piątek, 31 maja 2019

Ostatnie odliczanie do Balu, czyli zabawa z ogniem

Sukienka nr 7 nie dotarła na czas, co biorąc pod uwagę rozterki całej rodziny i głównej zainteresowanej co do wyboru sukni balowej, było wręcz szczęśliwym wydarzeniem, a nie powodem do frustracji.

Po wielokrotnych przymiarkach i kilku sesjach fotograficznych, nasza córka zdecydowała się na dwie suknie, obie w stylu indyjskim. 
Zainstalowała nowo zakupioną maszynę do szycia, która okazała się nie tylko sprawna, ale również bardzo ładna.

Pomogłam córce w pomiarach i chwilowo na tym skończyła się moja rola.
W tym momencie, wyrodna matka życząc biednemu dziecku szczęścia umknęła z placu boju, (no przecież muszę mieć jakieś wady).
Jestem samokrytyczną osobą, jeżeli ja miałabym cokolwiek skracać, sukienka już na tym etapie byłaby do wyrzucenia. 
Trzeba i dobrze jest znać swoje ograniczenia, zalety zresztą też, (w desperacji zawsze się coś przecież znajdzie).
Moje dziecko zebrało nożyczki z całego domu i wzięło się za rżnięcie, cięcie, przycinanie, wyrównywanie i inne, tego rodzaju straszne czynności z tiulami, podszewkami i satynami.

Po jakimś czasie podpięła skróconą spódnicę, (wersja łatwiejsza, bo tylko jedna warstwa satyny), i zarządała oględzin. Po minimalnej korekcie zaczęła szyć, usiadłam sobie cichutko, podziwiając jak moje dziecko szyje, serce mi rosło, podobnie jak rządek ściegów, (jak sobie pomyślałam o szyciu ręcznym to zrobiło mi się słabo, a maszyna jeszcze bardziej zyskała na urodzie).

Po jakimś czasie spódnica została profesjonalnie podszyta i wreszcie można było zobaczyć jak całość prezentuje się w ruchu na bohaterce dnia w dodatku na wybranych butach.
Od tego momentu zaczęło się robić balowo i ekscytująco.

A to jak się okazało to był dopiero początek prawdziwych emocji. 
Właściwie już na tym etapie mogłyśmy odpuścić bo kreacja była już gotowa, ale moje dziecko kusiła druga.

I tu już była naprawdę wyższa szkoła jazdy bo sukienka miała kilka warstw: podszewkę, satynę, tiul i dodatkowo cztery wielkie tiulowe usztywniane olbrzymie koła, które układały się w falbany. Na oko niebiańska, różowa chmurka, podczas przeróbek nieokiełznany, wykańczający żywioł.

Samo skrócenie tego cudu przekraczało moją wyobraźnię, o podszyciu nie wspominając. 
Mąż cwaniaczek był nieobecny, bo mu wypadła tak szczęśliwie delegacja. 
Mam wrażenie, że ma jakieś specjalne układy ze swoim Aniołem Stróżem, bo coś często go nie ma jak się dzieją takie akcje.
Zostałyśmy na placu boju z córką we dwie, junior zagrzewał nas do walki z oddali, podgryzając kabanosy, ostrzeżony, że nie może nic utłuścić.

W związku z czym późnym wieczorem pojawiła się przede mną moja córka szara i lekko zdołowana. Okazało się, że wszystko co trzeba było skróciła, ale teraz góra lekko strzępiącego się tiulu, gotowego do obróbki ją przerosła.

I tu wreszcie na coś się przydałam. Być może są bardziej profesjonalne sposoby wykańczania tiulu, ale ja z dzieciństwa pamiętałam jeden, który dodatkowo przypomniała mi Mama, bardzo niebezpieczny, za to skuteczny.

W efekcie, późnym wieczorem zasiadłam na podłodze z córką przywalona tiulami w kolorze różu i zapalniczką, w miotacz ognia nie zdążyliśmy zainwestować.
Najpierw poćwiczyłyśmy na skrawkach, potem ja trzymałam tiul, a moja córka kawałek po kawałku leciała zapalniczką.
W efekcie zastosowania tej prostej obróbki metodą termiczną, koło północy część tiulowa była gotowa, a my lekko podpieczone, szarość z nas zeszła, za to pojawiły się rumieńce, (z przegrzania lub przejęcia).
I nie ma się co dziwić, bo jeden fałszywy ruch, większy płomień i zamiast balowej kreacji, miałybyśmy wizytę kilku wozów strażackich.
Zostały do podszycia dwie warstwy, a to dla mojego dziecka był już pikuś.

I teraz mamy dwie piękne kreacje, a ostateczna decyzja cały czas wisi w powietrzu.
W międzyczasie, żeby nie było mi nudno, kiedy moje dziecko  zawzięcie kroiło, ja malowałam jej buty. Powiem nieskromnie, że wyszły mi bardzo profesjonalnie.

I kiedy myślałam, że to już koniec przygód moja córka pojawiła się lekko spłoszona, że nie ma odpowiedniej torebki. 
Szlag, faktycznie nie ma. Mamy torebki rożnych kształtów i kolorów, ale srebrna jakoś się nie trafiła, a pasowałaby najlepiej.

Po przekopaniu mojej szafy moja pociecha znalazła nieużywaną, srebrną kosmetyczkę, średniej wielkości i stwierdziła, że zaadoptuje ją na torebkę wieczorową, bo jej się styl zgadza.
Ja na tym etapie byłam już gotowa zgodzić się na wszystko, malowałam buty, prawie podpalilam sukienkę, przy tych wszystkich atrakcjach, kosmetyczka to już była czysta rozrywka.

Najpierw podczepiłyśmy ją pionowo, córka stwierdziła, że wyglada jak ekskluzywny ochraniacz na termos, potem zainstalowaliśmy łańcuszek, chcąc ją utrzymać w poziomie.
Pusta zwisała smętnie, i usilnie kojarzyła mi się z wynędzniałą kaszanką, a po wypchaniu wyglądała dla odmiany jak utuczony jamnik, wytarzany w brokacie.
Na końcu moje dziecko upchnęło kosmetyczkę pod pachę i stwierdziło, że ten sposób wygląda jak elegancka kopertówka, a dodatkowo wszystko co powinno odpowiednio się błyszczy i ładnie komponuje z górą kreacji.
Jak dla mnie, na tym etapie błyszczało już wszystko.
Teraz tylko mnie czeka pomoc w zrobienie jej makijażu i fryzury w dniu balu i obowiązkowa sesja zdjęciowa dla całej rodziny i przyjaciół.

Jak zmęczenie fizyczne wpływa na intelekt można wywnioskować z mojej rozmowy z córką pod koniec obrabiania tiulowej kreacji.
Na koniec ognistej walki z tiulami, moje wykończone dziecko stwierdziło bowiem, cytuję wiernie:

"Wiesz mamo, nie ma szans, żeby ten Kopciuszek dał radę sam sobie uszyć sukienkę na bal".
Odpowiedziałam, a ponieważ była już północ, należy mi się taryfa ulgowa: 
"No przecież miał do pomocy myszki".

środa, 29 maja 2019

Wodospad sukni balowych, czyli numery 4, 5 i 6

Spłynął na nas wodospad sukni balowych i rozmarzyłam się na całego.
Trzeba być twardzielem bez krzty romantyzmu, żeby się nie poddać tym blaskom, diamentów, romantycznie powiewających tiulów i zmysłowo spływającej satynie, (kolor dowolny).
Aczkolwiek, po chwili namysłu zawahałam się, bo może powinnam ograniczyć satynę, ze względu na zmysłowość i zacząć przekonywać córkę do dziewczęcych tiulów i koronek.

Oczekiwaliśmy grupowo, bardzo grzecznie na sukienkę czerwoną, (w sumie zamówiliśmy dwie czerwone kreacje), pojawił się kurier, (jak w zegarku), rozpakowaliśmy i nastąpiła ogólna konsternacja. 
Tym razem spłynęła na nas kaskada pięknej, czerwonej satyny, (tu wszystko się zgadzało), tylko, że to nie była sukienka, która miała przyjść. 

Oto bowiem, przybyła przed czasem następna faworytka mojej córki, klasyczny szkarłat, dopasowana góra, elegancja w prostocie, prostota w elegancji, jednym słowem styl.
Moje dziecko, co było do przewidzenia, zapałało gorącym uczuciem do nowej kreacji i wprowadziło zmianę w rankingu.

Minęło pół godziny, wszyscy jeszcze cały czas trawili czerwoną satynę, (całe szczęście nie dosłownie), kiedy mój mąż wyglądając przez okno, wesoło oznajmił, że nadchodzi następna sukienka.
Tym razem do drzwi zapukał kurier, na szczęście nie w sukience, tylko z pudłem.

Przyjrzałam się kartonowi, wyglądało na to, że to przyszła zamówiona przez męża kawa. Westchnęłam rozczarowana, bo już  się trochę rozwydrzyłam od nadmiaru odzieżowej eksplozji, otworzyłam pudełko i zamiast z produktem spożywczym, stanęłam oko w oko z następną kreacją, (planowo oczekiwaną tego dnia).

Wyciągnęłam sukienkę, wszystko pięknie, tylko rąbnęli się znowu w kolorze i zamiast czerwieni przysłali bordo. 
Góra w cekinach, powiewny dół, pozornie skromna, zatrzęsła rankingiem z hukiem i wyszła na prowadzenie.

A dzisiaj rozpętała się burza z piorunami i w takiej właśnie dramatycznej scenerii przybył następny kurier z przedostatnią kreacją. 
Sukienka z serii indyjskich, góra błyszcząca i tym razem dół różowy i powiewny, jak chmurka.
Ta z kolei zatrzęsła moim, osobistym rankingiem. To pewnie wychodzi ze mnie niewyżycie studniówkowe, ewentualnie balowe ciągoty lub podwyższony poziom romantyzmu we krwi, (przynajmniej na chwilę obecną).

Jutro powinna przyjść ostatnia, ale już teraz mamy cztery sukienki, które lśnią i kuszą i aż szkoda, że to tylko jeden bal, a nie cztery rożne. 
Utworzyły się frakcje, każdy ma swój ranking, emocje aż buzują po dwóch stronach Oceanu. Jestem bliska zorganizowania zakładów, nawet junior komentuje i ma swoje typy.

Przechodząc do spraw przyziemnych, zainwestowaliśmy w maszynę do szycia. 
I wiem, że teraz na pewno parę osób zastanawia się, że może mi jednak ten bal zaszkodził i powinnam odpocząć w jakimś odizolowanym miejscu.
Spieszę donieść, że to nie obłęd, tylko czysty pragmatyzm i zdrowy rozsądek.
Nawet bowiem przy zdolnościach mojego dziecka, skrócenie sukienki z zadowalającym efektem, byłoby bardzo pracochłonne, nie wspominając o presji czasu, a maszynę dziecko dostanie w wianie, same plusy.

Także podsumowując, mamy teraz stos obłędnych sukienek do wyboru tej jednej, jedynej, najpiękniejszej i maszynę do szycia, w celu wprowadzenia koniecznych poprawek. 
Robi się coraz ciekawiej, bo niestety zanim Kopciuszek pójdzie na bal musi prawie tak samo jak w bajce uszyć sobie sukienkę i to bez pomocy myszek, no ale przynajmniej nie musi tego robić ręcznie.

A najlepszy numer, że zaczęłam dostawać z tych wszystkich firm wysyłkowych propozycje akcesoriów na ślub.

wtorek, 28 maja 2019

Kiedy pada drzewo, czyli trochę o naturze ludzkiej

Cały czas czekamy na sukienki, chwila balu się zbliża nieuchronnie, a emocje rosną jak na sterydach.
W oczekiwaniu na dostawę następnych koronek, tiuli i wrażeń estetycznych, dla równowagi poopisuję trochę co się dzieje w okolicy.  


Najbliżej dzieje się u mnie w domu, ponieważ powalił mnie miejscowy wirus i powiem szczerze, że zaczęłam się na serio zastanawiać, że może w tej śmiertelności pogrypowej jest ziarno, albo, co bardziej prawdopodobne jakaś bakteria prawdy. 
Niby nic poważnego mi nie było, ale nie byłam w stanie wstać z łóżka przez tydzień. 
Co jeżeli chodzi o mnie było dość dziwne, bo normalnie na trzeci dzień wracam do normy, jak "prawie nówka".



Tym razem zaczęłam się zastanawiać, że nawet jak pojadę do szpitala to mnie wyśmieją. Przytomności nie tracę, nie mam żadnych spektakularnych objawów, a słabo robi się wszystkim jak sobie myślą o tutejszej służbie zdrowia, nic oryginalnego, aczkolwiek uczucie może być wysoce zaraźliwe.
Wzięłam na przeczekanie i pomału zaczęłam odzyskiwać siły, ale na serio zastanawiam się czy nie przechodzę jakiegoś nietypowego zapalenia płuc.



I w związku z tym mój wygląd dokładnie odzwierciedlał moje siły witalne, (które, mam nadzieję,  są tylko chwilowo w zaniku).
Leżę sobie i zbieram siły, (średnio mi to wychodzi), kiedy nagle słyszę walenie do drzwi, normalnie zignorowałabym natręta, ale teraz przychodzą sukienki i nigdy nie wiadomo, a nuż jakaś kreacja czeka.



Zwlokłam się na dół, w puchatym szlafroku (zimowym), a na dworze prawie 20 stopni.
Przed drzwiami czekał młodzieniec, na mój widok, zdaje się, że zaczął poważnie myśleć o zmianie pracy na mniej niebezpieczną. 
Trzeba mu jednak przyznać, że wziął się szybko w garść i dziarsko przedstawił jako eksterminator. Na bluzie miał wyhaftowanego wielkiego lisa.
Poinformowałam chłopaczka, że u nas nie ma lisów, nie dodałam, że ostatnią rzeczą jaką bym zrobiła byłoby masowe morderstwo rudych drapieżników, ale dzielny fachowiec mnie nie znał, mógł uważać, że jestem krwiożerczą babą z przedmieścia.



Eksterminator przyjrzał mi się z widoczną troską, prawdopodobnie o stan mojego umysłu, ewentualnie mogło to być przerażenie.
Okazało się, że jego firma wybija insekty. Pewnie lis ładniej się prezentował na bluzie niż karaluch.
Pan się wstrzelił, bo zamierzałam poszukać takich fachowców, bo mamy tu w domu okresowo problemy z mrówkami.
Wyraziłam zainteresowanie, chłopaczek się ucieszył, że jednak kontaktuję co do mnie mówi i przedstawił mi wielką tabelę ze zdjęciami insektów, których nie dopuszczą do naszego domu, oczywiście jak tylko podpiszę z nimi umowę i uiszczę odpowiednią opłatę.



Tutaj małe wyjaśnienie, o ile kocham zwierzęta, to lista insektów, do których czuję sympatię jest dość krótka. 
Lubię motylki, pszczółki, okazjonalnie biedronki i to byłoby na tyle.
Przerywając chłopaczkowi barwne opisy rożnych paskudztw, bo już ledwo stałam, zadałam pytanie zasadnicze co z wiewiórkami, moimi małymi pręgowcami, królikami itd. 
Profesjonalny eksterminator ewidentnie zaczął się zastanawiać, jak mi pomóc pozbyć się tych lokatorów z posesji. 
To był moment krytyczny, chłopaczek nie miał pojęcia jak blisko uszkodzenia ciała i dodatkowej straty potencjalnego klienta się znalazł.

Wyjaśniłam głosem spiżowym, że nie mają prawa nawet popatrzeć w kierunku moich dzikich zwierzaków. Pan nieśmiało zapytał, czy rozstawić pułapki na myszy. 
Spojrzałam na niego, okazał się bystry, szybciutko zanotował, że żadnych pułapek, najwyraźniej zaczął się poważnie obawiać o własną eksterminację.



Po przedstawieniu wszystkich oficjalnych papierków, że nie zaszkodzą żadnemu zwierzakowi, koledzy opryskali miejsca strategiczne wylęgu mrówek.
I tutaj się wyluzowałam, bo ponieważ po okolicy luzem chodzą sobie domowe psy i koty, gdyby coś się któremuś stało, to ta firma już by nie istniała. 
Jeżeli choć jeden psiak miałby alergię spowodowaną stosowanymi substancjami i kichnąłby, eksterminacja tego przedsiębiorstwa byłaby zbędna, bo pozwy wykończyłyby go szybciej i skuteczniej.



Tymczasem wszyscy sąsiedzi rozpoczęli akcje opryskiwania, częściowo planowo, a częściowo w panice, bo na naszej ulicy wyburzyli dom.
I teraz najwyraźniej wszyscy się boją, że armia nieproszonych insektów przeprowadzi się do sąsiednich budynków.
Przemawia do mnie sens takiego myślenia, mam nadzieję, że wszystkie wiewiórki i cheapedelki zdążyły się do mnie przenieść, (dzisiaj było całe stado, zauważalnie powiększone).

I tutaj będzie drugi wątek dzisiejszej opowieści, bardziej nostalgiczny, aczkolwiek też o niszczących insektach.
W tym domu mieszkała sobie starsza pani, okazjonalnie wożona w wózku, ale raczej pozostająca w swoim domu. 
Jej dom mieścił się prawie dokładnie na przeciwko naszego, ale po małym skosie. 
Z moich okien często widziałam blask telewizora u niej późno w nocy.

Jesteśmy w Stanach już prawie dwa lata, co roku wpadam w amok, szał i błogość i obwieszam dom, drzewa, krzaki i co się da kolorowymi lampkami. Robi się magicznie. Jedyny problem to taki, że lepszy widok mają sąsiedzi niż my, dlatego bardzo lubię podjeżdżać pod nasz dom w zimie, kiedy świeci z oddali i się napawać.


Zawsze wyobrażałam sobie, że tej sąsiadce podoba się, że ma praktycznie przed oknami trochę bajki i często zapalałam wieczorem lampki dla niej, chociaż byłam po drugiej stronie domu.
Starsza Pani odeszła do Lepszego Świata, parę miesięcy temu, a ktokolwiek kupił jej dom zniszczył wszystko co było piękne. 
Nowi właściciele najpierw zburzyli dom, bo był za mały, a potem wycieli wszystkie drzewa. 
A drzewa tutaj są piękne, stare, wysokie na kilka pięter i to było po prostu morderstwo.


Sądząc z miejsca, które szykują, wybudują wielkie domiszcze na łysej trawce.
Tutaj "wielkie" zaczyna się od tysiąca metrów kwadratowych. 
Posadzą krzaczki w równych rządkach i bedą patrzeć z dumą na sąsiada, że oni mają większy dom.
A ponieważ nie zostawili, ani jednego drzewa, bedą musieli zasłaniać notorycznie okna, w celu odrobiny prywatności. Jak można lubić takich ludzi, albo chociaż ich zrozumieć ?

Leżałam trawiona, nie jak to opisują, gorączką tylko ogólną słabością, a oni rozwalali dom, katując wszystkich w okolicy dzień w dzień strasznymi odgłosami, ale remonty ciche nie są, sąsiedzi cierpliwie znosili regularne odgłosy kataklizmu.

Wreszcie jak się trochę uspokoili usłyszałam dźwięk, który jest jedyny w swoim rodzaju, wydaje je upadając wielkie drzewo. Leżąc w łożku widziałam jak to drzewo pada i powiem szczerze poczułam się jeszcze słabiej.

Nie należę do fanatyków, którzy przykuwają się do drzew, nawet ich nie obejmuję, używam papieru i może to zabrzmi jak hipokryzja, ale nigdy nie wycięłabym zdrowego drzewa, żeby sobie wybudować dom większy od sąsiadów.
Wszyscy dookoła wynajmują sobie profesjonalnych eksterminatorów, w celu powstrzymania niszczycielskiej działalności różnych gatunków, ale nie ma nikogo, kto powstrzymałby najgorszego z nich - człowieka.



czwartek, 23 maja 2019

Sukienka nr 3, czyli w błękitnych falach satyny

Wyjaśniło się cześciowo dlaczego moja córka była taka przerażona wizją zamówienia przez internet sukni na bal. Ewentualne przeróbki, pomimo posiadanych umiejętności, oczywiście wprawiły ją w stan zdenerwowania, ale to nie one były główną przyczyną ogarniającej ją paniki.


Moje dziecko mianowicie zapoznało się trochę za bardzo ze stroną internetową pod tytułem:
"Dlaczego nie należy zamawiać sukienek na bal przez internet". 
Mogę tylko stwierdzić, że brak tej wiedzy oszczędził mi niepotrzebnych stresów i kilka siwych włosów.
Strona opiera się na samej prawdzie i tylko prawdzie, w skrócie przestawia oczekiwania w starciu z rzeczywistością.



Co oczywiste, w takich przypadkach, zadowolone dziewczyny raczej nie umieszczają zdjęć przed balem, żeby nie rujnować pierwszego wrażenia, pozostały te bidule, którym zamowienie nie wyszło, albo raczej wyszło klasycznym bokiem.
I tak po jednej stronie ekranu można zobaczyć proponowaną sukienkę na modelce, (cud, miód i koronki), a po drugiej otrzymany produkt na klientce, (czarna rozpacz, czyli sukienka idealna dla zombi).
Chciałabym tylko zauważyć, że inny odcień koloru kreacji jest tu najmniejszym problemem.


Po obejrzeniu kilkudziesięciu zdjęć jak z horroru dziejącego się na pokazie mody, jeszcze raz westchnęłam w głębi duszy ze szczęścia, że pierwsza sukienka spełniła wszystkie pokładane w niej oczekiwania, a co ciekawe wcale nie była faworytką.


Tymczasem pojawiła się sukienka nr 3. 
Podjechał olbrzymi samochód przesyłek kurierskich i wyjątkowo musiałam pokwitować odbiór. 
Pan poszedł po sukienkę, oczekiwałam pudła, a tu znowu miękka paczka, umiarkowanej wielkości.
Moje dziecko miało swoje faworytki, to była jedna z nich. Nadeszła chwila prawdy, rozerwaliśmy plastik.
Spadły na nas dosłownie kaskady błękitnej satyny.



Szczegóły techniczne: sukienka bez ramion, sznurowana z tylu, olbrzymi dół z koła, prosta, bardzo dziewczęca.
I wygląda na to, że mamy konkurentkę do pierwszej błyszczącej kreacji.



I dla zrównoważenia tych romantycznych chwil historyjka ze szkoły. 
Maturzyści mają w zwyczaju ostatniego dnia regularnej nauki robić kawały. 
Jest to tradycja kultywowana przez młodzież z zadziwiającym zacięciem. 
Niektóre roczniki wykazują się kreatywnością, inne bezmyślnością, a jeszcze inne żałosną wulgarnością.

W zeszłym roku klasa maturalna wystawiła olbrzymią tablicę, że budynek jest na sprzedaż. 
W tym niestety zabrakło kreatywności i poczucia humoru, wyzwoleni chłopcy przynieśli bowiem kolorowe gumowe penisy i najpierw jeden przylepili do okna dyrektora, a resztą zaczęli się obrzucać. 
Tutaj należałoby się cieszyć, że atrybuty męskości były miękkie, a nie na przykład mosiężne, bo nie obyłoby się bez poważnych uszkodzeń ciała.
Nie wspominając już o fakcie, że wszyscy, którzy nimi oberwali, mieli nadzieję, że nie były nigdy wcześniej używane w wiadomych celach.

Kiedy już zziajani ochroniarze wyłapali męskie organy we wszystkich kolorach tęczy, jakiś dowcipniś rozpylił "zapach" w klimatyzacji. 
W efekcie w szkole przez ponad godzinę śmierdziało jak w oborze i stajni, (rzadko sprzątanej), co by się nawet zgadzało z obecnością licznych osłów.

Sukienka nr 2, czyli trochę przedterminowych emocji

Sukienka nr 2 pojawiła się całkowicie bez uprzedzenia, szokując wszystkich zainteresowanych. Planowo, miała przyjść w przyszłym tygodniu, a pojawiła się wczoraj, znowu późnym wieczorem, dostarczona przez jakiegoś tajemniczego, niewidzialnego kuriera.
Tym razem to mąż wkroczył do domu dumnie ściskając w ramionach miękki pakunek, udając nonszalancję, a w praktyce sam nie mogąc się doczekać rozpakowania.

Rozerwaliśmy torbę, w środku zamajaczył średnio ciekawy kolor niebieski, na ten widok moje dziecko lekko zbladło i zaczęło przypominać kolorystycznie nową kreację.
Ja natomiast przytomnie zauważyłam, że to jest lewa strona, a właściwa sukienka znajduje się w środku. Jednym słowem podziwiałyśmy kawałek podszewki, a uczciwie mówiąc nie było za bardzo czym się zachwycać.

Po przewróceniu na właściwą stronę sukienka zyskała znacznie na urodzie, aczkolwiek okazało się, że kolor odbiega ociupinkę od zamówionego. Oryginalnie miał być jasnoniebieski, a w praktyce przyszedł morski, ewentualnie, ciemny turkus, co kto woli.
Ja bym wolała, ale niestety to nie ja idę na bal. 
Jakość, podobnie jak przy pierwszej kreacji, bardzo dobra.

Tutaj krotki opis, mężczyźni mogą wznieść oczy do nieba, będzie krótko. 
Sukienka pod szyję, bez rękawów, od góry bazująca na koronkach ozdobionych malutkimi koralikami, a na dole na średnio szerokiej spódnicy składającej się z kilu warstw, wierzchnia z czegoś pomiędzy tiulem, a lekką satyną. 
Koronki schodzą miejscami spontanicznie poza talię.
Oczywiście długość do poprawki, reszta dopasowana. 

Gdybyśmy znalazły taką sukienkę w drugim salonie, na pewno byśmy ją kupiły, bo obiektywnie jest ładna, ale ponieważ jako pierwsza pojawiło się błyszczące indyjskie cudo, turkus dostał w rankingu miejsce drugie.

Dla równowagi emocjonalnej anegdotka dla panów. 
Kolega córki z innej klasy, lat 18, postanowił poszaleć podczas obiadu na stołówce. 
Nie wiem dlaczego dzieciaki dostają małpiego rozumu podczas jedzenia, (może za dużo, albo za mało cukru), ale regularnie najbardziej głupieją właśnie tam.

Młodzieniec, prawdopodobnie w celu zaimponowania ogółowi, wziął rozpęd i przeskoczył dwa solidne stoły, (brawo za sprawność), tylko niestety z lądowaniem mu nie wyszło upadł i złamał sobie nos, (koordynacja ruchowa zdecydowanie do poprawki, nos pewnie też).

Nie wiem jak szybko jego naturalna uroda, (o ile takową posiadał), wróci do normy, bo bal maturalny jest 1 czerwca, więc nie zostało mu specjalnie dużo czasu na zabiegi upiększająco-rehabilitacyjne.
Może liczy, że koleżanki zachwycą się jego nowym wizerunkiem twardziela.
Co do jego rodziców, to założę się, że najpierw odetchnęli z ulgą, że nie wybił sobie zębów, a potem jak ochłonęli, to sami mieli ochotę chociaż jeden mu wybić.



poniedziałek, 20 maja 2019

Sukienka nr 1, czyli kurier wieczorową porą

Zaczęły pojawiać się kreacje balowe i tak sobie pomyślałam, że żeby nie było nudno, bo zbyt duża ilość brylantów, (nawet sztucznych) i tiuli, (nawet super powiewnych), może przytłoczyć, postaram się opisy sukienek urozmaicić różnymi anegdotkami z życia na emigracji.


Sukienka nr 1 zaskoczyła nas, ponieważ została dostarczona dzień wcześniej, w dodatku wieczorem.
Tutaj małe wyjaśnienie, w USA zamówione paczki, o ile nie mają specjalnej adnotacji, że odbiorca musi pokwitować, (a mają raczej rzadko), są zostawiane pod drzwiami.
Jak przyjechaliśmy do Stanów i wpadliśmy w wir zamawiania potrzebnych rzeczy, bardzo często znajdowaliśmy paczki leżące przed drzwiami. 
Junior pasjami to lubił, kojarzyło mu się ze Świętym Mikołajem, który stracił rachubę czasu i szaleje w lecie. 


Co ciekawe i bardzo podnoszące na duchu, te paczki mogą leżeć i nikt ich nie kradnie. Kiedy byliśmy w Meksyku, przyszły dwie paczki i poleżały sobie przed drzwiami przez parę dni czekając na nas nieruszone, (wiewiórki pilnowały).
Wieczorkiem przyszło powiadomienie, że przesyłka została dostarczona, rzuciłam się jak rącza gazela do drzwi, a tu za drzwiami tylko echo.
Mąż zasugerował, że może wcisnęli do  skrzynki pocztowej, byłam raczej sceptyczna, bo oczekiwałam pudła, ale poczłapałam do skrzynki.
W środku coś było, w dodatku wielkiego, nadzieja we mnie ożyła na nowo.

Zaniosłam torbę do domu i zawołałam córkę w celu grupowego otwarcia paczki.
Najpierw buchnął blask cekinów i malutkich brylancików, a potem spłynęła fala satyny kolor bordo.
Tutaj nastąpi ten moment, kiedy czytający panowie mogą opuścić i wrócić do czytania za jedenaście linijek.

Sukienka w typie nazywanym przeze mnie indyjskim, czyli dwuczęściowa. 
Góra bez rękawów pod szyję i częściowo odkrytymi plecami. 
Cała składająca się ze srebrny cekinów i malutkich sztucznych brylancików.
Dół to rozkloszowana spódnica z satyny, w kolorze bordo, z paskiem tak samo błyszczącym jak gorsecik. Obiektywnie jakość wykonania i materiału jest naprawdę bardzo dobra. Moje dziecko wyedukowane w tej materii w szkole, było pod wrażeniem.

Nastąpiła przymiarka i wreszcie zobaczyłam to na co czekałam w salonach podczas mierzenia tych, wszystkich sukni balowych, pojawił się blask w oczach mojej córki. 
To jest ten rodzaj światła, który powinien bić od każdej dziewczyny, która wkłada sukienkę i wybiera się na bal.

Z praktycznych szczegółów, sukienka oczywiście jest za długa, ale oprócz tego pasuje idealnie. Na następne niestety trzeba będzie czekać do przyszłego tygodnia, ale oprócz radosnej ekscytacji nie ma już stresu. 
Nawet jeżeli pozostałe sześć sukienek okaże się gigantyczną pomyłką, kreacja już jest i teraz może tylko być lepiej, a już jest wspaniale.

I na koniec anegdotka.
Jakiś czas temu spotkałam bardzo sympatyczną Polkę, która w Stanach rezyduje już parę dekad. Poplotkowałyśmy chwilę w tonie patriotycznym i na koniec zapytałam jak szybko przyzwyczaiła się do opieki lekarskiej w stylu amerykańskim. 
Przyznała, że było jej ciężko przez ładnych parę lat, ale obecnie woli już amerykańską służbę zdrowia niż polską, aczkolwiek patriotyzm cały czas z niej bucha.
Po czym z rozrzewnieniem wspomniała, że przez lata miała super lekarza, tylko że niestety umarł na grypę.

piątek, 17 maja 2019

Siedem sukienek dla księżniczki, czyli moja córka idzie na bal

Moja córka została zaproszona jako osoba towarzysząca na bal maturalny. 
Tutaj w liceum takie imprezy organizowane są dla wszystkich roczników, ale ta jest zdecydowanie najważniejsza.
Moja wiedza o takich balach pochodziła oczywiście tylko z filmów młodzieżowych.
W związku z tym miałam mgliste wyobrażenie procesu. 
Najpierw zaproszenia, odmowy, dramaty, potem piękne suknie i fryzury, amant czekający na dziewczynę z kwiatkami, limuzyną i nieczystymi myślami i na koniec przejęci rodzice, robiący zdjęcia do albumu rodzinnego zażenowanej parze.
Ja skupiłam się oczywiście na doborze odpowiedniego stroju, a co ciekawe mój spokojny mąż na tych nieprzyzwoitych myślach.


Gdy już opadły pierwsze emocje, mój szanowny małżonek głosem grobowym, upewnił się, że ja wtedy będę w Stanach, a nie w Polsce, bo on się nie czuje na siłach, (moralnych), zostać z tym wszystkim sam. Lekko się zdziwiłam, bo córka nam wyrosła na zorganizowaną, rozsądną dziewczynę i nie przewidywałam żadnych kłopotów.
Nie doceniłam siły mediów i potęgi wyobraźni mojego mężczyzny. 



Mężuś ponuro zagaił: 
"Czy ty wiesz co się dzieje na tych balach ? Oni tam albo uprawiają seks na potegę, albo się zaręczają". 
Widać było, że nie jest, przynajmniej na chwilę obecną, zwolennikiem żadnej z tych opcji dla naszego dziecka.
Uspokoiłam męża, że przede wszystkim powinien trochę zaufać naszej córce, a dodatkowo może przecież parkować przed budynkiem i z lornetką czuwać nad moralną stroną przedsięwzięcia całą noc, (kawkę sobie weźmie w termosie), a sama zaczęłam dumać nad kreacją.



Co było do przewidzenia moja córka, również zrobiła badania rynku i wymogów szkolnych, dotyczących aspektów elegancji.
Okazało się, że sukienka musi być obowiązkowo do kostek, cała reszta miała się okazać przy bliższym spotkaniu z kreatorkami miejscowych trendów mody.



W okolicy reklamują się dwa salony sukien balowych. Udałyśmy się do pierwszego. 
Całe pomieszczenie było wielkie i białe, co miało sens, bo wszędzie wisiały na wieszakach sukienki we wszystkich szalonych kolorach, kilka z nich nie byłam nawet w stanie określić.
Wszystko lśniło, sztuczne diamenty i inne kolorowe kamienie wręcz przygniatały sukienki do podłogi.



Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie, kiedy polowałam na swoją suknię ślubną, tylko wtedy kolory kreacji były bardziej stonowane, reszta właściwie bez zmian.
Dopadło nas kilka energicznych pań, jedna się nami zajęła i zaczęło się robić ciekawie.
Najpierw musiałyśmy określić, o którą szkołę i bal dokładnie chodzi, bo nie mogą być sprzedane dwie takie same sukienki na tę samą imprezę. 
Muszę tu zaznaczyć, że to jest naprawdę spora szkoła. W balu będzie uczestniczyć kilkaset młodych ludzi, szansa, że ktokolwiek zwróci uwagę i dodatkowo się przejmie faktem istnienia dwóch identycznych kreacji, jak dla mnie była równa zeru, ale postanowiłam nie rujnować atmosfery, która była bardzo rozrywkowa, a jednocześnie podniosła.



Potem rozpoczął się etap właściwy, czyli mierzenie. Córka zmierzyła około 15 sukienek, a ja siedziałam na kanapce, (białej oczywiście), robiłam zdjęcia i się zachwycałam.
Obok mnie co jakiś czas lekko szlochały ze wzruszenia inne mamusie, podziwiające swoje pociechy w atlasach i tiulach.
W gablotach lśniły tiary i całe komplety sztucznej biżuterii, gdybyś ktoś potrzebował dodatkowego blasku.


Ponieważ nie wiedziałyśmy, czego szukamy, córka przymierzała różne modele. 
Pierwszy rozłożył na łopatki całe podziwiające towarzystwo.
Z przebieralni wyszedł Kopciuszek, (już po ingerencji matki chrzestnej). 
Błękitna suknia, bez ramion cała w brylantach, właściwie brakowało tylko pantofelków i księcia. 


Ja już byłam skłonna dokonywać zakupu, ale moja córka dopiero się rozgrzewała.  
Zaczęłam podziwiać moje dziecko w rożnych mniej lub bardziej szalonych kreacjach. 
Generalnie okazało się, że króluje moda na gołe plecy, gołe brzuchy, (dwuczęściowe sukienki w  typie indyjskim), standardowe atłasowe sukienki na ramiączkach i tak zwane syrenki, czyli wąskie i rozszerzane od dołu z biustem, ociupinkę za bardzo na widoku.


Po demonstracji dziecko zaciągnęło mnie lekko zestresowane do przebieralni. 
Okazało się, że suknia Kopciuszka, śliczna jak marzenie, waży niestety dobre parę kilogramów i dodatkowo jest droższa od mojej sukni ślubnej. 
I o ile mogłam zaszaleć i wydać majątek na sukienkę, na jeden raz, bo w końcu raz się żyje i dodatkowo mam jedną córkę, to jednak nie wyobrażałam sobie, kto będzie jej pomagał chodzić, o tańczeniu nie wspominając, dźwigając te nadprogramowe kilogramy.



Następnego dnia zaatakowałyśmy drugi sklep, nie ukrywam, że obie wiązaliśmy z nim wielkie nadzieje.
Był to do niedawna olbrzymi salon, zredukowany obecnie do niewielkiego, stosunkowo pomieszczenia, bo jak się potem okazało, właściciel postanowi zwinąć biznes. 
W efekcie od nadmiaru sukienek można było sie udusić, a zamiast kanapki do siedzenia był mały stołeczek, (jeden).


Osobą za wszystko odpowiedzialną był starszy pan, głuchy i bardzo słabo mówiący. 
Prowadził to "targowisko próżności", już od kilku dekad i postanowił iść na emeryturę.
Był zdania, że wie wszystko lepiej, łącznie z tym, która sukienka będzie pasować bez mierzenia, dość ciekawe podejście.
Niewątpliwie bogatego doświadczenia mu nie odmawiałam, tylko zdaje się, że zapomniał że to nie on idzie na bal i, że w związku z czym jego zdanie nie ma najmniejszego znaczenia.


Najpierw nie chciał dać nam przymierzyć sukienek, bo według niego moje dziecko wyglądało jak dziecko, a nie panna wybierająca się na bal maturalny.
Potem powtórzyła się historia ze sprawdzeniem szkoły, żeby nie zdublować kreacji i wreszcie pokazał nam kąt, w którym były sukienki we właściwym dla córki rozmiarze. 
Powybierałyśmy uszczęśliwione, że coś pięknego się na pewno znajdzie.
Córka zaczęła mierzyć, a Pan wykorzystując moją nieuwagę odwiesił z powrotem połowę sukienek. Wybrałyśmy około 15 zostało 7.
Lekko mnie zmroziło, to miej więcej tak, jakby wejść do sklepu spożywczego po bułeczkę, serek i szyneczkę, a dostać bułeczkę i pomidorki, bo pani za nas zdecydowała co mamy jeść na śniadanie.


Te co nam łaskawie pozwolił przymierzyć, wszystkie wyglądały jak regularna garderoba dla Kopciuszka, ale raczej oczekującego ratunku od matki chrzestnej.
Nie zgodził się na więcej przymiarek, bo według niego po trzech próbach, powinnyśmy były podjąć decyzję. 
Nie zgodził się również na zdjęcie sukienki z manekina, a na końcu powiedział, że musimy już sobie iść, bo on chce zamykać, (40 minut przed czasem).
Taaaak, pan powinien zdecydowanie albo zatrudnić pomocnika, albo zmienić nastawienie.
Tak dla ścisłości ceny, były niewiele niższe od poprzedniego, wypasionego salonu.

Zaczęłam się zastanawiać, że jeżeli pan chce zlikwidować biznes, to po pierwsze świetnie mu idzie, bo tłumów nie było, (tylko my), a po drugie nie powinien się dalej męczyć tylko wystawić wieszaki na ulicę, rozdać wszystko charytatywnie, zapakować walizkę, objechać świat dookoła, ewentualnie pogrążyć się w hazardzie, tudzież innych rozrywkach dla dorosłych.

Drążąc dalej ten temat, w większości światowi kreatorzy mody to mężczyźni, ale ponieważ nie byłyśmy modelkami na wybiegu, to myślę, że jednak lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby panu pomagała jakaś kobieta.
Kontakt z osobą głuchoniemą nie jest łatwy, jeżeli się nie zna języka migowego. Dodatkowo, jeśli w grę wchodzą pytania o kolory, modę, rozmiary itd., cały proces staje się dość żmudny i długi, ale paradoksalnie to nie brak słuchu pana był najgorszy, tylko kompletny brak zrozumienia i chęci z jego strony.
To wyglądało tak, że nawet jeżeli wlaściciel nie miałby żadnych problemów ze słuchem to i tak by nas nie usłyszał.

Wyszłyśmy z salonu wymordowane i zdołowane, bo zarówno proces porozumiewania się z właścicielem jak i jego postawa życiowa mogły wykończyć najtwardsze osobniki.
Bal tuż tuż, a tu kreacji brak, a co najgorsza pomysłów jak ją zdobyć również. 
Istnieją co prawda wypożyczalnie w Nowym Jorku, ale zaczęło nam niestety brakować czasu na takie wyprawy w ciemno.

Na skutek rożnych zawirowań życiowych i kosmicznych zbiegów okoliczności, nigdy nie byłam na studniówce, żadnej, ani swojej, ani czyjejś.
Bale maturalne za moich czasów jeszcze nie istniały, całe szczęście, że miałam wspaniałe wesele i piękna suknię.

Kiedy patrzyłam na moją córkę, która wyglądała jak mały, biedny, załamany Kopciuszek, coś mnie trafiło, (podejrzewam, że szlag Matki Polki).
Już nigdy nie pójdę na studniówkę, ani na bal maturalny, (no chyba, że w charakterze przyzwoitki-psa warującego), ale mogę jeszcze załapać się na rolę Wróżki Matki Chrzestnej.
Zwłaszcza, że w obecnych czasach różdżka nie jest konieczna, wystarczy karta kredytowa.

Usadziłam siebie i swoje dziecko na spokojnie w domu i zaczęłyśmy szukać sukienek w internecie. 
Po pierwsze generalnie były dużo tańsze, a po drugie rozmiary i kolory były dokładnie opisane.
Drogą eliminacji z kilku setek sukienek, wybrałyśmy siedem i je zamówiłyśmy. 
Wszystkie powinny przyjść przed bałem, pierwsza pojawi się już za trzy dni.

Któraś z nich musi być tą, jedną, wymarzoną i nawet jak będzie potrzebowała drobnych poprawek, to sobie z tym poradzimy. Skoro moja córka na zajęciach z szycia na maszynie, uszyła spódnicę i sukienkę dla siebie od podstaw, to da radę, a ja będę trzymać szpilki. I teraz czekamy w napięciu na dostawy.

Przez chwilę moje dziecko było lekko przerażone, ale wygarnęłam jej prawdę tak zwaną z życia wziętą. 
Podsumowując, pomogła mi umeblować dom w Stanach, którego nie widziała na oczy, będąc cały czas w Polsce, przeleciała ze mną i ze swoim bratem pół świata z przesiadką dwudziestoczterogodzinną w Helsinkach, żeby nasze świnki dotarły bezpiecznie razem z nami, zmieniła kompletnie całe, swoje życie. 

Czasami coś co wydaje się niemożliwe jest tylko trochę męczące.
W zamianę dyni w limuzynę, niech się martwi kolega, ewentualnie mój mąż.

poniedziałek, 13 maja 2019

Liceum, czyli jak rozłożyć potencjał na łopatki

W liceum, na szczęście nikt mojej córce nóg nie łamał, zrobiła to sobie sama i mimo identycznego efektu końcowego, jakoś było mi lżej ze świadomością, że nikt jej nie uszkodził celowo.
I tutaj właściwie skończył się mój relaks, ponieważ zaczęły się standardowe obawy o alkohol, narkotyki, "złe towarzystwo" i tego typu rozrywki rodziców nastolatek.

Siła Wyższa zdecydowała miłosiernie oszczędzić nam przygód ze wszelkiego rodzaju używkami, z nieciekawym towarzystwem córka poradziła sobie sama i kiedy już nieśmiało zaczęłam się odprężać przed wakacjami, okazało się, że oprócz nóg, (złamanych przez przypadek), zamierzają w szkole mojemu dziecku złamać ducha, a na to oczywiście nie mogłam pozwolić.

Tutaj nastąpi szereg wyjaśnień merytorycznych, żebym mogła przedstawić wagę problemu.
System szkolny w amerykańskim liceum to jest wyzwanie dla każdego, bez  względu na narodowość.
Nasza córka, przybyła do Stanów z bardzo dobrą znajomością angielskiego i hiszpańskiego. 
Zapominając na chwilę o fałszywej skromności, w Polsce w gimnazjum dostała niezły wycisk, w związku z tym po wstępnych testach, które jej zrobili, stało się jasne, że jest zdolniachą i powinna przeskoczyć klasę.
I tu pojawia się Doradca Naukowy, tytuł robi wrażenie osoba też, ale zgoła innego rodzaju.
Pani nie zgodziła się na skrócenie liceum o rok, tłumacząc swoją decyzję pewnością, że córka sobie nie da rady, a nawet jak da, to nie zdobędzie wystarczającej ilości kredytów.

Po czym spadła na nas lawina wyjaśnień. Ponieważ jestem osobą o miękkim sercu, ograniczę się do niezbędnego minimum.

W Stanach przedmioty noszą nazwę kursów. Każdy przedmiot ma kilka poziomów: podstawowy, honorowy i zaawansowany. Dodatkowo program dla obcokrajowców ma własne poziomy, podobnie jaki wszystkie języki obce, które mają poziomy od 1 do 6 i wtedy poziom honorowy może być zmieszany z numerem i wtedy jest mniej lub bardziej honorowy.

W ciągu czterech lat liceum uczeń ma obowiązek uczestniczyć w 4 kursach z angielskiego, 3 z fizyki, chemii i biologii, (do wyboru), 3 z matematyki, (obowiązkowa jest tylko algebra i geometria), 2 kursy dowolnego języka obcego, 3 kursy wychowania fizycznego, 1 kurs wiedzy o seksie i zdrowym żywieniu.

A do tego, żeby nie było za prosto, angielski ma swoje własne rodzaje literatury do wyboru, rok szkolny dzieli się na cztery ćwiartki, które składają się na dwa semestry. 
W związku z tym część przedmiotów trwa ćwiartkę, a część dłużej.
Za przynależność do określonego poziomu i oceny są przyznawane owe, tajemnicze kredyty, których wymagana ilość jest dokładnie określona, a im jest bardziej spektakularna tym większa szansa na dostanie się na lepszą uczelnię.

I to byłaby mniej więcej połowa do ogarnięcia, bowiem po obowiązkowych następują przedmioty dodatkowe, które też są wymagane i nie można z nich zrezygnować, czyli są dobrowolne przymusowo.
Jest to: gotowanie, pieczenie ciast, pieczenie ciasteczek, aranżacja wnętrz, robienie pieczątek, rzeźbienie w glinie, chór, dziennikarstwo, orkiestra, szycie na maszynie, rysowanie, malowanie, teatr, ceramika, produkcja filmików na komputerze, tworzenie muzyki na komputerze i moja ulubiona opieka nad niemowlakami.
Dla przyszłych rekinów korporacji jest marketing, prawo gospodarcze, rachunkowość i ekonomia.

Normalny człowiek zaczyna się gubić już, gdzieś w połowie ustalania zajęć w pierwszej ćwiartce, dlatego właśnie stworzono Doradcę.
Rolą takiej osoby jest przede wszystkim opieka merytoryczna nad uczniem, wykorzystanie potencjału młodego umysłu, poprzez odpowiedni dobór przedmiotów i ich poziomów i co najważniejsze ułożenie sensownego planu lekcji.

Nasze dziecko z właściwym sobie zaangażowaniem, wzięło się za rąbanie tych nieszczęsnych kredytów. 
Bardzo szybko wylądowała w klasach honorowych i zaawansowanych, a my zaczęliśmy dostawać listy z gratulacjami.
Po roku, po naciskach ze strony naszego dziecka, ponowiliśmy prośbę, żeby jednak skrócić jej liceum, Pani stwierdziła, że to jest technicznie niemożliwe, żeby jej ułożyć plan, bo wszystkie, najważniejsze przedmioty się nakładają.

A, że tu wszystko lubią robić ze sporym wyprzedzeniem, ułożyła jej już plan na przyszły rok. Dyplomatycznie określiłabym to jako chałturę leniwej baby, która nawet się nie stara sprawiać wrażenie, że się stara.

Po dwóch latach, stało się dla nas dość widoczne, że rozciąga jej na siłę pobyt w szkole, wpychając jej takie potrzebne przedmioty jak pieczenie ciasteczek, na przykład, odmawiając w tym samym czasie umieszczenie jej w klasach o zaawansowanym profilu, o które prosi.
Dodatkowo okazało się, że pomimo zaleceń nauczycieli nie umieściła córki na sugerowanych poziomach, bo teoretycznie ma taką możliwość. 
Najwyraźniej władza może zaszkodzić słabym umysłom.

Także coś cienko jej wyszło to wykorzystywanie potencjału i chęci.
I teraz na wyraźną prośbę naszej córki, staramy się wprowadzić zmiany w jej beznadziejnym planie lekcji na przyszły rok.
Należy oczekiwać, że Panią najpierw trafi szlag, a potem my wylądujemy u Dyrekcji i znowu będziemy grozić pozwem.

W jednej szkole groziłam pozwem, domagając się odpowiedzialności za bezpieczeństwo juniora, a w drugiej będę grozić, że dyskryminują moje dziecko i na siłę jej nie uczą, chociaż sama chce.
Ciężko mi uwierzyć w to co piszę.

I na koniec ciekawostka, w Stanach można za napisanie testu bezbłędnie, dostać ponad 100 procent, na przykład 120. 
Jak pierwszy raz to zobaczyłam, to myślałam, że mam zwidy, to się nazywa matematyka twórcza.

A jak taki delikwent już zda maturę i nazbiera odpowiednio dużo kredytów, rozpoczyna się proces selekcji wyższej uczelni. Na ogół zdesperowani rodzice wynajmują własnego doradcę, bo nie ogarniają tematu już na poziomie licealnym.

Myślę, że największym problemem jest fakt, że w Stanach, praktycznie każda szkoła, (począwszy od przedszkola na studiach skończywszy), rządzi się swoimi prawami. Programy nauczania i obowiązkowe lektury są tylko ogólnie nakreślone i zostawiają mnóstwo miejsca na dowolną interpretację co jest niezbędne i wartościowe.

Każda wyższa uczelnia oprócz kredytów, wymaga opłat, ceny są zawrotne, też wszędzie rożne. Stypendia są indywidualnie określane, nie ma twardych, ogólnie obowiazujących zasad, oczywiście oprócz tej, że trzeba być milionerem, żeby wykształcić w Stanach dzieci.



sobota, 11 maja 2019

Pożegnanie z podstawówką, czyli liczenie siniaków

Naprawdę starałam się zakończyć ten rok szkolny zrelaksowana i nastawiona pozytywnie do amerykańskiego systemu szkolnictwa, niestety nie wyszło.
Zacznę chronologicznie od podstawówki, można powiedzieć, że ją kończę, (poniekąd), albo ona raczej kończy ze mną.
Idąc dalej tym tokiem myślenia, amerykańska podstawówka wykończyła mnie zupełnie i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.


Junior od przyszłego roku zaczyna naukę w gimnazjum, co w praktyce oznacza, że już od kilkunastu miesięcy dostajemy emaile z nowej szkoły, a dodając do nich emaile z dwóch obecnych, (podstawówki i liceum), jesteśmy zasypywani codziennie wirtualną masą śmieci o wydźwięku z założenia edukacyjnym.
I ja to muszę czytać, bo a nuż wsród tych wszystkich bzdur, trafi się coś ważnego.



Niestety te najważniejsze rzeczy się nie trafiają i tu władze szkolne wychodzą z dość oryginalnego założenia, że rodzice telepatycznie zdobywają całą, pożądaną wiedzę na dany temat, lub ewentualnie posiłkują się kryształową kulą.
I o ile w przypadku tubylców ma to sens, bo jak tkwią w tym systemie od lat to nic już ich nie jest w stanie zaskoczyć, o tyle reszta zagranicznej populacji, (całkiem spora), ma przegwizdane, a w tej grupie oczywiście jesteśmy i my.



I czuję się już tym naprawdę bardzo zmęczona. 
Wyobraźcie sobie sytuację, że dostajecie ze szkoły emaile, o preferowanym kolorze ubrań na dany dzień,  bo jest kolorowy tydzień, (na każdy dzień, oddzielny e-mail), to samo z jedzeniem, zdrowa żywność w konkretnym kolorze, (znowu codziennie e-mail), małe lokalne maratony, bingo pizza, zbiorka zdrowej żywności, zbiórka niepotrzebnej odzieży, zbiórka potrzebnej odzieży, zbiórka strojów karnawałowych, organizowanie różnych klubów zainteresowań, imprezki integracyjne rodziców, imprezki świąteczne, zalesianie terenów szkolnych, wyrywanie chwastów itd. 
A to są tylko wybrane losowo przykłady, pojawiają się też bardziej ambitne wiadomości od władz stanowych, na przykład w sprawie nominacji jakiegoś nieszczęśnika na koordynatora ruchu szkolnego podczas kataklizmów pogodowych.



A w tak zwanym międzyczasie, junior po powrocie do domu od niechcenia rzuca, że miał wielkie testy, praktycznie ze wszystkiego co się da i wtedy mam ochotę wyć, albo płakać, ewentualnie komuś solidnie przywalić.
Nikt go do nich specjalnie nie przygotowywał, bo nie mieliśmy o nich pojęcia, za to dokładnie wiedzieliśmy jakiego koloru miał obiad tego dnia.



Jeszcze lepszy efekt wstrząsowy był, jak pewnego, pięknego dnia dostaliśmy drogą listową wyniki jakiś tajemniczych testów, o których również nic nie wiedzieliśmy. 
Okazało się, że stanowe władze szkolne chciały sprawdzić postępy w nauce naszego huncwota, chodziło głównie o język angielski i rozumienie matematyki, oczywiście również po angielsku.
Całe szczęście postępy były, ale te testy miały miejsce pół roku wcześniej i jak zwykle nikt się o nich nie zająknął.


Dodatkowo, nie chcąc stresować dzieci, nauczyciele sugerują, że to tylko takie wprawki przed prawdziwym egzaminami w dalekiej przyszłości. Bardzo to chwalebne, tylko, że  junior zapytany o testy sprzed sześciu miesięcy, zrobił lekki wytrzeszcz, bo był przekonany, że to nie było na poważnie i tak też do tego podszedł.

Aczkolwiek jako kobieta honorowa, wstrzymam się jeszcze z oceną poziomu szkolnictwa pod względem merytorycznym, zobaczymy jak to będzie wyglądało w gimnazjum.

Potencjalne problemy z nauką i komunikacją, nie są paradoksalnie najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć dzieciakom w szkole.


Niedawno kolega na przerwie przywalił juniorowi metalową huśtawką w skroń z całej siły, parę centymetrów w bok i byłoby nieszczęście. 
Nie wnikając czy zrobił to specjalnie czy nie, efekt był identyczny, uderzył syna, który wyłożył się na ziemi, lekko ogłuszony, nokaut w pierwszej rundzie.
Leżał sobie tak w tym piachu, dochodząc do siebie, a czwórka nauczycieli nadzorowała całą klasę stojąc w kącie boiska i starając się nie widzieć nic niebezpiecznego.
Jeżeli ktoś chce wiedzieć jak to robić, to bardzo w tym pomaga stanie tyłem do szalejących dzieci.



W końcu junior jakoś się pozbierał i z bolącą głową podszedł do jednej z pań, trafił na panią psycholog, o której miałam od początku wyrobione zdanie i kiedyś już o niej wspominałam.
Nie wchodząc w szczegóły, nie zatrudniłabym jej do rozwiązywania problemów emocjonalnych moich wiewiórek.
Zreferował sytuację, bo czuł się źle i bolała go głowa, pani inteligentnie poradziła mu nie przejmować się życiowymi drobiazgami i skupiać na pozytywach. 
Po takim czymś człowiek ma ochotę znaleźć najbliższą huśtawkę, rozbujać ją i ustawić panią psycholog na linii ciosu, żeby miała okazję też się skupić, najlepiej w pozycji embrionalnej.


Zero świadków i słowo małego Polaka, mąż użył wszystkich znanych mu form perswazji, żebym nie zrobiła awantury w szkole.


I po tych wszystkich akcjach, wreszcie rozjaśniło mi się w głowie jak działa, (albo raczej nie działa), ten system. 
Jeżeli coś stanie się dziecku na terenie szkoły, na skutek rażących zaniedbań władz, np. rozlana woda na podłodze, dziura w ziemi, albo jedno dziecko, pobije brutalnie przy nauczycielu, drugie, wtedy szkoła ma problemy, ale jeżeli wydarzą się wypadki "losowe", wtedy wszyscy są kryci, a niebezpieczeństwo pozwu rozwiewa się we mgle.



Przedstawiając to obrazowo, jeżeli dziecko samo spadnie z huśtawki znajdując się pod opieką nauczyciela i złamie nogę, chociaż nie powinno się na niej huśtać, dostanie kule i kilka współczujących uśmiechów. 
Jeżeli dzieciak spadnie razem z huśtawką, bo była źle umocowana, rodzice zanim wyschnie gips są już w drodze do sądu z pozwem.



Analogicznie przedstawia się sytuacja z mordobiciem, nauczyciel nie widzi, nie ma sprawy, jest tylko małe nieporozumienie. Jeżeli bijatyka nie kończy się poważnym uszkodzeniem ciała, a wychowawcy niestety nie zdążyli popatrzeć w innym kierunku, dążą do pogodzenia walczących i zrobienia z nich najlepszych przyjaciół przed powrotem do domu.
Na przestrzeni ostatniego roku miały miejsca rożnego rodzaju akty przemocy na boisku, nauczyciel zawsze był obecny i nigdy nic nie widział.



Dlatego tyle dzieci łamie tutaj kości, częściowo bo oczywiście uprawiają wyczynowo sport, ale w większości wypadków, bo nikt ich nie pilnuje. 
Zamiast w odpowiednim momencie huknąć, albo złapać rozwydrzonego delikwenta za kołnierz, prowadzą z nimi niekończące się dyskusje o empatii i odpowiednim nastawieniu do życia.


Władze szkolenie reagują bardzo sprawnie i szybko tylko na oficjalną skargę w sprawie nękania, (ponieważ nękanie jest tutaj zabronione prawnie), oraz jak dzieje się coś naprawdę poważnego, są wiarygodni świadkowie, a rodzice ofiary nie bawią się w sentymenty i występują od razu na drogę sądową.


Po akcji z huśtawką, część klas miała zaplanowana wycieczkę autokarową, (13 godzin zwiedzania). 
Junior najwyraźniej przemyślał sobie słowa pani psycholog i swoje nastawienie do życia, zwłaszcza dotyczące jego potencjalnej długości i odmówił uczestnictwa, a ja go poparłam. 
Skoro na boisku szkolnym opiekunowie nie są w stanie upilnować garstki dzieci, bo mają problemy ze wzrokiem, to wątpię, żeby udało im się to w wielkim mieście.



Ostatnie dwa lata sprawiły, że straciłam zupełnie zaufanie do władz szkolnych, a co najbardziej niepokojące mój syn również.
Na miejscu tych nauczycieli spaliłabym się ze wstydu, albo chociaż zastanowiła nad zmianą zawodu. 
Bo jedna strona medalu, to jak nadopiekuńcza mamusia wygłupia się i szaleje bez powodu, ale jeżeli dzieci zaczynają dostrzegać brak odpowiedniej opieki to już jest raczej poważna sprawa.
Jak bardzo musi dzieciakom brakować poczucia bezpieczeństwa, skoro zamiast szaleć ze szczęścia z powodu braku nadzoru, czują się nieswojo.

Rok temu junior był  na podobnej wycieczce i nie miał w związku z tym żadnych emocjonalnych zawirowań. Tym razem, (według mnie prawidłowo), ocenił sytuację jako zbyt dla siebie niebezpieczną i poprosił o wypisanie go z tej rozrywki, no przecież to zakrawa na kosmiczny absurd.

Aczkolwiek muszę na koniec przyznać, że ani rasa, ani pochodzenie nie mają żadnego wpływu na stanowisko szkoły. 
Wszystkie dzieci są niedopilnowane tak samo i obrywają również solidarnie, ale oczywiście tylko ci najmniej agresywni, najmniejsi i najsłabsi.