wtorek, 30 stycznia 2018

Jak odnaleźć swój samochód na parkingu, czyli orientacja w terenie


Tym razem postanowiłam zagłębić się odrobinkę w temacie motoryzacyjnym. Jak już wspominałam kierowcą nie jestem, na samochodach się nie znam, ale bardzo lubię podróżować i poznawać nowe miejsca.

Jednym z pierwszych, poważnych zakupów, jakich dokonaliśmy na emigracji było kupno samochodu. Konkretnie całym procesem zajął się mój małżonek, bo ja walczyłam z biurokracją i pakowaniem w Polsce.

Przesłał mi propozycje emailem, wyraziłam podziw i gorącą aprobatę i dokonał zakupu, po prostu XXI wiek.

Kierując się pragmatyzmem i odpowiedzialnością zamiast mikroskopijnego sportowego autka (marzenia wielu panów), mąż jako przewidująca Głowa Rodziny, zakupił prawdziwy, rodzinny samochód (biały i duży).

Po przylocie do Stanów przypadliśmy sobie do gustu z samochodem i mam nadzieję, że obejrzymy razem spory kawałek tego olbrzymiego kraju. A ponieważ mieszkamy na przedmieściach w typowo rodzinnych okolicach, zewsząd otaczają nas właśnie takie samochody.

I tu zauważyłam bardzo ciekawą rzecz. Wszystkie auta, te gabarytowo duże (jak nasz) i bardzo duże (bo, w co trudno uwierzyć też takie są), występują tu w wersjach kolorystycznych dość ograniczonych mianowicie: biel, czerń, grafit, ciemny granat oraz metalik (tak mniej więcej oczywiście).

Przed każdym domkiem stoi taki samochód i nawet jeżeli dana rodzina posiada drugi, to na ogół jest on zdecydowanie mniej widoczny. I choć teoretycznie nie ma to specjalnego znaczenia, problem pojawia się na parkingach, na świeżym powietrzu, zwłaszcza przed dużymi sklepami.

Sytuacja na ogół wyglada tak: parkuje się samochód, pędzi z wózkiem na zakupy, lata po sklepie z rozwianym włosem, stoi w kolejce do kasy, wreszcie wypada się ze sklepu i..... tu właśnie następuje moment, kiedy na parkingu stoi las identycznych samochodów w mało tęczowych kolorach i nie wiadomo, który jest nasz.

Między nimi oczywiście stoją auta w bardziej ożywionych barwach, ale ponieważ są zdecydowanie mniejsze praktycznie ich nie widać.

Ja, przyznam się szczerze rozpoznaję nasz samochód po tablicach rejestracyjnych. Biorę azymut na kierunek, gdzie mniej więcej zostawiliśmy samochód i sprawdzam tablice, dzięki czemu jeszcze nigdy nie wsiadłam do obcego, aczkolwiek dwa razy mało brakowało.

Mój małżonek jako stuprocentowy mężczyzna o drogę nie pyta i samochód znajduje bez pudła, zaprzeczając, że nigdy nie sprawdza tablic (no jakoś nie jestem przekonana).

Sam pomysł skanowania przeze mnie tablic wręcz wydawał mu się niezwykle zabawny, do czasu. Pewnego pięknego dnia stracił czujność i w ostatniej chwili wyhamował wózkiem przed obcym samochodem, na szczęście nie zaczął wyładować zakupów, ale mało brakowało. Co prawda usiłował mnie i dzieciaki przekonać, że to miał być taki niewinni żarcik, ale nikogo cwaniak nie nabrał.

Potomstwo solidarnie zaproponowało udekorowanie samochodu w celach rozpoznawczych. Skóra mi ścierpła na myśl co mój młodszy potomek może wymyśleć. Podróżowanie w samochodzie oblepionym potworami, pokemonami i innymi paskudztwami jakoś mnie specjalnie nie kusiło. 
Starsza pociecha co prawda jest utalentowana plastycznie i mogłaby stworzyć faktycznie jakieś arcydzieło, ale sama nie wiem dlaczego oczami wyobraźni zobaczyłam samochód w stylu hippisowskim, cały w wielkich kwiatach i pacyfkach. Obie wersje były dla nas trochę za bardzo ekstremalne.

Mąż (najwyraźniej ogłuszony perspektywą artystycznych wizji naszych dzieci), zaproponował kupno rogów renifera (fakt). W okresie świątecznym widzieliśmy wiele samochodów, które na dachach miały zainstalowane wielkie rogi. Nawet nie znam słowa, które mogłoby opisać takie zjawisko. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam tak przystrojone auto dotarło do mnie, że są na świecie rzeczy, w które trudno uwierzyć nawet jak się je widzi na własne oczy.

Gdyby nasz samochód dostał takie ekstra wdzianko, wtedy na pewno byłoby łatwiej wyczaić go zwłaszcza w momentach kryzysowych lub chwilowego zaćmienia umysłu, ale co po świętach, być jeleniem cały czas ?

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Równi i równiejsi, czyli tym razem trochę kolorowych kontrowersji

Na przestrzeni ostatnich kilku dziesięcioleci tak wiele rzeczy zmieniło się na świecie, że gdyby nasi pradziadkowie czy nawet dziadkowie, którzy już zmienili miejsce pobytu na niebiańsko docelowy mogli to zobaczyć, to pewnie bardzo szybko i chętnie wróciliby na chmurki rżnąć dalej w brydża z aniołami.

Co prawda pewne rzeczy jak miłość, przyjaźń, empatia i na szczęście kilka innych cały czas pozostały na tym "łez padole", bez zmian, ale mimo wszystko obecny wiek wystawia nas na wiele prób, niebezpieczeństw i frustracji.

Mój znajomy określił kiedyś te wszystkie zmiany na gorsze ceną postępu. Nie wiem tylko czy cena nie okazała się za wysoka. 

Tym razem polecę po bandzie, pofilozofuję sobie mianowicie o rasizmie i ogólnej dyskryminacji.
My, mówiąc szumnie Słowianie w sumie od zawsze albo byliśmy odcięci od świata politycznie, albo oddzieleni przez ogrom wody, także nie mieliśmy możliwości "dorobić się" niewolników (i całe szczęście, naprawdę).

Mało tego, przez wiele lat nasze kontakty z przedstawicielami innych ras były mocno ograniczone, prawdopodobnie miał na to "wpływ Stalina". 

W efekcie problem rasizmu był dla nas mocno surrealistyczny. Oczywiście każdy zaliczył "Niewolnicę Isaurę" (niedosłownie oczywiście) i co ambitniejsi "Korzenie", ale jak wszyscy wiemy "telewizja konfabuluje". 

Po 1989 roku to wszystko zaczęło się zmieniać, trochę wymieszaliśmy się z resztą świata i poszerzyliśmy horyzonty (przynajmniej niektórzy z nas). Mimo tych wszystkich możliwości tak na poważnie dopiero tutaj w praktyce zobaczyłam jak to wygląda. 

Zacznijmy od nazewnictwa, "Afroamerykanin" czyli opisując dokładnie osobnik posiadający obywatelstwo amerykańskie rasy czarnej. Wydaje mi się, że ta nazwa z założenia ma brzmieć bardziej honorowo niż murzyn lub czarny. Obie nazwy przynajmniej w USA są bardzo, bardzo politycznie niepoprawne, nie za bardzo rozumiem tylko dlaczego. Jakoś nie ma Latynoamerykanów, Azjoamerykanów itd. Czy każdy osobnik czarny musi pochodzić z Afryki ? 

Podobno wszyscy tu są równi (taaaak, tylko niektórzy są równiejsi), skoro tak to wszyscy powinni się nazywać Amerykanami. W wielu urzędach, szpitalach, itd. obowiązkowo trzeba wpisywać rasę. Po co ? Czy organy wewnętrzne mają rożne obywatelstwa ?

Na pewno istnieją jakieś statystyki dotyczące wykształcenia przedstawicieli rożnych ras, zatrudnienia itd., nie będę ściemniać, że znam procenty, ale w praktyce wyglada to tak, że im gorsza praca, płaca, dzielnica, tym więcej jest mówiąc brutalnie kolorowych. 

I tak jak ja to widzę, subiektywnie oczywiście, to cały czas na samym dole znajdują się Murzyni, potem Latnosi i stosunkowo najwyżej Azjaci. 

Nie mamy pojęcia jak uprzywilejowani jesteśmy tylko dlatego, że bocian dostarczył nas do Europy, nie zahaczając o inny bardziej egzotyczny kontynent. Oczywiście na pewno obecna sytuacja nie ma porównania z tym co się działo kilkadziesiąt lat temu, ale i tak czasami jest mocno niezręcznie. 

Przez te kilka miesięcy w Stanach dorobiliśmy się małej grupki znajomych, bardzo sympatycznych ludzi. Oprócz Europy pochodzą z Chile, Argentyny i Peru. Ostatnio jedna z zaprzyjaźnionych mam (z Chile właśnie) była ze mną w przychodni z moimi dziećmi. Została z moim synem, a ja, jak opisywałam w jednym z wcześniejszych postów, walczyłam z recepcjonistką. Po wyjściu od lekarza pielęgniarka poinformowała mnie, że moja niania czeka z synem na dole. W umysłach tych ludzi widok latynoskiej kobiety z blond dzieciakiem może oznaczać tylko to. 

Moja znajoma jest mocno wyczulona na tym punkcie bo już niejednokrotnie przydarzały jej się podobne niesympatyczne dla niej sytuacje. Abstrahując od koloru skory, (który wcale nie jest ciemny), oboje z mężem są to bardzo inteligentni i wykształceni ludzie, w Chile należą wręcz do tzw. śmietanki towarzyskiej, tutaj zostali przerobieni bez zbędnych sentymentów na margarynę. 

Mam wrażenie, że jest to błędne koło. W każdym kraju jest jakaś grupa ludzi, która cierpi na skutek rasizmu. W USA na przykład Chilijczycy, w Chile Peruwiańczycy, w Peru pewnie ktoś inny. A jak kończą się problemy z kolorem skory, zaczynają się kwestie finansowe. 

Szokujące jest jak bardzo tutaj adres zamieszkania określa człowieka. 

Jestem Polką, aczkolwiek najwyraźniej mój słowiański akcent nie jest bardzo silny, bo często Amerykanie nie potrafią mnie poprawnie określić. Oczywiste jest jednak, że Amerykanką nie jestem i na pewno, przynajmniej według nich mam ciągoty, żeby popracować trochę "na czarno". 

Tutaj małe wyjaśnienie, udało nam się zamieszkać w bardzo sympatycznej, bezpiecznej okolicy, lubianej przez Europejczyków i Amerykanów. Nie raz byłam świadkiem jak stosunek jakiegoś urzędnika do mnie zmieniał się diametralnie, kiedy podawałam adres. O ile wcześniej był oczywiście politycznie poprawny o tyle potem wręcz przyjacielski. 

Moje dzieci chodzą do zwyczajnych, państwowych, amerykańskich szkół. W podstawówce nie ma żadnego czarnego dziecka (chrzanić wyrafinowane określenia), a w liceum jest ich ok. 10 procent. W obydwu szkołach za to jest dużo Latynosów i Azjatów. 

To wszystko zaczyna się od adresu, do miejsca zamieszkania przypisana jest szkoła, ale żeby mieszkać w konkretnej dzielnicy należy pracować, zarabiać i tu wracamy do końca łańcucha pokarmowego. 

Co więc jest warta zmiana nazwy z murzyna czy czarnego na Afroamerykanina, jeżeli tak naprawdę nic to nie zmienia. Jak wszędzie człowieka niestety określają pieniądze, a nie inne wartości czy polityczna poprawność, która już mi pomału zaczyna wychodzić bokiem.

Lubię myśleć i mieć nadzieję, że nie jestem rasistką i że jak pewnego dnia moje dzieci  przyprowadzą do domu potencjalnych narzeczonych, wszystko jedno w jakim kolorze białym, czarnym, żółtym, zielonym czy niebieskim  nie będzie to miało dla mnie żadnego znaczenia. 
Czas pokaże "tyle o sobie wiemy ile nas sprawdzono".



niedziela, 28 stycznia 2018

Życie to są chwile, czyli tzw. momenty

Od razu uczciwie ostrzegam, że nie będzie nic z klasycznych "momentów", czyli nic erotycznego (przynajmniej nie tym razem).

Filozofując straszliwie stwierdzę, że nasze życie to miliardy chwil, z których tylko niestety mały ułamek zapada nam głęboko w pamięć. Większość (czasami na całe szczęście) zapominamy.

Tym razem postaram się opisać dwa momenty, które nie tylko zakotwiczyły w mojej pamięci, ale jeszcze dodatkowo zostawiły po sobie same pozytywne odczucia. Tak się jakoś rozkleiłam.

Podczas mojego pierwszego pobytu w Nowym Jorku i dość bezskutecznych próbach mojego, biednego męża, żeby mnie zachwycić tym miejscem, wylądowaliśmy w kościele Św. Patryka, praktycznie w samym sercu Manhattanu. 

Kościół jest bardzo duży i piękny, dodatkowo robi niesamowite wrażenie w otoczeniu tych wszystkich obłędnych wieżowców. Wyglada jak przeniesiony z innych czasów. Dodatkowo można tam zapalać malutkie świeczki, zwyczaj raczej nie praktykowany w kościołach w Polsce, a wielka szkoda. 

Powiem szczerze, że zaciągnęłam tam mojego męża, bo byłam tak strasznie ogłuszona i przytłoczona tym miastem, że miałam nadzieję na chwilę ciszy i ogarnięcie się we własnych odczuciach. 

W środku niestety kłębił się tłum turystów, mocno sfrustrowana, nie mając specjalnie nadziei na chwilę spokoju, zapaliłam świeczki i wtedy zobaczyłam parę starszych Japończyków. Stali w głównej nawie i przyglądali się ołtarzowi, ja zaczęłam przyglądać się im ponieważ nie zachowywali się jak typowi, szaleni turyści z pstrykającymi bez przerwy aparatami, wręcz przeciwnie stali bez ruchu. 

W pewnym momencie jednocześnie ukłonili się głęboko ołtarzowi. Ten ukłon był pełen szacunku, spokoju i tego zatrzymania się w czasie, którego wtedy tak bardzo potrzebowałam. Zrobił na mnie niesamowite wrażenie. To była chyba najsilniejsza forma tolerancji z jaką do tej pory spotkałam się w życiu.

Teraz trochę o nadziei. Sezon świąteczny nawet w USA dobiegł niestety końca. 

Światła i dekoracje przed domami pogasły, a ze sklepów o zgrozo zniknęły już prawie czerwone, walentynkowe serduszka i pojawiły się dekoracje wielkanocne. Trochę mnie to tempo amerykańskie przerasta. Zdecydowanie nie jestem jeszcze psychicznie gotowa na Wielkanoc, bo dopiero rozebraliśmy choinkę.

Korzystając z ładnej pogody mąż postanowił zlikwidować nasze bożonarodzeniowe oświetlenie. W związku z tym spędził parę ładnych godzin, dotleniając się i dzielnie nawijając na wielkie plastikowe szpulki miliardy kolorowych lampek (taki fajny chłop mi się trafił). 

Zatrzymując się na chwilę w tym momencie, stwierdzę naprawdę obiektywnie, że nasza dekoracja domu i okolicy miała w sobie to coś. Zajęło mi to trochę czasu, wysiłku i kilku wypraw do rożnych sklepów po dodatkowe lampki, ale myślę, że udało mi się stworzyć coś magicznego. 

Tak naprawdę nie wiem na czym to polegało, ale inne domy też podświetlone tego czegoś w sobie nie miały. Bardzo lubiłam podjeżdżać pod nasz dom kiedy już było ciemno, bo ten mały oświetlony przez nas kawałek był jak z bajki. 

Parę razy wracałam Uberem i za każdym razem słyszałam jak kierowcy, którzy zatrzymywali się pod naszym gniazdkiem wzdychali (dla jasności, nie z przerażenia). Kilku wręcz stwierdziło, że to jest coś pięknego. 

Jeżeli chodzi o zachwyty, generalnie jestem bardzo sceptyczna, ale w tym wypadku tylu ludzi mi to mówiło, że zaczęłam się łamać. Nie miało to co prawda większego wpływu na moje odczucia, bo ja i tak byłam zachwycona własnym dziełem, ale zawsze to miło kiedy ktoś czuje podobnie. 

Wracając do mojego dzielnego męża, podczas procesu likwidacji oświetlenia podszedł do niego sąsiad i powiedział, że wprowadziliśmy prawdziwego ducha Świąt Bożego Narodzenia do tzw. sąsiedztwa, czego bardzo wszyscy potrzebowali, że żaden dom w okolicy mimo wypasionych girland tak nie wyglądał i że on spróbuje w przyszłym roku też odejść od tego eleganckiego wyrafinowania i spróbować trochę "poczarować". 

Czyżby naprawdę udało mi się przekazać trochę magii Świąt ? A jeżeli tak to może jest jeszcze nadzieja dla moich bardzo amerykańskich sąsiadów.


sobota, 27 stycznia 2018

Rozrywki językowe, czyli komunikacja na wesoło

Co myślę o lingwistycznych zdolnościach Amerykanów już pisałam i to dokładnie. Jednakże oprócz frustracji używanie języka angielskiego w Stanach czasami dostarcza prawdziwej rozrywki. 

Już przyzwyczaiłam się do nieśmiertelnego "How are You?" 
Chociaż myślę, że na początku każdy obcokrajowiec ma ochotę odpowiadać na to konkretne pytanie wyczerpująco i zgodnie ze stanem faktycznym. Problem w tym, że nikt nie chce tego słuchać. No bo wyobraźmy sobie taką sytuację po polsku:


- Jak się masz ?
- Tak sobie mam hemoroidy

- Co słychać ?
- Mam depresję, łupie mnie w krzyżu i zdechła mi złota rybka

Taaaak, z tej perspektywy zdecydowanie lepsze jest rozwiązanie amerykańskie, gdzie na wszelkie tego rodzaju pytania/powitania, jest praktycznie jedna odpowiedź: ŚWIETNIE !

Zadziwia mnie też sposób żegnania pod szkołą, rodzice rzucają w powietrze za biegnącymi dziećmi " love You". Nikt nie przywiązuje do tego specjalnej wagi, w tym kontekście te słowa występują raczej jako, może bardziej osobiste, ale ciągle normalne pożegnanie. A z drugiej strony kiedy mężczyzna wypowie to w formie pełnej " I love You" do kobiety, to jest to równoznaczne prawie z deklaracją małżeństwa. 

Tak, należy uważać bo jedna literka za dużo i trzeba dawać na zapowiedzi.

Niedawno musiałam odbyć z moją starszą pociechą wizytę lekarską. Oczywiście po wypełnieniu stosu papierków w dwóch rożnych recepcjach, czułam się lekko wymięta. 

O ile trochę pod koniec tego procesu osłabłam to błyskawicznie wróciły mi siły witalne, kiedy już blisko końca tego biurokratycznego ciągu trafiła nam się recepcjonistka (rasistowsko opisuję: młoda, ładna i biała). 

Zadała mi pytanie o lekarza tzw. pierwszego kontaktu. Grzecznie poinformowałam blond dziewoję, że jesteśmy tu od paru miesięcy, zdrowie odpukać nam dopisuje i jeszcze się takowego nie dorobiliśmy. 

Dziewczyna ponowiła pytanie o lekarza, poddając w wątpliwość prawdziwość moich słów, wyjaśniłam ponownie. 

Drążyła temat dalej patrząc na mnie podejrzliwie. Obrazowo opisałam naszą tężyznę fizyczną.  Nie odpuściła, rozpoczęła szturm po raz trzeci tryumfalnie mi udowadniając, że na bank się mylę, bo jak mnie wpuścili do szkoły ? Czułam silną pokusę powiedzenia, że przez okno, ale grzecznie wyjaśniłam, że do szkoły mnie wpuścili bo sprawdzili szczepionki, co trzeba to zrobili, dzieci zdrowe i mogły zacząć pochłaniać wiedzę. 

Pani recepcjonistka się zawiesiła, widać było, że nie da rady rozwiązać tego problemu samodzielnie. Najśmieszniejsze i bardzo sympatyczne w całej tej sytuacji było to, że po mojej drugiej odpowiedzi, zaczęli jej wyjaśniać sytuację inni czekający w poczekalni pacjenci (Amerykanie) oraz jej kumpelka druga recepcjonistka. Trwało to i trwało, ale naprawdę się wzruszyłam i dodatkowo odetchnęłam, że skoro rozumieją mnie wszyscy oprócz niej to nie jest źle.

Przeżyliśmy tu już trochę takich śmiesznych sytuacji, aczkolwiek raz zdarzyło mi się, że nie wiedziałam jak zareagować. 

Byliśmy w sklepie i przy kasie poproszono nas o podanie adresu emailowego w celach marketingowych. Podaliśmy, bo co będziemy dziewczynie (młodej i sympatycznej), żałować, niech nam przysyła emaile. Kasjerka pieczołowicie wprowadziła nasz adres emaliowy do systemu, a następnie zapytała (na poważnie), czy to jest nasz numer telefonu.

Staliśmy z moim mężem jak dwa głąby, nasze miny, jak to się mówi musiały być bezcenne. Małżonek pierwszy otrząsnął się z szoku, wyjaśnił panience, że to e-mail i wyciągnął mnie ze sklepu. Najwyraźniej się obawiał mojej błyskotliwej reakcji na to genialne pytanie, nie musiał bo zdolność mowy odzyskałam dopiero po dłuższej chwili.


czwartek, 25 stycznia 2018

Flirt z jogą, czyli następne podejście do odnowy biologicznej


Cały czas nieśmiało flirtuję z jogą, postanowiłam przetestować wszystkie rodzaje jogi, jakie nasz klub oferuje. A ponieważ o jodze praktycznie wiem tyle co nic niespecjalnie dobrze to świadczy o moim zdrowym rozsądku i instynkcie samozachowawczym. 

Po przetestowaniu mojej elastyczności na pierwszych zajęciach, ruszyłam na podbój następnych. Te (rownież wersja łagodna), były prowadzone przez panią, której energia życiowa mogłaby zasilić elektrownię. Jej dykcja zaprawiona dużą dawką poczucia humoru wręcz rozsadzała całe pomieszczenie.

Tym razem wylądowałam w dużej sali, pełnej ludzi. Przekrój wieku był szokujący, od młodych kobiet (jedna w zaawansowanej ciąży) do osób w wieku bardzo mocno emerytalnym). 

Patrząc na moją nową grupę zastanawiałam się co wzbudza we mnie większą zazdrość, grupa seniorów (bo mam takie niejasne podejrzenia, że w ich wieku o ile oczywiście wcześniej nie przeniosę się do lepszego świata, będę raczej latać głownie z balkonikiem) czy babeczka w ciąży. 

Po chwili głębszej refleksji wygrała przyszła matka. Gdybym ja w ciąży zaczęła chodzić na jogę, to po pierwsze potrzebowałabym obstawy dwóch mięśniaków do regularnego podnoszenia mnie z podłogi,  bo brzuch miałam jak hipopotam (za każdym razem), a po drugie na bank urodziłabym w trakcie zajęć dostarczając niewątpliwie wszystkim rozrywki, może niekoniecznie odpowiedniej podczas oddychania i medytacji.

Zajęcia przeżyłam, mój szacunek do osób regularnie uprawiających jogę znowu wzrósł, a ponieważ jestem twardzielem i muszę dawać przykład swoim dzieciom zamierzam kontynuować proces odnowy biologicznej (przynajmniej dopóki będę mogła się ruszać).

Jak już wcześniej wspomniałam z elastycznością na całe szczęście nie mam problemów (jeszcze), ale oddychanie to jest wyzwanie. Przyzwyczaiłam się, że niejako mój organizm sam sobie oddycha, a w praktyce okazuje się, że czasami się zawiesza. Wyglada na to, że jestem permanentnie niedotleniona, bo jestem zbyt zaganiana, żeby oddychać. Co już nawet jak dla mnie jest lekką przesadą bo rożne rzeczy w życiu można czy wręcz wskazane jest ograniczać, ale oddychanie raczej do nich nie powinno należeć.

Po zajęciach i pływaniu, postanowiłam przetestować jacuzzi, głownie po to żeby zobaczyć dlaczego tam wszyscy lądują  z błogimi minami (zwłaszcza po jodze). 

Temperatura wody co najmniej plus 40 stopni, bąbelki, czyli standardowy brodzik dla dorosłych. Uczucie super przyjemne, po pewnym czasie zaczęłam sobie wyobrażać jak się muszą czuć biedne homary, ale najgorsze były próby opuszczenia bąbelków, zachowując przy tym odrobinę godności. Gdyby obok umieścili materacyki to całe towarzystwo ułożyłoby się do drzemki (ja przynajmniej w pierwszej kolejności). Nie ma to jak grupowa relaksacja w spa !

wtorek, 23 stycznia 2018

Mały przewodnik dla pragmatyków, czyli amerykańskie zakupy

Nie wychodząc za bardzo ze słodkiej atmosfery poprzedniego wpisu, pozachwycam się teraz zakupami. 

Na całe szczęście czarowne czasy kartkowe w Polsce należą do zamierzchłej przeszłości i obecnie w naszym kraju można bardzo fajnie powydawać pieniądze (oczywiście pod warunkiem, że ma się co). 

W Stanach zakupy też dostarczają kupę radości, O ile robi się je w odpowiednich sklepach. Czasami różnice w cenach mogą wprawić w osłupienie, które człowieka nie odpuszcza długo. 

Pamiętam nasze pierwsze zetknięcie ze sklepem z tych, które należy omijać szerokim łukiem. Oglądaliśmy łóżka i mój mąż myślał, że ta mocno wywindowana cena dotyczy łóżka, a to była cena kołdry. Do tej pory biedak ma lekką traumę.

Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych (wliczając świnki), w miarę szybko zrobiliśmy rozpoznanie terenu i zaczęła się jazda bez trzymanki.

Na pierwszy ogień poszły sklepy zoologiczne. Stwierdzenie, że Amerykanie lubią swoje zwierzaki byłoby niedopowiedzeniem roku. W sklepach można kupić wyprawki prawie jak dla niemowląt, wliczając w to rożne wdzianka, na deszcz, śnieg i okazjonalne przebrania świąteczne, halloweenowe itd. 

Nas oczywiście najbardziej zainteresowały akcesoria dla świnek. W efekcie naszej lekkiej niepoczytalności futrzaki dorobiły się legowisk, których mogą im pozazdrościć wszystkie świnki w kraju i za granicą, a może nawet mała grupka dorosłych. Są mięciutkie, ciepłe, wygodne, a niektóre stylizowane nawet na normalne łóżka. Nasze tuczniki nie potrzebowały dużo czasu, żeby przekonać się do nowinek amerykańskich i teraz wylegują się na nowych tapczanikach w pozach, które nieustannie poprawiają mi humor. Szczytem rozpusty świnkowej jak dla mnie było odkrycie mojego starszego dziecka, że można kupić specjalny popcorn dla świnek, kin dla puchatych gryzoni z charakterkiem chyba jeszcze nie otworzyli, ale pewnie jest to tylko kwestia czasu.

Zostawiając świniaki wylegujące się w atmosferze totalnego relaksu skupmy się na emocjonalnych potrzebach kobiet: PERFUMY ! Okazało się bowiem, że (w co na początku nie mogłam uwierzyć), w Ameryce pewne marki są dużo tańsze niż w Polsce. Perfumy załapały się na tę listę (hurraaaa). Co ciekawe nie wszystkie, ale wystarczająco dużo, żeby uszczęśliwić każdą normalną kobietę (mimo moich niektórych pomysłów cały czas uparcie zaliczam się do tej kategorii).

Do pełni szczęścia ceny perfum okazały się bardzo kompatybilne z cenami ubrań (zwłaszcza jak były to te same firmy). Pod Nowym Jorkiem, w środku niczego znajduje się coś w rodzaju centrum handlowego. Przypomina malutkie miasteczko pełne sklepików. Jedyną różnicą są nazwy, dające nieźle po oczach: Gucci, Armani, Dior, Gap, Tommy Hilfiger itd.

Jeżeli ktoś myśli, że nie jest snobem, to gwarantuję, że w tym miejscu (przynajmniej na krótką chwilę nim zostanie). Mianowicie w zostaniu takowym pomagają ceny. W większości sklepów są po prostu dla  normalnych ludzi, trzeba tylko omijać butiki, gdzie w drzwiach stoi szarmancki ochroniarz i otwiera z uśmiechem drzwi, bo tam na bank torebka zaczyna się od kilku tysięcy dolarów w górę. 

Byliśmy tam dwa razy i za każdym razem wszyscy wracali lekko obłowieni i szczęśliwi jak świnie w deszcz. Tym razem był to deszcz zakupów (dla zainteresowanych miejsce nazywa się Woodbury).

A jeżeli ktoś lubi sobie osłodzić życie, no bo właściwie dlaczego nie, to myślę, że Ameryka jest w dosłownym tego znaczeniu krajem "słodyczami płynącym". 
Można tu znaleźć wszystko co kto lubi i jeszcze więcej. Bez dalszego wdawania się w słodkie szczegóły, żeby nikogo nie zemdliło, powiem tylko, że znalazłam tutaj oprócz standardowych m&m: karmelowe, truskawkowe, miętowe, kawowe, z masłem orzechowym, migdałami i cały czas odkrywam nowe.

Dodatkowo jest jeszcze ten nazywany przeze mnie "sezonowy szał". W zależności od pory roku sklepy oferują praktycznie wystrój całego domu w zależności od okazji. I nie chodzi tu o oczywiste bożonarodzeniowe akcesoria, ale także wiosenne, jesienne, zimowe, halloweenowe i na specjalne okazje, na przykład urodzenia dziecka. W praktyce można urządzać dom od nowa co dwa, trzy miesiące od podstaw.

No i oczywiście króluje Myszka Miki, według mnie powinna figurować na fladze amerykańskiej, jako symbol. Najfajniejsze w zakupach " myszkowych" jest fakt, że ubrania, dekoracje itd. z Myszką Miki można kupić praktycznie wszędzie, czasami w miejscach zupełnie zaskakujących, na przykład w aptekach. Uwielbiam apteki, oprócz standardowego medycznego asortymentu chyba najładniejsze zabawki widziałam właśnie tam (mam kartę stałego klienta, ciekawe dlaczego).

Kończąc patriotycznym akcentem, bardzo często trafiamy na artykuły z Polski, zwłaszcza na ceramikę, bombki, ogólnie wyroby szklane i nieśmiertelną Polską Kiełbasę !

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Mały przewodnik dla romantyków, czyli trochę amerykańskiej magii

Wiem, że jestem zadziorą, ale z ułańską fantazją i w duszy ciągle jeszcze mi gra. Opisywanie Mojej Wielkiej Amerykańskiej Przygody sprawia mi autentyczną frajdę, a ponieważ chciałabym trochę tej frajdy przekazać dalej, tym razem będzie się scukrzało w powietrzu. 

Na razie nasze zwiedzanie Stanów znajduje się w sferze planów, w związku z tym nie będę robić nikogo w konia i opisywać coś czego nie widziałam na własne oczy. Może na razie widziałam niewiele, ale mam nadzieję, że dla nieuleczalnych romantyków wystarczy. 

Wiem, że pisałam już o moim ogródku, ale czuję zdecydowany niedosyt w temacie przyrodniczym. 

Okolica, w której obecnie mieszkamy jest piękna (przynajmniej dla mnie). Nie wiem czy kiedykolwiek można się przyzwyczaić do jeleni, które po prostu się pokazują jakby przeniesione z innej rzeczywistości. Są naprawdę duże i piękne, w ich oczach widać inteligencję i niesamowity spokój. 

Ptaki, których nazw nie znam, swoimi kolorami zaprzeczają oczywistemu faktowi, że mamy zimę i powinny przybierać (przynajmniej dla przyzwoitości, jeżeli nie dla bezpieczeństwa),  bure kolory. Moje ulubione przypominają polskie dzięcioły, ale są całe niebieskie, w rożnych odcieniach błękitu i kardynały,  oczywiście dla odmiany  czerwone ze śmiesznymi czubkami. Razem z wiewiórkami codziennie tłuką się regularnie o nasionka i orzeszki, które kupujemy specjalnie dla nich. 

Na początku zimy przychodziło maksymalnie 6 wychudzonych wiewiórek, mój mąż się śmiał, że tutejsze wiewiórki najwyraźniej nie utrzymują ożywionych kontaktów towarzyskich, bo inaczej mielibyśmy ich zdecydowanie więcej. Obecnie co rano czeka 14 przyjemnie zaokrąglonych wiewiórek. Zdaje się, że jednak się ze sobą kontaktują (przynajmniej businessowo).

Całe to towarzystwo, oczywiście oprócz jeleni, pomieszkuje na drzewach. A te naprawdę robią wrażenie. Przede wszystkim są wielkie, stare i pięknie szumią. Między nimi znajdują się domy, co nie jest jakąś specjalną, turystyczną atrakcją bo nie żyjemy na księżycu, ale większość z nich robi wrażenie. Ja osobiście wolę te starsze, mniej wypielęgnowane, z werandami. 

A ponieważ znajdujemy się w bliskim sąsiedztwie Oceanu, wpływa on bardzo skutecznie na romantyczne porywy duszy (o ile oczywiście ktoś lubi wodę, ja kocham, ale to tak na marginesie).

I na koniec dla wszystkich, którzy cierpią na jesienno-zimową depresję jest słońce i niebieskie niebo, prawie codziennie. Może być zimno, ale nie jest ponuro i w duszy ciągle mi gra.


Mowa ciała, czyli czy warto uczyć się języków

Już od jakiegoś czasu chodzi za mną jeden temat. Chodzi to mało powiedziane, męczy mnie i wręcz dyszy w kark. Dzisiaj się wreszcie poddałam, spróbuję opisać w miarę możliwości nie złośliwie (będzie ciężko), jak wyglądają formy komunikacji z Amerykanami, a wyglądają cienko, blado i ogólnie nieestetycznie. 

Gwoli informacji i uczciwości informuję, że mowię, piszę i czytam po angielsku już od wielu lat. Oczywiście nie czytam sobie Shakespeare'a w oryginale do poduszki, ale na przykład kryminał już mogę (chociaż niekoniecznie chcę, bo lubię czytać po polsku, wolno mi).

Bez względu na uczucia patriotyczne, czy je ktoś ma czy nie, na Polskę, tak jak i na każdy kraj można ponarzekać. Nasza Ojczyzna nie przypomina utopijnego raju, ale myślę, że mamy powody do dumy.

Wracając do naszego kraju, wszyscy mówią, piszą i są w stanie porozumiewać się po polsku bez problemów. Co prawda, ilość czytanych książek per capita jest przygnębiająca, częstotliwość chodzenia do teatru jeszcze gorsza, ale jak to ładnie określamy "statystyczny Polak" ma całkiem przyzwoitą wiedzę o świecie i własnym kraju o tabliczce mnożenia nie wspominając.

Zawsze przyjmowałam to za pewnik, słyszałam co prawda rożne historie o Stanach, ale rzeczywistość przerosła moje zdolności pojmowania i akceptacji. 

Mówiąc brutalnie Ameryka to kraj emigrantów nowych i starych. To sztuczny twór, który powstał po wymordowaniu tzw. "rdzennych" Amerykanów czyli Indian, którzy mieli tego pecha, że nie byli jednym narodem, tylko grupą plemion rozsianych po wielkim, bogatym we wszystko co się da kontynencie. 

Skracając moje wynurzenia historyczne, biedni Indianie, (a przynajmniej to co z nich zostało) wylądowali w rezerwatach jak zwierzęta, a ziemie opanowali pielgrzymi, obecnie nazywani już mniej romantycznie emigrantami. W efekcie można było się spodziewać, że naturalnym problemem będzie stworzenie wspólnego języka. Aczkolwiek nie uważam, że to język stanowi problem tylko ludzie. Angielski ze swoją gramatyką, jest na pewno przyjemniejszy w nauce niż na przykład polski, nie wspominając o całej grupie języków skandynawskich. 

W teorii wszystko powinno być pięknie, praktyka jak zawsze pokazuje palec (wszyscy wiemy dokładnie który). Żyję w kraju, gdzie miliony ludzi to analfabeci lub ludzie nie mający zielonego (ani żadnego innego koloru) pojęcia o tylu rzeczach, że jest to ciężkie do uwierzenia. 

Są miejsca, w których nie mam żadnych problemów z komunikacją, należą do nich szkoły, niektóre przychodnie, urzędy nastawione na dużą ilość formalności i wypełniania papierków. Ale niestety na przykład w sklepach, rożnych punktach usługowych czy (o zgrozo) aptekach to już jest dramat. 

Uważam, że pani "na kasie" nie musi mieć doktoratu, ale powinna zrozumieć podstawowe zdania we własnym języku, tymczasem nie rozumie. Oprócz braków językowych pojawiają się też braki tzw. merytoryczne. Przykład z życia: kupuję cykorię i pęczek koperku pani pyta: "Co to jest ?" Wyjaśniam, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo ona mnie nie rozumie i nie zna tego słowa. Ja go znam, a ona nie, a jesteśmy w jej kraju. Nie wierzę, że gdzieś w Polsce na wsi czy mieście, w małym spożywczaku czy wielkim supermarkecie jest ktoś kto nie rozpozna koperku. Takie przygody mam tu na porządku dziennym. Jak się można domyślać nie zbudza to mojego specjalnego podziwu. 

Osobnym problemem jest "postawa świadomego niedosłyszenia". I to jest chyba jeszcze gorsze, bo o ile można z ciężkim westchnieniem, porozumiewać się za pomocą rąk, nóg, min i całego ciała robiąc z siebie klauna (zwłaszcza w sklepach jest to świetne uczucie, jak za tobą jest cała kolejka ludzi z wózkami) o tyle spotkanie się oko w oko z Amerykaninem, który po prostu cię nie słucha chociaż swietnie rozumie jest naprawdę wkurzające. 

Odbywa się to w sposób pozornie cywilizowany i jak to tu zwykle bywa towarzyszy mu milion uśmiechów. Zadaje się pytanie i otrzymuje odpowiedź, która nijak się nie ma do treści rozmowy. Powtarza się pytanie i efekt jest dokładnie taki sam. Można tak w nieskończoność. Oni po prostu nie słuchają, przyjmują za pewnik, że pytasz o jakaś konkretną rzecz, udzielają na nią odpowiedzi i nie ma sposobu (bez naruszenia kilku paragrafów), żeby ich zmusić do myślenia. 

Na przykład mam takie sytuacje regularnie w naszym klubie sportowym. Na początku myślałam, że może mój angielski zardzewiał, ale okazało się, że mój maż ma dokładnie takie same wrażenia, dodatkowo pocieszył mnie, że on ma z tym do czynienia jeszcze częściej (sam czar i urok).

Byłam kiedyś świadkiem rozmowy dwóch Amerykanek (klasa średnia bez szaleństw), uczciwie powiem nie wiem jak one się dogadały. Słyszałam dzieci w podstawówce używające bardziej złożonych zadań.

Jak można mieć jakiekolwiek kompleksy i poważnie traktować kraj, w którym większość mieszkańców nie jest w stanie porozumieć się ze sobą w ojczystym języku ? I na jakiej zasadzie jest to światowa potęga ? 






czwartek, 18 stycznia 2018

Legginsy, czyli gdyby głupota miała skrzydła

Odkąd sięgam pamięcią staram się żyć według zasady "żyj i daj żyć innym", Ameryka jednakże wystawia regularnie moją, liberalną postawę życiową na próbę. 

Przyznam uczciwie, że parę razy udało mi się opanować tylko ze strachu przed przymusowym zwiedzeniem oddziału penitencjarnego.

Nigdy nie wtrącałam się w wychowywanie cudzych dzieci, nie pouczałam innych mamuś na placu zabaw itd. Tutaj niestety jest to wyzwanie, zwłaszcza teraz kiedy zrobiło się naprawdę zimno. 

Zahartowana w bojach przez polskie zimy oraz długoletnie macierzyństwo, przygotowałam moje dzieci na zimę odpowiednio do klimatu (nie ma sorry). Standard: ciepła kurtka, czapa, szalik, rękawiczki i naprawdę ciepłe, nieprzemakalne buty (na wszelki wypadek wszystko w wersji podwójnej).

Junior dostał twarzowy woreczek z butami na zmianę w szkole i odetchnęłam dumna ze swojej zapobiegliwej postawy.

Najpierw, co już powinno było mi dać do myślenia, okazało się, że z całej klasy tylko mój syn i jeden kolega mają buty na zmianę. Lekko zdębiałam i wyobraziłam sobie jak te dzieciaki muszą się gotować w tych ocieplanych kożuszkiem buciorach cały dzień, o zapachu nie wspominając. 

Prawda okazała się, jeszcze bardziej szokująca. Ponieważ spora część dzieci jest dowożona przez mamusie lub mieszka w pobliżu szkoły, inteligentne inaczej rodzicielki wysyłają do szkoły dzieci w wersji mocno okrojonej, gotowej do zdobywania wiedzy, z całkowitym pominięciem procesu przebierania.

Typowy amerykański dzieciak ma cienką kurteczkę, adidaski i jeżeli ma dużo szczęścia długie spodnie i czapkę. Większość ma legginsy lub krótkie spodenki. Nie wiem czy to ma hartować te dzieciaki, ale wygląda po prostu strasznie.

Zazwyczaj jak stoję przed szkołą w moim wspominanym wielokrotnie z rozrzewnieniem kożuszku, (który kocham wraz ze spadkiem temperatur coraz bardziej), obserwuję dzieciaki i mamusie. 

Sama pewnie też jestem niezłą rozrywką dla nich. Ja wyglądająca jak dziki, polski, kudłaty zwierz i mój potomek, mała wersja niedźwiadka, opatulonego na maksa obok porozbieranych kolegów.

I to właśnie te obserwacje regularnie podnoszą mi ciśnienie i skłaniają do refleksji czy, jak to było w kultowym serialu "Szpital na peryferiach", gdyby głupota mogła latać to wszyscy Amerykanie fruwaliby jak gołąbki czy tylko część z nich ma takie skłonności do lotów.

Nawet nie jestem w stanie stwierdzić, ile razy widziałam dzieci w tych chrzanionych legginsach z czerwonymi, odmrożonymi łydkami, bo nawet jak taki dzieciak ma do przebiegnięcia 50 metrów lub czeka na mamusię 5 minut w minusowych temperaturach to jest to o te 5 minut za dużo.

I teraz w Stanach dodatkowo wybuchła epidemia grypy. Dostałam z dwóch szkół emaile jak mam się zachowywać. Same życiowe mądrości: nie wysyłać chorego dziecka do szkoły (odkrycie roku), a jak ma gorączkę to nawet jak się czuje dobrze to też go nie wysyłać (szokujące), a jak mu już gorączka minie to po 24 godzinach może wrócić do szkoły. 

Chyba nikt słynnym, amerykańskim naukowcom jeszcze nie powiedział, że dobrze jest potrzymać takiego delikwenta w domu trochę dłużej, mianowicie 72 godziny, żeby uniknąć ewentualnych powikłań, ale co ja tam wiem jestem tylko szaloną Matką Polką w kożuchu.

niedziela, 14 stycznia 2018

Uber, czyli samochód z niespodzianką

Według amerykańskich standardów jestem dziwolągiem, wręcz czymś co nie ma prawa istnieć, a dziwna sprawa istnieje i w dodatku rozrabia. Mianowicie, nie mam i nie prowadzę samochodu.

Już w Polsce wielu znajomych dziwiło się jak tak mogę żyć, mogłam i bardzo dobrze mi to wychodziło. Co prawda mam prawo jazdy, zrobione kupę lat temu, ale nigdy z nich nie korzystałam i chyba już tak zostanie. 

Mam świadomość własnych ograniczeń, nie śpiewam, nie tańczę w balecie klasycznym i nie narażam swojego i czyjegoś życia (przynajmniej świadomie).


Ponieważ mąż na szczęście samochód prowadzić umie i lubi tragedii nie ma. W celu ułatwienia sobie życia w amerykańskiej rzeczywistości zakupiliśmy samochód, duży, rodzinny, wygodny i biały.


Chociaż osobiście nie jestem kierowcą, bardzo polubiłam naszą nową formę komunikacji.
Mam nadzieje, że jak trochę odpuszczą śniegi, mrozy, epidemia grypy oraz inne tego typu rozrywki wypuścimy się na zwiedzanie Stanów. 
Póki co nauczyliśmy się racjonalnie organizować sobie rożne aspekty codziennego życia, takie jak na przykład zakupy. 

A ponieważ  jak wiadomo: "zawsze jak nie urok to przemarsz wojsk", postaraliśmy się o instalację Ubera. Uber jako forma przemieszczania się funkcjonuje już w Polsce, ale ja osobiście nigdy z niej wcześniej nie korzystałam posiłkując się raczej zaprzyjaźnioną korporacją taksówkową. 

Tutaj okazało się, że po pierwsze taksówki są drogie, a po drugie kierowcy mają swoiste poczucie czasu. Jechałam taksówką raz (oczywiście mowię tu o przedmieściach, bo w NY to działa zupełnie inaczej) i pan zamiast dojechać w ciagu 10 minut dotarł do mnie po 50. Myślałam, że coś mnie wtedy trafi. 

Zainteresowaliśmy się więc Uberem. Po problemach telefoniczno-techniczno-płatnościowych, udało nam się wreszcie wszystko dograć. Cały system działa jak w zegarku, czeka się krótko, wiadomo z góry ile czasu zajmie droga i ile będzie kosztować. Ceny są dużo niższe niż standardowych taksówek.

W charakterze dodatkowego bonusa, podobnie jak w czekoladowych jajkach z niespodzianką występują kierowcy. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, podróżować dwa razy z tym samym, za to zawsze dzieje się coś interesującego. 

Najmniej relaksujące są jazdy, gdzie kierowcy nie mówią w żadnym języku, przynajmniej rozpoznawalnym dla mnie. Arabskim niestety się nie posługuję. W takim wypadku trzeba zawierzyć systemowi komputerowemu i się modlić. Może nie potrafią się komunikować, ale podwożą tam, gdzie trzeba bez pudła. 

Prawdziwa rozrywka zaczyna się jak z takim panem można sobie pogadać. Jechałam z Włochem, tak włoskim, że mógłby grać Ojca Chrzestnego bez charakteryzacji i żadnego przygotowania, młodymi super przystojniakami latynoskiego pochodzenia (obiektywnie część aktorów hollywoodzkich mogłaby się przy nich nabawić kompleksów), Hindusami w turbanach, potężnymi Afroamerykanami z dredami lub bez, zawsze chwalącymi się dziećmi, wnukami i pokazującymi mi zdjęcia.

Jak do tej pory jednak z tych wszystkich podróży dwie najbardziej wryły mi się w pamięć.


Jazda nr 1. 
Wsiadam i widzę lekko wymiętego  Świętego Mikołaja we flanelowej koszuli w kratę, nawet okularki miał w odpowiednim stylu. Pan z uśmiechem od ucha do ucha zagaił rozmowę waląc prosto z mostu, czy wierzę w Jezusa, a następnie zaproponował wspólną modlitwę. Po raz pierwszy w życiu modliłam się w środku transportu nie ze strachu w dodatku na głos. Sympatyczny kierowca produkował tak pozytywne wibracje, że nie miało kompletnie żadnego znaczenia, jakiego jest wyznania. Pobłogosławił mnie na do widzenia i pojechał wibrować pozytywnie z następnymi pasażerami.


Jazda nr 2. 
Wsiadam i widzę młodego faceta, takiego bardziej śniadolicego. Pan przepytawszy mnie na okoliczność akcentu i kraju pochodzenia rozpromienił się i zadeklarował, że jest fanem piłki nożnej. W Stanach piłka nożna nie jest tak popularna jak praktycznie wszędzie na całym świecie. Tym bardziej szokujące było to, że kierowca był naprawdę nieźle oblatany z historią polskiej piłki nożnej. Prawdziwe wzruszenie mnie ogarnęło jak zaczął wspominać Bońka, wszystkie nasze sukcesy piłkarskie z lat 70-tych i na koniec zaczął skandować: Lewandowski, Lewandowski !!! Mój duch patriotyczny lekko zahibernowany na skutek niskich temperatur ożywił się znacząco. 
Na koniec okazało się, że sympatyczny gościu jest z Haiti, Boże jaki ten świat jest mały !

środa, 10 stycznia 2018

Joga, czyli jak przetrwać z honorem "kiziu-miziu"

Kontynuując ambitne plany odmładzająco-rekreacyjne, postanowiłam spróbować jogi. 

Rodzajów jogi nasz klub sportowy oferuje kilka. Po wnikliwym przestudiowaniu opisów, zdecydowałam się na najlżejszą formę jogi, według fachowców takie "kiziu-miziu". 

Starsze dziecko zasugerowało kupno odpowiedniego stroju dla mamusi spragnionej doznań ekstremalnych. 

Wybrałyśmy się na małe zakupy i pociecha wybrała mi bardzo sportowe wdzianko na jogę, podobno bardzo "cool". Odpowiednio wyekwipowana wyruszyłam na zajęcia. 

Salka w lustrach, średniej wielkości z przyćmionymi światłami, atmosfera już była bardzo uduchowiona.


Pani instruktorka mocno żylasta, rycząca czterdziestka o słowiczym głosiku, sympatycznie mnie zaprosiła i wypytała czy kiedykolwiek uprawiałam jogę (najwyraźniej dziecko dobrze matkę wystroiło). Dzielnie nie okazała rozczarowania i szoku, kiedy się okazało, że jestem totalną nowicjuszką.


Wzięłam sobie matę i wdzięcznie klapnęłam w pozie, która prawdopodobnie ma jakąś nazwę, jak dla mnie to po prostu siedziałam sobie po turecku.

Obok mnie na podobnej matce siedziała młoda kobietka, taki typ świeżej, wymordowanej matki kilkorga dzieci. Siedziała jak biedna, skacowana wiewiórka. 

Wiem jak wyglądają skacowane wiewiórki, ponieważ moje prywatne kompletnie oszalały i postanowiły nie zapadać w sen zimowy. Prawdopodobnie to moja wina bo je regularnie rano dokarmiam i te puchacze czekają jak w restauracji na darmową wyżerkę. Wyglądają coraz grubiej (lub jak kto woli puszyściej), ale mało przytomnie, siedzą sobie z opuszczonymi głowami i wsuwają orzeszki taśmowo. 

Tak właśnie siedziała druga potencjalna joginka, ponieważ prowadziła rozmowę o wyzwaniach związanych z macierzyństwem, pogratulowałam sobie spostrzegawczości. Nie wygladała bidulka jak ktoś kogo takie wyzwania specjalnie uszczęśliwiają.

Z lekkim zaskoczeniem zauważyłam, że dołączyło do nas dwóch panów jeden po pięćdziesiątce, drugi około czterdziestki.


Pani Instruktorka okazała się amerykanką z bardzo amerykańskim akcentem i słowotokiem, niestety. W związku z tym sporą chwilę zajęło mi ogarnięcie co mówiła. A rozpoczęła  zajęcia od przekonywania co do relaksacji i medytacji. Jak już pojęłam o co pani chodzi i chciałam zacząć proces wyciszania, wszyscy zaczęli przybierać pozy: psa, dziecka, wojownika, kąta i rożne naciągania i wykręcania. 

Dawałam z siebie wszystko, całe szczęście, że jestem w miarę elastyczna. Panowie obok mnie posapywali jak parowozy, Pani Młoda Matka "podpierała się nosem" (dosłownie) o matę zalegając głownie w pozycji chyba tzw. dziecka, chociaż jak dla mnie wyglądało to bardziej jak rozpaczliwa próba małej drzemki.

Elastyczność mi wychodziła, zaczęłam łapać pozycje, tylko jakoś nie mogłam tego wszystkiego zgrać z wyciszeniem i oddychaniem. Brakowało mi zwłaszcza tego ostatniego. Najwyraźniej głośne posapywanie, tudzież wydawanie innych odgłosów miało sens z punktu widzenia ogólnego dotlenienia organizmu.


Zajęcia trwały 60 minut, gdzieś po połowie zaczęłam pomału wymiękać i boleśnie uświadamiać sobie wszystkie swoje słabe punkty (na całe szczęście parę mocnych też odkryłam). 


Zajęcia szczęśliwie dobiegły końca. Pani Instruktorka mnie pochwaliła, zachowując minę twardziela sprężystym krokiem (przynajmniej miałam nadzieje, że tak wyglądał), opuściłam salę, poszłam pod prysznic (już nie tak sprężyście), gdzie podjęłam męską decyzję, że muszę popływać bo rano jak nic nie ruszę się z bólu. 


Obok basenu znajduje się jacuzzi, podczas gdy ja dzielnie robiłam za syrenkę w wieku okołomenopauzalnym, w bąbelkach zalegli panowie, towarzysze niedoli z jogi. 
To tyle w temacie silnej i słabej płci.


Ze zgrozą zadałam sobie pytanie, że jeżeli tak wyglada joga "kiziu-miziu" to jak musi wyglądać joga wersja hardcorowa ?



sobota, 6 stycznia 2018

Trochę latania na golasa, czyli spa

W celu poprawy samopoczucia, jędrności oraz ogólnej atrakcyjności rzuciliśmy się na głęboką (prawie dosłownie) wodę i zapisaliśmy się całą rodziną do klubu sportowego. 

Zgodnie z zasadą "dla każdego coś miłego", małżonek wylądował na siłowni, ja w wodzie, starsza pociecha na zumbie, a najmłodszy członek naszego stada jeszcze jest w trakcie podejmowania decyzji. 

Po podróży na drugi kontynent z całą rodziną, prywatną trzodą chlewną i urządzeniem od podstaw ogniska domowego, poczułam palącą potrzebę odnowy biologicznej i relaksu. 

Przeprowadziliśmy mały wywiad środowiskowy i udaliśmy się na rekonesans (jak wiadomo trzeba poznać słabe punkty wroga). 

Klub sprawił pozytywne, pierwsze wrażenie (wrogie siły przynajmniej na razie nie pojawiły się na horyzoncie, ale jeszcze nie spotkaliśmy trenerów tzw. osobistych). Centrum sportowe jak pigułka, wszystko w jednym: basen, sauna, siłownia, od cholery rowerków, zumba, kilka wersji jogi, rożne ćwiczenia z terenerami, których nazw nie mogę zapamiętać, ale mam takie niejasne podejrzenie, że na bank by mnie zabiły, squash i zdecydowany hit - masaż.

Mąż postanowił zanurzyć się w świecie testosteronu i wylądował na siłowni w celu robienia "rzeźby i masy", a ja zanurzyłam się w wodzie, bardzo ekologicznej, nie chlorowanej i słonawej. 

Jakiś czas temu czytałam amerykański kryminał, napisany w starym stylu, detektyw palił, pił whisky i nie miał żadnych oporów w wyrażaniu kontrowersyjnych opinii. Padło tam określenie, że cytuję: "W Ameryce wszyscy są w dupę cholernie uprzejmi". Na pewno nie wszędzie w Stanach ludzie prześcigają się w uprzejmościach, ale w tym rejonie tak jest. Na basenie rownież obowiązywał wodny savoir-vivre, co było bardzo wygodne, wszyscy sobie bowiem grzecznie pływali jak kaczuszki i nikt nikogo nie podtapiał. 

Tłumu nie było, rozpoczęłam proces relaksacyjny koło mnie zaczęła pływać pani, tak na oko z dychę ode mnie starsza. Wystartowała jak torpeda, prawie udało jej się wzbudzić we mnie kompleksy, ale jakoś się opanowałam. Po pewnym czasie pani odpłynęła w dal, a jej miejsce zajęła następna pani jeszcze starsza i ta jak wystartowała to już nie miałam złudzeń, że chyba za słabo się staram. Rozejrzałam się dookoła, nie miał żadnego znaczenia wiek czy płeć, wszyscy zasuwali jak rekiny. Natychmiast wyluzowałam i spokojnie kontynuowałam rekreację wodną, cenię sobie indywidualizm, nie pływam w ławicach.

Przez szybę od czasu do czasu widziałam małżonka, który latał na rożnych bieżniach i innych narzędziach tortur jak przerośnięty chomik, zaczęłam się poważnie martwić o jego zdrowie i życie. 

Zakończyłam moją część aktywności i zaczęłam szykować się na masaż. W damskiej przebieralni, która wygladała bardzo przytulnie, wszędzie latały panie na golasa. Co samo w sobie nie było jakoś specjalnie szokujące, gdyby nie średnia wieku. 

Suszę sobie grzecznie włosy (owinięta w ręcznik, nie przesadzajmy są przeciągi), obok mnie stanęła przemiła starsza pani, okrąglutka i pomarszczona wszędzie jak śliweczka, że wszędzie to wiedziałam na pewno, bo stała sobie tak jak ją Pan Bóg stworzył jakieś 80 lat temu.

Wymieniłyśmy babskie uprzejmości i pani udała się chyba do sauny. Ja z wrażenia przez chwilę nie wiedziałam, gdzie mam się udać, na szczęście pani masażystka miała mnie już na oku i tak jak w tym słuchowisku "Będąc młodą lekarką", sprawnym ruchem rozpłaszczyła mnie na leżance.

Doświadczyłam wreszcie mojego, pierwszego, amerykańskiego masażu. Wrażenia bardzo, bardzo pozytywne, przede wszystkim pani się nie odzywała, a masowała niezwykle sprawnie i z wielkim zacięciem. Miałam w życiu dużo rożnych masaży i zawsze odbywały się one w przyjacielskiej, plotkującej atmosferze, na ogół nie mialam nic przeciwko temu, ale czasami chciałam po prostu odpocząć. I tu proszę, cisza, relaks, ugniatanie, ujędrnianie (mam nadzieję), jednym słowem tak zwany błogostan.

Spotkaliśmy się przy recepcji: mąż lekko sponiewierany, ja wyluzowana i roztańczone dziecko. Mam nadzieję, że zapał nam nie zdechnie bo o kręgosłupy i ogólną witalność trzeba dbać, no i jeszcze mam nadzieję, że mój mąż będzie się jutro mógł ruszać.