czwartek, 4 maja 2023

Imigracyjne igraszki, czyli zielona karta

 Gratulacje, nie ma Pani syfilisu, ani rzeżączki ! 


Tym radosnym stwierdzeniem przez telefon obudziła mnie Pani w Niedzielę Wielkanocną. I nie był to żart tylko rzetelna informacja, wypływająca z faktu, że staramy się o zieloną kartę.
Po 5 latach pobytu w Stanach firma Męża rozpoczęła dla nas tę niezwykle absorbującą procedurę i choć było to bardzo pomocne to i tak ta część formalności, która zależała od nas nieźle nas wymęczyła. Nawet mój, własny, osobisty Mąż stracił część swojego uroku osobistego i pozytywnego nastawienia do świata, (na szczęście nie bezpowrotnie).

Po trwającym kilka miesięcy zbieraniu i wypełnianiu nieskończonej ilości dokumentów zawierających takie ciekawe pytania jak udział w ludobójstwach, praniu pieniędzy, terroryzmie i aktywnej prostytucji, przyszła pora na obowiązkowe badania lekarskie.
Zgarnęliśmy Juniora i o umówionej porze zameldowaliśmy się w klinice, która świadczyła tego rodzaju usługi. Po naoglądaniu się filmów jak byli segregowani imigranci na wyspie Ellis, nie ukrywam, że odczuwałam lekki dyskomfort.

Ogólnie wszystko przypominało zwykłą kontrolę lekarską, ale było bardziej formalne. Praktycznie przed każdym badaniem była potwierdzana tożsamość. Po zmierzeniu wzrostu i sprawdzenia wagi, zbadaniu ciśnienia i temperatury przez specjalną imigracyjną pielęgniarkę nadleciał lekarz, (też imigracyjny) i to nie jest żart.

Zajrzał we wszystkie otwory na szczęście skupiając się tylko na górnej połowie ciała, osłuchał płuca i serce, a następnie przepytał z uzależnień, uczuleń i na koniec zaordynował szczepionki. Junior miał z górki jako ten szczęściarz, który jest regularnie szczepiony według amerykańskich standardów. My jako dzicy, starzy ludzie z Europy, którzy prawdopodobnie zamiast do lekarza chodzą do szamana, a zamiast brania leków tańczą radośnie w blasku ogniska pod gwiazdami, zostaliśmy skłuci na okoliczność sprawdzenia wszystkich możliwych przeciwciał, a na wyrost od razu nam strzelili szczepionkę z tężca.
Uszczęśliwili nas informacją, że poinformują o ewentualnych chorobach zakaźnych, które możemy roznosić takich jak syfilis, rzeżączka, AIDS, trąd, Covid i oczywiście gruźlica.

Tężec mnie rozłożył na łopatki i to dosłownie, na szczęście tylko na parę dni, ale nie mogłam ruszać ręką i ogólnie cała nie za bardzo miałam siłę i ochotę się ruszać. 
W Niedzielę Wielkanocną dowiedziałam się, że szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, a zwłaszcza dla wymogów dotyczących zielonej karty nie mam syfilisu i innych świństw. To, że nie jestem trędowata zdążyłam się już zorientować sama wcześniej.
Niestety uszczęśliwili nas informacją, że musimy się doszczepić, ja na Odrę, a mąż na wirusowe zapalenie wątroby.

I tu muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem, że tak sprawnie to wykryli, bo Odra to faktycznie jedyna choroba, która mnie nie dopadła w dzieciństwie. Obawiałam się, że jak zaczną nas szczepić na wszystkie, możliwe choroby świata, to zielona karta nie będzie nam potrzebna bo w zaświatach jej nie honorują.

Zanim wystawili nam wszystkie potrzebne papierki musiałam im jeszcze wytłumaczyć, dlaczego Junior nie był szczepiony na wietrzną ospę. Zrozumienie faktu, że nie musiał bo ją przechorował w starym stylu zajęło im tylko dwa dni i wymagało, trzech rozmów.

I teraz zamarliśmy w oczekiwaniu na werdykt. Nikt nie wie jak długo przyjdzie nam czekać i czy to jest już koniec rozrywek.

W tej klinice chcieli nas jeszcze zaszczepić na grypę, (taki mały bonusik), ale na szczęście odpuścili bo już wiosna, dlatego nie musiałam wyjaśniać co sądzę o tym pomyśle, (a trochę miałam do powiedzenia na ten temat). 
Myślę, że wyjątkowo wszystkim wyszło to na zdrowie.

1 komentarz: