niedziela, 22 sierpnia 2021

Lot na Jamajkę, czyli po prostu najzwyklejszy cud

 

Wakacje na Jamajce wydawały się świetnym pomysłem. No bo co może być lepsze na ogólne wycieńczenie organizmu po półtora roku pandemii niż Karaiby ? 
W dodatku lot z Nowego Jorku do Montego Bay trwa tylko 3 i pół godziny.
Jednak po zawirowaniach z wizami i restrykcjach dotyczących wjazdu z Polski do USA wszystko się zmieniło. Nagle okazało się, że to co wydawało się proste, łatwe i prawie przyjemne w Ameryce, z Polski już takie nie jest.

Pandemia nie tylko w znacznym stopniu ograniczyła loty, niektóre całkiem wyrzuciła z grafiku. O ile wcześniej były podobno loty na Jamajkę z Polski, to obecnie można było tam się dostać z Warszawy tylko z przesiadką, a cała podróż rozciągała się w czasie do kilkunastu godzin. W dodatku o ile na wakacje, zwłaszcza w tropiki nie zabiera się całej szafy, to tym razem leciałam z Polski z bagażem w ilości sztuk 6, 3 duże i 3 małe walizki, w sumie 90 kg.
Po zamieszaniu z biletami, zdecydowaliśmy z mężem, że polecę z dzieciakami do Londynu na Heathrow, prześpię w hotelu noc, a następnego dnia złapiemy lot na Jamajkę z lotniska Gatwick. Rozwiązanie może nie idealne, ale całkiem wygodne.

Jeżeli myślałam, że Siła Wyższa rozbawiona moimi planami już mi odpuściła po sytuacji z pociągiem do Krakowa, to byłam w błędzie.

Powrót do Polski w pandemii był stresujący, ale do przeżycia, sytuację bowiem ratował fakt, że wracaliśmy do Ojczyzny i nikt nas nie mógł cofnąć z granicy. W przypadku podróży z gatunku wakacyjno-rekreacyjnych sytuacja wyglądała niestety zupełnie inaczej.
Przede wszystkim oprócz paszportów i biletów, testów na covid, zaświadczeniach o szczepieniach, targałam ze sobą kilku stronicowe formularze A4, dotyczące pobytu w Londynie i na Jamajce.
Samolot do Londynu mieliśmy o 18.15, byliśmy na lotnisku ponad trzy godziny wcześniej.
Na początku wszystko wyglądało normalnie, przy odprawie bagażu jednak pan celnik zaniepokoił się, że w Londynie mogą mnie zatrzymać na kwarantannie, bo tam wszyscy panikują ze względu na deltę, a ja miałam się przemieścić nie tylko z lotniska na lotnisko ale zaliczyć dodatkowo nocleg w tak zwanym międzyczasie. 
Optymistycznie postanowiłam tkwić w fazie wyparcia, że coś takiego w ogóle może być możliwe.

Po odbyciu odpraw, prześwietleń, i całego standardowego procesu na lotnisku, pozostało nam tylko udać się do samolotu i tutaj okazało się, że jeszcze raz będą sprawdzać nam paszporty. 
Niby nic poważnego, ale przed nami ustawiła się wielka grupa Azjatów, okienek z panami celnikami było niewiele, a jak już udało nam się do takiego okienka dostać to pan był jak dla mnie trochę za bardzo wyluzowany. Trwało to wszystko koszmarnie długo w momencie, jak już nas przepuścili, podano informacje, że zakończyli przyjmowanie na pokład do Londynu. Dopadliśmy do wejścia do rękawa, mniej niż dwie minuty później, (sprawdzałam z zegarkiem w ręku), i nie wpuścili nas na pokład samolotu. 
Nie pomogły żadne usprawiedliwienia, powiedzieli, że nasz bagaż już na nas czeka i było po sprawie. Sytuacja była na tyle podejrzana, że nawet jeżeli mieli prawo nas nie wpuścić bo się spóźniliśmy wszystko jedno ile, to na wyciągnięcie naszego, odprawionego bagażu powinniśmy trochę poczekać. Fakt, że bagaż był już na zewnątrz był conajmniej zastanawiający. Podobno takie sytuacje zdarzają się teraz często.

I tak oto po raz pierwszy i mam nadzieję ostatni raz w życiu spóźniłam się na samolot.
Uczucie wyjątkowo nieprzyjemne w normalnych czasach w pandemii okazało się traumą gigant. Po pierwsze następnego dnia mieliśmy wylot na Jamajkę z Londynu, do którego nie było już jak się dostać, a po drugie w momencie straty lotu do Londynu, traciliśmy automatycznie lot na Jamajkę, bo wszystko było na jednym bilecie i system nas wyrzucał.

Odebrałam bagaże, okopałam się na Okęciu siedząc na sześciu walizkach i zadzwoniłam do męża. 
W Warszawie zaczął się piątkowy wieczór i pomału stało się jasne, że jesteśmy w pewnej części ciała Afroamerykanina.
Wiedziona ostatnim błyskiem natchnienia kazałam mężowi działać, bowiem dzięki różnicy czasu w Stanach było dopiero wczesne popołudnie. 
Najpierw zarówno Warszawie jak i w Stanach zaproponowali nam połączenie przez Zurich, ale za dwa dni.
W takiej sytuacji Mężuś poinformował mnie, że anulujemy wakacje i będziemy się starać o pozwolenie wjazdu do Stanów dla dzieci. Moja rogata dusza podniosła łeb, do tej pory nie wiem co ciągle trzymało mnie na Okęciu, pewnie mój Anioł Stróż.

Wychodząc z założenia, że młode pokolenie, które praktycznie nie oddycha bez użycia telefonu lepiej sobie poradzi niż Matka Polka, zaangażowałam Córkę do szukania połączeń lotniczych.
W Warszawie zapadał zmrok, Okęcie opustoszało, a ja siedziałam na walizkach wierząc w cud.
I oto cud zaczął się dziać na moich oczach, Córka znalazła połączenie, Mężuś w Stanach załatwiał bilety, co było logistycznym koszmarem, bo agent odpowiedzialny za nasze bilety siedział sobie w Indiach.
Wreszcie się udało i wtedy dopiero zaczęło się dziać, mieliśmy trochę ponad godzinę żeby się znowu odprawić, a cała podróż miała wyglądać następująco:

Wylot z Warszawy do Odessy o 22.40, dwie godziny lotu, w Odessie 2 godziny i 40 minut czasu, żeby odprawić się na samolot do Rygi, 2 godziny lotu, w Rydze półtorej godziny przerwy i lot do Londynu, czas lotu 3 godziny, w Londynie 4 godziny przerwy i 10 godzin lotu na Jamajkę.

Odradzali nam to rozwiązanie wszyscy, bo margines czasowy był tak niewielki, spóźnienia na tych trasach dość częste, także prawdopodobieństwo, że wakacje spędzę gdzieś na Ukrainie było spore.
Zaryzykowałam. Poinformowałam Rodziców, że jakoś tak się śmiesznie złożyło, ale że nie dzwonię z Londynu, tylko z Warszawy i właśnie wylatuję na Ukrainę.

Do Odessy lecieliśmy niedużym samolocikiem, zapakowanym po dach, miałam wrażenie, że oprócz nas lecą sami mężczyźni w sile wieku. Z Odessy do Rygi, nie wiem dlaczego lecieliśmy klasą biznesową i jedzenie jakie nam zaserwowali było lepsze niż jadłam w większości amerykańskich restauracji. Z Rygi do Londynu, to było już gdzieś nad ranem, lecieliśmy wielkim samolotem, w połowie pustym, a z Londynu na Jamajkę lecieliśmy  wielkim Boeingiem 747 zapełnionym do ostatniego miejsca, w sumie 640 pasażerów, oprócz nas i może 5 innych osób reszta to byli sami Jamajczycy. 

Przez cały czas trwania tej szalonej podróż nie zmrużyłam oka, gdzieś między Odessą, a Rygą okazało się, że samolot ma opóźnienie i nie mamy większych szans, żeby zdążyć na czas. W praktyce to wyglądało tak, że my jeszcze podziwialiśmy chmurki, a na dole zaczynała się nasza odprawa. Nie wiem jak to się stało, że zdążyliśmy, ledwo, ale zdążyliśmy. Na każdym lotnisku pikałam podczas prześwietlania bagaży. Nie wiem dlaczego, bo oprócz letniej sukienki i bielizny nic na sobie nie miałam, ani butów, ani nawet zegarka. W efekcie zostałam dokładnie wymacana przez polskie, ukraińskie, łotewskie i brytyjskie celniczki.

W Londynie stało się dla mnie jasne, że może Siła Wyższa zdecydowała się ingerować w moje plany nie z poczucia humoru, ale z litości. Jestem pewna, że zatrzymaliby nas w Londynie, gdybyśmy dosłownie nie lecieli dzikim tranzytem, z postojem tylko 4 godzinnym w Londynie. Po spędzeniu nocy poza lotniskiem prawdopodobnie posiedzielibyśmy sobie na kwarantannie i to niestety nie na koszt Królowej.

Podsumowując, mimo zalewu informacji, błyskawicznych połączeń, internetu itd, tak naprawdę nie do końca wiemy czego się spodziewać podróżując w pandemii. Dopiero na własnej skórze odczułam jak bardzo wszystko zmienił covid. O ile w Odessie i Rydze królowała biurokracja, o tyle w Londynie wszechobecna była panika. Nie ukrywam, że odetchnęłam dopiero kiedy wsiadłam do samolotu na Jamajkę. Mój, własny, osobisty mąż powiedział, że nie wierzył, że mi się uda.
Nie wnikając w różnice czasowe byliśmy w podróży ok. 35 godzin, potem rozpoczęliśmy wakacje kwarantannowe na Jamajce.


sobota, 21 sierpnia 2021

Faworki, oscypki i trochę bursztynu, czyli śpiew słowiańskiej duszy

 Lekko ogłuszona problemami wizowo-transportowymi wyruszyłam do Kielc zabierając ze sobą moją podporę późnej starości, czyli Córkę. W Górach Świętokrzyskich oprócz różnych spraw natury przyziemnej, takich jak pakowanie, czy sprzątnie mieszkania Rodziców czekała na mnie Przyjaciółka.


Połączenie z Warszawy do Kielc jest proste i obecnie niezwykle szybkie, zero problemów. W oznaczonym dniu z walizką stawiłyśmy się karnie na Dworcu Centralnym i tutaj przydarzyło mi się coś niewątpliwie bez precedensu, mianowicie wsiadłyśmy, (z mojej winy), do złego pociągu. Niby wszystko się zgadzało, oprócz małego szczególiku, że jedziemy bezpośrednio do Krakowa, a nie do Kielc. O tym, że jestem trąbą jerychońską zorientowałam się dokładnie w momencie kiedy pociąg ruszył, a to co o sobie pomyślałam nie za bardzo nadaje się do druku. 
Konduktorka nie chciała uwierzyć w ogrom mojej głupoty i węszyła jakiś dziwny spisek, dowodów na szczęście nie miała, bo miałyśmy ważne bilety, co prawda do Kielc, ale zawsze dowód, że nie jedziemy na krzywy ryj.

Miałyśmy za to z Córką dwie i pół godziny na oswojenie się z sytuacją, zakupienie nowych biletów przez internet i wprowadzenie korekty do planów życiowych. Tak, Siła Wyższa cały czas nie odpuszczała. W Krakowie zdecydowałam, że jak już tu jesteśmy to grzechem byłoby nie zakupić obwarzanków i oscypków w ilościach hurtowych.
Zakupiłyśmy, złapałyśmy pociąg do Kielc i mocno spóźnione wylądowaliśmy w ramionach mojej Przyjaciółki.

I tak o to na przekór pandemii i obiegowym opiniom sceptyków, że prawdziwa przyjaźń to wymysł egzaltowanych dzierlatek, poczułam, że jeszcze może być normalnie. 
W ciągu ostatnich lat temat faworków pojawiał się regularnie w naszych rozmowach przez Ocean. I oto były, specjalnie dla mojej Córki, (ja się bezczelnie załapałam), usmażone i posypane cukrem pudrem od serca.
Po miesiącach izolacji widok Rodziców i Przyjaciół zaprawiony dodatkowo faworkami zaczął działać jak przysłowiowy miód wylewany na moją zmęczoną duszę. Dodatkowo w Kielcach odbywało się Święto Kielc i na główną ulicę Sienkiewicza wyległy tłumy bez masek. Miałam wrażenie, że znalazłam się w równoległej rzeczywistości. Cały, kilkudniowy pobyt okazał się lepszy niż kilogram antydepresantów i naładowana pozytywną energią wróciłam do stolicy.

I właściwie już wtedy zaczęłam pomału przypominać samą siebie, ale na ukoronowanie tego procesu odnowy ciała i duszy udało mi się zabrać dzieciaki i wyrwać na tydzień do Władysławowa.

Jeżeli chodzi o Władysławowo, to jestem beznadziejnie nieobiektywna, (ale miłość nie musi być).To jest mój kawałek miejsca na ziemi, (poza sezonem) i jak tam docieram to zaczynam się czuć jak gigant i to dosłownie. Alkioneus syn Gai miał podobnie, bo po dotknięciu do ziemi, w której się urodził odzyskiwał siły. Ja się nie urodziłam nad morzem, ale cała reszta działa u mnie podobnie.

Bałtyk przywitał mnie upałami, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. W związku z faktem, że dotarłam tam w sezonie przygotowałam się mentalnie na tłumy wczasowiczów i wojny podjazdowe przy użyciu parawanów. Tłumy były, ale nie wiem, czy to przez tęsknotę za morzem, czy za ludźmi, w ogóle mi nie przeszkadzały. Z rozrzewnieniem obserwowałam rodaków, którzy szykowali profesjonalne okopy jak podczas Pierwszej Wojny Światowej.

Ja zastosowałam strategię pozycyjną, rozkładaliśmy się mianowicie prawie w wodzie, (bez parawanu), łapaliśmy opaleniznę i wdychaliśmy jod, potem robiliśmy przerwę na rybkę, żeby nas słońce nie przepaliło na wylot, a po południu do zachodu słońca łaziłam po plaży. Ponieważ moje potomstwo nie było zainteresowane moimi, wieczornymi galopami, łaziłam godzinami sama, brodząc w wodzie. Bałtyk nigdy nie był tak ciepły.

Wisienką na torcie, czy raczej w tym przypadku dorszem na ziemniaczkach okazał się fakt, że moja znajoma smażalnia od 20 lat nadal istnieje, a właścicielka żyje. I jakkolwiek makabrycznie to zabrzmiało, to był chyba mój największy lęk związany z wyjazdem nad morze. Ostatni raz byłam we Władysławowie dwa lata temu, przez ten czas, nawet bez wirusa wszystko mogło się zmienić. 
Na szczęście Bałtyk był ten sam, Pani Bożenka ta sama, dorsz, mam nadzieję nie ten sam, ale równie pyszny. 
A gdyby jeszcze za mało mi było pozytywnych wrażeń, to we Władysławowie na własne oczy zobaczyłam i spróbowałam co może powstać z połączenia Al Pacino i pączków.
Teraz mogłam wracać do domu i zacząć szykować się na Jamajkę.


















czwartek, 19 sierpnia 2021

Podróż z wirusem w tle, czyli może jeszcze kiedyś będzie normalnie

W momencie gdy lato rozbuchało się na dobre, a temperatury zaczęły wykraczać poza termometr stwierdziłam, że pora wracać do domu, (przynajmniej na chwilę).
Zaszczepiliśmy się karnie i zaczęliśmy przygotowania do podróży. Ponieważ w USA przebywamy na wizie służbowej Mężusia, należało się postarać o spotkanie z konsulem amerykańskim w Warszawie, żeby mi tę super wizę przedłużył. 
Całe przedsięwzięcie było o tyle trudne, że od momentu wybuchu pandemii, konsulaty amerykańskie na całym świecie przestały udzielać wiz, przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja.

W końcu udało się umówić spotkanie i rozpoczęłam wielkie pakowanie siebie i potomstwa, bo mąż zostawał na gospodarstwie sam z kotem. Wiedzeni falą bezzasadnego optymizmu wykupiliśmy nawet rodzinne wakacje na Jamajce. 
Idealny plan zakładał, że lecę do Polski, dokonuję przeglądu technicznego uzębienia tudzież innych części ciała, napawam się Rodziną i przyjaciółmi, potem wracam do stęsknionego męża, przepakowujemy się, bierzemy tylko kostiumy i olejki i śmigamy na Jamajkę, (kot zostaje zakwaterowany w kocim hotelu spa). 
Najwyraźniej rozbawiłam do łez Siłę Wyższą, bo z planów udała się tylko pierwsza cześć, a druga przeszła do historii rodziny jako wspomnienie wysoce traumatyczne.

W dzień wylotu nasza Puchatość prawdopodobnie w formie protestu wywaliła moskitierę na pięterku i wypadła z okna. Podobno koty zawsze lądują na czterech łapach, nawet z kilku pięter. Najwyraźniej nasz kot nie był świadomy tego faktu, bo wypadając dosłownie z 3 metrów na krzak i mając pod sobą dodatkowo moskitierę zwichnął sobie nogę.
Także w dzień naszego wylotu, Mężuś gnał do lekarza z kotem. Noga na szczęście okazała się tylko zwichnięta, za to kot wymagał noszenia bo kulał i według lekarza miał się oszczędzać. W efekcie mąż nosił wszędzie tego rozwydrzonego pluszaka przez ileś dni, za nim do niego dotarło, że Puchatość przerabia go na cacy, bo kulała tylko wtedy jak patrzył.
Zostawiłam kulejącego kota z mężem i wyruszyłam za Ocean.

Pierwszym sygnałem, że nowa rzeczywistość różni się od zapamiętanej była informacja na lotnisku w Nowym Jorku, że granice polskie są zamknięte dla obcokrajowcow. Obcokrajowcem przynajmniej w Polsce nie jestem więc specjalnie się tym nie przejęłam, a trzeba było, jak potem czas pokazał. 
W lotowskim samolocie, w którym praktycznie poczułam się już jak w Ojczyźnie, oprócz jedzenia w pudełkach została nam zaserwowana przez głośnik informacja, że będziemy musieli przebyć przymusową kwarantannę, 10 dni. Biorąc pod uwagę, że ja już po dwóch dniach miałam umówioną pierwszą wizytę u lekarza, zaczęłam się lekko martwić. 

Cały wypakowany rodakami samolot wpadł w panikę. Stewardesa uspokoiła wszystkich i potem zmienili informację, że kwarantanna jest obowiązkowa tylko dla niezaszczepionych osobników.
Po panice przez samolot przewaliła się ulga i wszyscy grzecznie poszli spać. Mnie ten sen jakoś nie wyszedł, ale adrenalina działała więc potem byłam na względnym chodzie. W Warszawie, oprócz upałów jeszcze większych niż w Stanach, co było dość trudne do ogarnięcia, po wyjściu z rękawa przywitało mnie dwóch muskularnych panów i zapytało o szczepienia. Okazało się, że były okienka dla równych i równiejszych, przedstawiłam dowód szczepień, odebrałam bagaż i byłam gotowa na przygodę.

Siła Wyższa nie kazała mi długo czekać. Po kilku dniach, podczas wizyty w konsulacie amerykańskim okazało się, że opuściłam Stany nielegalnie, bo przecież było wiadomo, że konsulaty nie udzielają wiz w pandemii. Wiza służbowa od turystycznej różni się między innymi tym, że przy jej załatwianiu musi uczestniczyć obowiązkowo pracodawca i zatrudniona przez niego firma prawnicza. Jak okazało się, że utknęłam w Warszawie bez wizy, od razu firma męża zatrudniła drugą kancelarię. I w efekcie cały sztab ludzi pracował nad moją sprawą. Mąż postawiony w sytuacji, że dzieci dostanie z powrotem, (bo miały wizy aktualne), a żony nie, walczył jak pitbull, znaczy kocha.

Po kilku dniach dostałam wizę z dziwną adnotacją, lekko już przewrażliwiona zwrocilam na to uwagę rozanielonemu mężowi. Okazało się, że oprócz wizy dostałam coś co nazywali pardonem prezydenckim. 
Tu krótkie wyjaśnienie, jak wybuchła pandemia, Strefa Schengen zabroniła wstępu Amerykanom, Trump nie pozostał dłużny i zabronił wstepu Europejczykom ze strefy Schengen, bo jak wszyscy wiemy wirus jest groźny tylko jeżeli pochodzi z Polski na przykład, bo już z Turcji to już zupełnie nie. Podsumowując Trump przeminął, a nowy prezydent zakazu nie zniósł. 
W drodze wyjątku ja dostałam oprócz wizy jednorazowe pozwolenie wjazdu do USA bezpośrednio z Polski, ale dzieci już nie. 

I teraz mąż wykończony już totalnie psychicznie dowiedział się od prawników, że żonę dostanie z powrotem, ale co do dzieci to może niech już ten kot mu wystarczy. Oczywiście żartuję, ale przekaz był jasny, że mamy przerąbane. 
Jedyną szansą okazała się całkowita zmiana planów. Mężuś miał zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami lecieć na Jamajkę, a ja z dziećmi zamiast do Stanów miałam lecieć na Jamajkę bezpośrednio z Polski. Na Jamajce po obowiązkowych 14 dniach pobytu, czyli kwarantannie tzw. wakacyjnej mieliśmy wszyscy wrócić do Ameryki opaleni, wypoczęci i zrelaksowani

Zanim jednak wybrałam się na Jamajkę, pojechałam do Kielc i do Władysławowa.
Aczkolwiek góralka ze mnie żadna i Góry Świętokrzyskie to raczej pagórki, ale najwyraźniej zadziałało „Góralu czy ci nie żal, Góralu wracaj do hal”.












niedziela, 15 sierpnia 2021

Początek kryzysu wieku średniego, czyli będzie się działo


Nie można zwalać wszystkiego na pandemię. W szale coronawirusowym zapominamy, że istnieją inne choroby, inne problemy i zupełnie inne dramaty. 

To tak króciutko w temacie usprawiedliwienia mojego milczenia.

Od mojego, ostatniego marcowego wpisu trochę się działo i opisanie wszystkiego zajmie mi trochę czasu.
Najpierw wpadliśmy z moim mężusiem w kryzys wieku średniego i wygląda na to, że ciągle w nim tkwimy. 
Wszystko zaczęło się dość oryginalnie.
Nie zaczęliśmy mianowicie kupować Harleyów ani czarnej skory, nie wykazaliśmy zainteresowania lateksem i (mam nadzieję młodszymi koleżankami), tudzież kolegami. 
Mąż za to spontanicznie zakupił sobie hawajskie koszule w tak kolorowe kwiaty, że zęby bolą. Sam w sobie ten fakt byłby już wysoce niepokojący, gdyby nie to, że okazało się, że kupił je sobie ociupinkę za małe, (mam nadzieję, że przez pomyłkę).

Po przypakowaniu na siłowni i nabyciu dodatkowej masy mięśniowej po prostu w te kolorowe cuda się nie zmieścił, można powiedzieć, że pączki mu dosłownie zaczęły pękać na bicepsach. Po krótkiej chwili refleksji mężuś koszulki oddał mnie, a sobie zakupił większy rozmiar. 
Zastanawiam się teraz, gdzie ja będę je nosić, aczkolwiek myślę, że jeszcze kilka miesięcy izolacji, maseczek i wszelkiego rodzaju obostrzeń i nie wykluczone, że będę w nich chodzić maniakalnie po naszym kółku robiąc dziesiątki kilometrów powiewając kolorami, bo w moim przypadku rozmiar jest ociupinkę za duży.
A w takim przypadku wymóg zachowania bezpiecznego dystansu będzie zbędny bo sąsiedzi widząc mnie z daleka będą się w panice bunkrować.

Kontynuując temat wieku średniego mąż postanowił zabawiać mnie wieczorami filmami. Biorąc pod uwagę, że kinematografia światowa cienko piszczy w pandemii, nie można oczekiwać cudów. Wszystkie, większe premiery są przekładane w nieskończoność, taki Bond na przykład mam wrażenie, że prędzej doczeka późnej emerytury niż premiery.
W związku z tym zostałam podstępnie zmuszona do obejrzenia filmu pod tytułem Grenlandia. Polecam szczególnie osobom posiadającym dużo wolnego czasu, o co teraz nie jest specjalnie trudno, ewentualnie pragnącym pozbyć się nadmiaru dobrego samopoczucia. Bo nie ukrywajmy jeżeli w kierunku Ziemi zmierza wielki meteoryt, który na pewno zniszczy 75 % wszelkich form życia, wliczając w te formy oczywiście ludzi, to raczej nie ma się z czego cieszyć. 
Po obejrzeniu tego filmu mężuś widząc moje mordercze spojrzenie stwierdził radośnie, że przecież po takim meteorycie to ten covid to jest mały pikuś. Może i pikuś, tylko dlaczego ja mam oglądać zagładę świata w telewizji skoro za oknami też nie najlepiej się dzieje ?

Tymczasem pory roku niepomne na obostrzenia zmieniają się zgodnie z planem. Po zimie, co było do przewidzenia przyszła pora na wiosnę, pojawiły się pączki, kwiatki, pszczółki, a cała banda małych zwierzaków rozpoczęła masowe zakładanie rodzin i ze względu na wycinkę drzew przymusową relokację.
Najwyraźniej odurzeni wiosną zaczęli głupieć też sąsiedzi, niestety u nich to nie przełożyło się na życie uczuciowe. Sąsiadka na przykład ocknęła się, że od paru lat mamy dziurę w płocie. Biorąc pod uwagę, że Plenipotent, czyli nasza pożal się Boże złota rączka, ponad rok temu obiecał naprawić płot, a potem zniknął jak obietnica przedwyborcza, sąsiadka zdecydowała się wziąć sprawy w swoje ręce. Pogratulowałam jej w myślach obywatelskiej postawy, szczerze życzyłam powodzenia i przyczaiłam się w oczekiwaniu na efekt jej wysiłków. Kobieta skontaktowała się z właścicielem domu, który wynajmujemy, mój mężuś skontaktował się z właścicielem, aż dziw, że właściciel sam z sobą się nie skontaktował. 

Przez dłuższy czas nie było jasne kto właściwie powinien naprawiać płot, kiedy sytuacja zaczęła niepokojąco przypominać walkę Pawlaków z Kargulami, okazało się, że to nasz właściciel jest odpowiedzialny za naprawy. Nie wchodząc głębiej w nudne szczegóły, minął prawie rok, płot ma ciągle wielką dziurę, a sąsiadka załamanie nerwowe. Co do stanu jej umysłu jestem pewna bo ostatnio mnie dopadła. Okazało się, że pod spornym płotem jest wielki kamień, nie wiem może narzutowy, i najwyraźniej leży jej na sercu.
Mnie też leży, ale może raczej na wątrobie, zupełnie nie mam bowiem ochoty patrzeć sąsiadom w oczy jak zalegnę w ogródku podziwiając moje wiewiórki.
Apropos` wiewiórek biorąc pod uwagę, że sąsiedzi masowo rozbudowują swoje domy i wycinają maniakalnie wszystko co jest zielone, moje gryzonie zeszły do podziemia, ptaki w większości odleciały, zrobiło się pusto i mówiąc krótko jestem o krok od przywalenia komuś w ryj.

W ramach dodatkowych rozrywek zaczęliśmy regularnie wyprowadzać naszą kotkę na smyczy.
Z dwóch powodów, po pierwsze jełop głupi chce atakować resztkę pozostałych wiewiórek, a po drugie mamy dziurę w płocie i nie chcielibyśmy jednak, żeby ją sąsiedzi odstrzelili za wtargnięcie na teren prywatny. Ostatnio kot po nieudanej próbie zamachu na życie krolika spacerował sobie na smyczy przed domem i spotkał psa. 
Nasza Puchatość wpadła w taką panikę, jakby zobaczyła krokodyla, albo co najmniej krwiożerczego bulteriera. Śmignęła do domu jak hart wyścigowy, o mało co przy tym nie uszkadzając Córki, która zaplątała się na drugim końcu smyczy. I nie byłoby w tym nic nagannego, ani dziwnego, bo jak wszyscy wiemy koty się boją psów, albo się z nimi nie lubią, szkoda tylko, że ta okropna bestia okazała się być malutkim, słodziaśnym szczeniaczkiem, który na luziku mieścił się naszej kotce pod brzuchem. 

To tyle w temacie odwagi i dzikiej natury kotów. Nasza kotka jest idealnym dowodem na to, że mężczyźni są w stanie obdarzyć gorącym uczuciem głupie, ale piękne kobiety, mianowicie moje chłopaki, (Junior i Mężuś), są tak zakochani w tym głupim zwierzaku, że aż miło popatrzeć, serce rośnie jak na sterydach. A Puchatość tylko wpatruje się w oczy Mężusia udając totalne oddanie i na tym kończy się jej działalność. Taki z tego płynie wniosek, że lata edukacji, samokształcenia, pracy nad sobą itd., nie są niezbędne. Może należałoby zainteresować się medycyną estetyczną, tu coś naciągnąć, tam podpiąć jeszcze gdzie indziej coś wypełnić i tym sposobem zagwarantować sobie szczęście w miłości.

Streszczając mocno ostatnie miesiące, po wiośnie nadeszło lato. Mimo upływu czasu i moich codziennych spacerów, sąsiedzi cały czas obserwują mnie z nieufnością. W związku z nową rzeczywistością na moim przedmieściu wykształciła się kultura pandemiczna. W momencie spotkania sąsiadów, przechodzi się na drugą stronę ulicy i grzecznie macha, ewentualnie radośnie wykrzykuje powitanie unikając kontaktu. 
Mówiąc brutalnie szczerze nie różni się to specjalnie od czasów sprzed pandemii. 
Za to ja się różnię, ale o tym będzie trochę później.