że te iguany są wyjątkowo agresywne, bo ze sobą walczą. Po sesji głaskania i karmienia ciężko mi było w to uwierzyć, ale wiadomo, że dzikie zwierzęta są nieprzewidywalne i fakt, że nie chciały nas zjeść, niekoniecznie oznaczało ich pokojowego nastawienia do świata.
Pod koniec naszego pobytu, siedzieliśmy sobie w barku na plaży, pochłaniając bąbelki z lodem, kiedy jedno z moich dzieciaków podekscytowane pokazało mi walkę iguan.



Jedna uciekała, a druga ją goniła, po czym rzuciła się na nią w dzikim szale. 
Przyjrzałam się krwiożerczej akcji, która rozgrywała się na moich oczach, po czym ku konsternacji mojego potomstwa, spokojnie wróciłam do bardzo niezdrowego napoju gazowanego.
Okazało się, że te walki nie miały nic wspólnego z eksterminacją, za to wiele z prokreacją.


Iguany, żółwie i flamingi to symbole Aruby, można je znaleźć praktycznie wszędzie, szkoda, że biedaki nie mogą zastrzec praw do wykorzystywania wizerunku. 
Biorąc pod uwagę, że cały "przemysł pamiątkowy" się na nich opiera, zbiłyby fortunę.

O ile iguany dotrzymywały nam towarzystwa przez cały czas, pelikany pięknie wodowały i nurkowały tuż obok, to nie udało nam się zobaczyć flamingów, które niewątpliwie były, ale najwyraźniej nie w naszej okolicy.


Nikt z naszego stada jednak specjalnie nie rozpaczał. Tak się bowiem przyjemnie złożyło, że ładnych, parę lat temu byliśmy z naszymi Przyjaciółmi na wakacjach rodzinnych w Portugalii. 
Hotel był usytuowany w pobliżu rezerwatu ptaków i codziennie podczas spożywania posiłków na świeżym powietrzu latały nam nad głowami stada flamingów, (widok obłędny).
Junior, który wtedy usiłował zgłębić tajniki mowy ludzkiej i miał z tym spore kłopoty nazywał je "naningi".
I tak już zostało. Jak zobaczyliśmy pierwsze różowe koszule, moje dzieci zawołały w sklepie: 
"Mamo popatrz naningi".
Ponieważ w pobliżu nie było żadnych Polaków, uniknęliśmy z mężem spojrzeń pełnych współczucia i zgrozy.


,







niedziela, 18 sierpnia 2019

Oranjestad, czyli kolorowa niespodzianka na pustyni

Z tą pustynią to przesadziłam, ale tylko trochę, bo Aruba przypomina mi łysy, brązowy, wysuszony orzech dryfujący przez piękne, lazurowe morze.

A'propos morza, w momencie kiedy moje dzieci zobaczyły jak wygląda plaża oraz dostępne akweny: naturalny, (Morze Karaibskie, oczywiście) i sztuczny, (dwa sympatyczne baseny z jacuzzi i małymi wodospadami), odmówiły jakichkolwiek aktywności. 

Oboje stwierdzili, że mają zamiar spędzić nasze wakacje w wodzie, a posiłki możemy im donosić.

Po długotrwałych negocjacjach, wykorzystując chwilowe, małe, załamanie pogody, (upał bez zmian, ale brak słońca), wybraliśmy się podziwiać stolicę Aruby, miasto o mocno holenderskiej nazwie Oranjestad, (w wolnym tłumaczeniu: Miasto Pomarańczy).

I tutaj wreszcie można było złapać trochę karaibskiej atmosfery i kolorów, (nie tylko pomarańczowego).

Można nawet powiedzieć, że atrakcje zaczęły się już wcześniej, w taksówce, którą sobie zamówiliśmy. Prowadziła ją słusznych rozmiarów rdzenna mieszkanka Aruby, sympatyczna pani mocno po pięćdziesiątce. Kierowała swoim samochodem z dużą fantazją, jak na nasze standardy może nawet ociupinkę za dużą.

Używała tylko jednej reki, bo w drugiej trzymała telefon i prowadziła ożywioną rozmową w tym, dziwnym, wyspiarskim języku, przypominającym trochę włoski. 
Po dojechaniu do miasta (daleko nie miała), wysadziła nas na środku ruchliwego skrzyżowania, zupełnie nie przejmując się trąbieniem mijających nas samochodów, ani faktem, czy uda nam się bez uszczerbku na zdrowiu dotrzeć do chodnika.
Wskazała różowy budynek, nazywając go, nie wiadomo dlaczego, Bim Bum i oddaliła się nie przerywając swojej rozmowy.
Różowy gmach okazał się Królewskim Centrum Handlowym i znajdował się w środku czegoś, co nazwałabym Starówką.
Zanim jednak zaczęliśmy zwiedzanie natknęliśmy się na olbrzymi statek wycieczkowy, który sobie spokojnie cumował. Wyglądał jakby był większy niż cały port i bez większych problemów mógłby służyć za hotel dla sporej części populacji stolicy Aruby.

Oranjestad sprawia bardzo sympatyczne wrażenie. Kolorowe budynki, wyglądają jak zbudowane z cukru, przy czym trzeba zaznaczyć, że dobór kolorów jest mocno oryginalny i wręcz buzujący pozytywnym nastawieniem, do tego stragany z rożnego rodzaju rękodziełami i to wszystko w otoczeniu luksusowych butików dla amerykańskich milionerów.

Żeby było jeszcze bardziej wesoło wszędzie stały niebieskie, plastikowe konie w skali jeden do jednego.

Znaleźliśmy zabytkową wierzę, od której podobno rozpoczął się proces kolonizacyjny i najstarszy budynek na wyspie (malutki żółty domeczek), robiący obecnie jak zrozumiałam za włoską knajpkę. Wzdłuż ogrodzenia wisiały wiązanki ślubne, więc być może w knajpce są urządzane wesela, albo po prostu panny młode lubią je sobie tam powiesić na szczęście.

Przegoniliśmy potomstwo uczciwie, robiąc rożne zwariowane zdjęcia.

W pewnym momencie dzieciaki zbuntowały się i stwierdziły solidarnie, że już wystarczy tego zwiedzania i poszerzania im horyzontów. 
Klapnęliśmy sobie przed jakimś wypasionym jubilerem, w pobliżu parkingu podziemnego. Ponieważ Oranjestad to portowe miasto jakoś specjalnie mnie nie zdziwiła mała rzeczka obok, do czasu kiedy wypłynęła nią prosto z parkingu motorówka.
No tak, można i tak się przemieszczać.
Wszystkich nas lekko zamurowało. Moje starsze dziecko umęczone upałem, zapytało głosem pełnym niedowierzania:


"Mamo czy ty widziałaś ? Motorówka wypłynęła z parkingu."

Stwierdziliśmy, że wrażeń jak na jeden dzień zdecydowanie starczy i wróciliśmy do naszego hotelu kontynuować proces namaczania.





czwartek, 15 sierpnia 2019

Aruba, czyli wiatr taki, że urywa kokosy

Zacznę bardzo formalnie.
Aruba to mała, karaibska wyspa, która teoretycznie należy do Królestwa Niderlandów. Zaznaczam teoretycznie, bo w praktyce Aruba jest jedyna w swoim rodzaju, ścierają się tu wpływy karaibskie, holenderskie i amerykańskie (niestety). 
Dzięki związkom z Holandią i potopem turystów amerykańskich, wyspa sprawia dużo zamożniejsze wrażenie niż Barbados. 
Jest dla Amerykanów tym, czym Ibiza dla Europejczyków. 
Szał opalonych ciał w nocy i zaleganie skacowanych biedaków w wodzie z kolorowymi drinkami w ciągu dnia.
Nie mając wyboru wyspa karnie dostosowała się do potrzeb rozrywkowych turystów, spragnionych atrakcji i niestety nabrała przez to bardziej europejskiego klimatu tracąc karaibskie wibracje.


W nocy ulice tętnią życiem, kasyna kuszą, muzyka atakuje wszędzie, a sklepy i knajpki są otwarte do późnych godzin nocnych.
Tubylcy są bardzo uprzejmi i mili, ale brakuje im otwartości i serdeczności Meksykanów, (przynajmniej według mnie).

Aczkolwiek powtórzyła się tutaj kilkakrotnie sytuacja z Meksyku, po stwierdzeniu oczywistego faktu, że nie jesteśmy amerykańską rodziną, uśmiechali się szerzej i zdecydowanie szczerzej.
W niektórych sklepach, gdzie kotłowaliśmy się razem z amerykańskimi turystami sprzedawcy wyławali mnie bezbłędnie z tłumu i bez większych oporów walili mi z grubej rury:


"Nie wyglądasz na Amerykankę, kim jesteś ?"
A ja no to: "Polak mały, daleko od domu"



Ze względu na obłędny klimat przez cały rok, turystyka jest tutaj głównym źrodłem dochodów, ale widać, że czasami tubylcy mają już dość tych, wszystkich atrakcji i rozochoconych tłumów.
I na koniec części informacyjnej, język. W teorii powinien królować holenderski, w praktyce oczywiście można się porozumieć po angielsku, hiszpańsku, ale części rdzennych mieszkańców nie jestem w stanie zrozumieć.


Według przewodników turystycznych, udało nam się zamieszkać w rejonie słynącym, z najpiękniejszych plaży na wyspie. Codziennie robię te same ujęcia zdjęć o rożnych porach dnia i za każdym razem są inne, ale piękne.

Co do przygód to jak zwykle dzieją się rożne fajne rzeczy, na przykład zwiało nam gacie kąpielowe Juniora. To akurat nie było śmieszne, ale pouczające. 
Już na początku zauważyliśmy we wszyskich sklepach kolorowe klamry do przytrzymywania ręczników.
Wyglądają jak udziwnione szczypczyki do wieszania prania w kształcie, flamingów, papug, tukanów, żółwi, delfinów, koktajli, jaszczurek i rybek. Wyobraźnia producentów w wymyślaniu kształtów praktycznie nie ma końca.


Stwierdziłam, że nie przesadzajmy, wieje, ale przecież nas nie zwieje i proszę gacie odleciały w niewiadomym kierunku. W związku z tym zakupiliśmy klamerki, bo jednak strata drugiego kostiumu, lub bielizny to byłaby jednak już gruba przesada.
A kolorowe klipsy są niezbędne, bo wiatr na Arubie jest tak silny, że na własne oczy widziałam zerwane prze niego całe stosy kokosów.



I na koniec mały akcent zwierzęcy. Pojawiły się moje smoki, ( fregaty z Meksyku), olbrzymie piękne pelikany, które wodują parę metrów od kąpiących się ludzi i oczywiście malutkie jaszczurki oraz wypasione iguany.
W hotelu jest ich kilka, jedna czasami siada na brzegu jacuzzi i pozwala się głaskać, zawsze wtedy przymyka z lubością oczy.
Tak, ja zachowuję się podobnie, ignoruję wydzierających się Amerykanów, twardo zapominam, że nie jestem już dzieckiem i bawię się w pięknym, białym piasku.