wtorek, 30 kwietnia 2019

Afrykańska przygoda, czyli trochę rozrywki w stanie wojennym

Chciałoby się powiedzieć, że wróciliśmy do naszego, szarego, nudnego życia, tylko, że niestety oprócz faktu powrotu nic się nie zgadza. 
Podczas naszego pobytu w Meksyku wiosna zdecydowała się eksplodować, nie interesując się specjalnie niskimi temperaturami. 
W efekcie jest cały czas rześko, ale pięknie, drzewa i krzaki kwitną, a kolory aż się proszą o uwiecznienie na płótnie lub w systemie cyfrowym, w zależności od posiadanego sprzętu, bądź talentu.
I o ile kolory przywitałam z prawdziwą radością, to nie miałabym nic przeciwko odrobinie nudnej rutyny, a tej niestety zabrakło.

Za duży przeskok emocjonalny, niedługo pewnie o tym napiszę, ale nie teraz. 
Zdążę, bo nie wygląda na to, żeby coś się tutaj miało w tej materii zmienić.


Jakiś czas temu nagięłam jedną z reguł, które sama stworzyłam, żeby nie przesadzać z elementami autobiograficznymi i opisałam moje przygody w Szkocji.
I tak, walcząc z migreną pomyślałam sobie, że może nadszedł czas na opisanie innej przygody z mojego życia.



Stany Zjednoczone nie są bowiem moim, pierwszym, długofalowym pobytem z dala od Ojczyzny, pierwszym była Algieria.
I zdecydowałam, że trochę o tym napiszę, sama jestem ciekawa co z tego wyjdzie. 
Wspomnienia dziecka, opisywane przez dorosłą kobietę, może być ociupinkę surrealistycznie.
Jak zacznę ubarwiać, to do pionu sprowadzą mnie rodzice, którzy byli tam razem ze mną i w razie czego będą przeprowadzać na bieżąco korektę merytoryczną.

Swojego czasu Joanna Chmielewska, umieściła akcję jednej ze swoich powieści, właśnie w Algierii, bo również miała możliwość zwiedzić "na dziko" ten kraj. 
Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie zmyślam i faktycznie tam byłam, a reszta Czytelników będzie mi musiała uwierzyć na słowo. 
Przysięgam, że jak zacznę kiedyś tworzyć fikcję, uczciwie wszystkich uprzedzę.

Moja rodzina wylądowała w Algierii, jak chyba każda "za chlebem". I o ile w obecnych czasach nie jest to jakiś specjalny wyczyn, to moi rodzice zmuszeni rodzinną sytuacją ekonomiczną, zdecydowali się na wyjazd w samym środku stanu wojennego, (żeby nie było za łatwo).

Tutaj zamieszczę krótki opis sytuacyjny, bo a nuż czyta mnie też trochę młodsze pokolenie, któremu to się może przydać w celu poszerzania horyzontów, (zawsze można pomarzyć).


Granice są zamknięte, nikt nie ma paszportów na własność, w sklepach pustki, jedna tabliczka czekolady na miesiąc, godzina policyjna, czołgi na ulicach, internowania i wszędzie upojne kolejki po pralki, masło, na papierze toaletowym skończywszy.
I na koniec tego opisu historia. 



Mój Dziadek, któremu przyszło wchodzić w dorosłość razem z początkiem Drugiej Wojny Światowej i miał tę wątpliwą przyjemność doświadczyć wszystkich zawirowań historycznych, całe życie czekał na zmianę ustroju i słuchał regularnie radia Wolna Europa. 
Za samo słuchanie tej stacji można było na zawsze pożegnać się z wolnością, Europą i rodziną. 
W celach konspiracyjnych i praktycznych, żeby rodzina mogła spać, słuchał radia zawsze w wielkich, czarnych słuchawkach, wyglądając prawie jak pilot bombowca w koszuli nocnej.



Ranek, ciemno, zimno, byłam u dziadków i spałam w pokoju z Babcią. 
Nie zapalając światła Dziadek stanął w drzwiach i pamiętam dokładnie co do słowa, co powiedział do Babci:

"Alu, znowu wojna!"


Tak zaczął się dla mnie stan wojenny, do teleranka jeszcze było trochę czasu.
Można powiedzieć, że byłam chyba jednym z niewielu dzieci w Polsce, których brak niedzielnej bajki nie zaskoczył.



Kiedy opadły emocje i nikt z rodziny nie został aresztowany, chociaż Babcia, najwyraźniej nie zapominając czasów młodości, ściągała uparcie do domu ulotki Solidarności, moi rodzice postanowili udać się na kontrakt, (zagraniczny).
Wybór nie padł na Algierię, bo tęskniliśmy za odrobiną egzotycznych emocji, tylko ją dostaliśmy, a wtedy brało się co dawali i nikt nie dyskutował tylko dziękował.
Może dlatego moje pokolenie nie jest wystarczająco asertywne.


Najpierw pojawił się "mały" problem, który jakoś nikomu wcześniej nie przyszedł do głowy, mianowicie, że mój Tata będzie musiał wykładać na wyższej uczelni po francusku, języku którego kompletnie nie znał.
Gdyby jechał do kopania rowów, byłoby mu łatwiej, a tak rozpoczął intensywną naukę języka. 
Z tego co pamiętam miał parę miesięcy, wszędzie walały się książki i sterty papierów w języku, który dla mnie również był zupełnie obcy. 
Za to Mama posługiwała się nim bardzo ładnie, tylko, że nie miała prawa tam pracować.
Nie wiem jak Tata to zrobił, ale jak przyszła pora zdał obowiązkowy egzamin. 
Ówczesne władze wyluzowane nie były i tylko tak mógł dostać pozwolenie na wyjazd.


W praktyce wyglądało to tak, w Polsce wojna, a mój Tata ma zamiar zabrać rodzinę w nieznane na inny kontynent, gdzie moją Mamę i mnie natychmiast porwą do haremu. 
Wybór wprost idealny, biedny Dziadek to odchorował. 



Z Polski na wyjazd załapała się cała grupa, tak zwanych Kooperantów i co ciekawe była koedukacyjna. 
Jestem pewna, że przez cały czas pobytu mój Tata dziękował Bogu, że nie jest kobietą.



I tutaj mały wtręt polityczny, jeżeli ktoś myśli, że wysyłanie za granicę Polaków z przyjacielskim, anonimowym donosicielem to była fikcja literacka, jest w błędzie, zawsze był "opiekun".
W naszej grupie była przynajmniej jedna, taka, osoba, tylko brakowało jej trochę intelektu, żeby tan fakt utrzymać długo w tajemnicy. 
Moi rodzice byli przekonani, że na pewno był jeszcze ktoś, kto do końca się nie ujawnił i miał oko i ucho na wszystko.

Moi rodziciele zdecydowali się na wariant bezpieczny, Tatuś został wysłany najpierw sam, żeby zobaczyć, czy w Afryce da się przeżyć dzień, wyszlifować język i przylecieć do nas po sześciu miesiącach. Mama w tym czasie miała toczyć boje o paszporty i dawać łapówki w rożnych sklepach, żeby zdobyć namiocik, materacyk dmuchany, komplet krzesełek i inne tego typu dobra luksusowe, bo a nuż uda nam się zobaczyć trochę dzikiej Afryki. 
Na ziemi i pod gołym niebem, mimo socjalistycznych realiów życia, nocować nikt nie chciał.


Nadszedł dzień wylotu. Tutaj również mały opis, to były czasy, kiedy nasz LOT posiadał tylko samoloty od Wschodniego Brata, nazywane pieszczotliwie: "latającymi trumnami".
Okęcie wyglądało zupełnie inaczej, a jak ktoś chciał się ponapawać latającymi samolotami i pomachać rodzinie, to stał na tarasie widokowym, na zewnątrz i łapał zapalenie płuc.



Mój Tatuś zapakował wszystkie, możliwe słowniki francuskie i wsiadł do samolotu, (po raz pierwszy w życiu), a ja z Mamą stałyśmy na tarasie i machałyśmy z oddaniem. 
Sześć godzin później oddanie nam trochę osłabło.
Samolot z pasażerami stał na płycie, centralnie przed tarasem widokowym, na którym płakały rzewnie przyszłe wdowy i sieroty i brakowało tylko księdza, odprawiającego na odległość Sakrament Ostatniego Namaszczenia.
Najbardziej widowiskowe było, jak z wnętrza maszyny wypadła wielka, czarna rura i ekipa techników ją spawała na naszych oczach.


Wreszcie samolot wystartował, szarpnęło nim w powietrzu, jakby zaraz miał spaść, (nie spadł) i odleciał.

I to były czasy, (tutaj znowu trochę orzeźwiającego przypomnienia), kiedy nie było komórek, internetu, listy do i z Algierii jeżeli dochodziły to po paru tygodniach lub miesiącach. 
Kontakt telefoniczny między wojewodztwami był wyzwaniem, a międzykontynentalny, czymś nie tylko absurdalnie drogim, ale również czystą abstrakcją i właściwie jedyną formą komunikacji jaka pozostawała był telegram. 
Szybki, ale śmiertelnie niebezpieczny, bo za każdym razem cała rodzina, miała stan przedzawałowy, że ktoś umarł.

Najpierw przyszedł telegram, że Tatuś wylądował w jednym kawałku, a po paru tygodniach list.
List, jako, że nie zawierał treści wywrotowych, nie był zamalowany na czarno, co potem się często zdarzało.
Okazało się, że w samolocie też było ciekawie. Oczywiście dość szybko wszyscy się zorientowali, że spawają im podwozie. 
Wiadomo, że nic tak nie nastraja do lotu, jak wizja rozpadającego się samolotu.
Dzieci dostały histerii i zostały wyprowadzone na powietrze, (siedziały sobie na betonie). 
Dorośli histerii dostać nie mogli, bo się bali i nie chcieli iść do więzienia, więc się modlili, (w myślach, żeby nie iść do więzienia, to było wtedy dość popularne miejsce). 
Jeden pan przewrócił się razem z fotelem, bo okazało się, że siedzisko nie było przykręcone przez rosyjskich fachowców, grzecznie przeprosił za kłopot i zmienił miejsce.

W końcu wystartowali. W stolicy Algierii, Algerze, znajduje się wielka rzeźba, wygląda jak stylizowane liście palm (betonowe), pilot chcąc podnieść morale pasażerów, zwrócił uwagę na wielki pomnik, dodając, że podobno zaprojektował je Polak.


Wszyscy karnie zachwycili się pomnikiem, ale przede wszystkim faktem, że udało im się dolecieć.
Samolot zrobił ładne kółko i usiłował wylądować, a tu niestety nie wysunęło się podwozie. 
Jeszcze sześć razy wszyscy musieli podziwiać wielkie palmy, podczas prób lądowania. 
Za ostatnim razem pilot powiedział, że nie ma więcej paliwa i spróbuje ostatni raz, zasugerował zostawienie listów pożegnalnych, (i to nie jest sarkazm tylko fakt).
Spróbował i wysunęło się podwozie praktycznie w ostatnim momencie.

Tak zaczęła się afrykańska przygoda mojego Taty, w tym samym liście napisał, że przylatuje po nas w zimie, za pół roku i jeżeli to przeżyje, to do Algierii pojedziemy samochodem.

środa, 24 kwietnia 2019

Hasta la vista Mexico, czyli z przyjemnością wpadnę na powtórkę

Nadszedł czas wielkich podsumowań i wszyscy członkowie mojej rodziny solidarnie stwierdzili, że to były super wakacje. W pewnym momencie straciłam nawet rachubę czasu i byłam przekonana, że mamy sierpień, a nie kwiecień. 
Tak się wyluzowałam i oderwałam od rzeczywistości.

Końcówka naszego pobytu obfitowała za to w szereg rozrywkowych wydarzeń.

W Wielki Piątek na przykład, w części hotelu urządzono wesele ze wszystkimi możliwymi szykanami. Państwo młodzi w bieli, panna młoda miała welon na kilometr, sombrero Pana młodego, aż lśniło, muzyka i gorące pląsy na całego.
Normalnie urządzanie wesela w piątek nie byłoby niczym szokującym, ale po raz pierwszy widziałam taką imprezę w Wielki Piątek.
Swoim zainteresowaniem wzbudziłam sensację i w trakcie kolacji, sympatyczny, okrąglutki kelner chichotał jak nastolatek, tłumacząc mi, że w Meksyku ślub można brać cały rok, a impreza trwa na ogół do niedzieli.

W trakcie trwania imprezki zaczął lać deszcz, nie zimny, ale tak obfity, że praktycznie nie było przerwy między kroplami, tylko leciała na na nas ściana ciepłej wody.
Akurat przemieszczaliśmy się z mężem po uroczych alejkach. Podchodząc zdroworozsądkowo do problemu, szliśmy wolno, bo jednak woleliśmy przemoknąć niż poślizgnąć się i coś sobie złamać.

Dookoła nas pustka, bo wszyscy się pochowali, huk deszczu i nagle za plecami wyrósł nam wielki facet, lekko mnie zatchnęło, niby ochrona wszędzie, ale takie trochę to było mało komfortowe. 
Pan najpierw przeprosił, że prawie spowodował u mnie mały atak serca, a następnie dał nam olbrzymi parasol. 
I jak tu nie lubić tych Meksykanów ? 
Widziałam go tylko raz, nie był naszym zaprzyjaźnionym kelnerem, nie zrobił tego dla napiwku, tylko po prostu dbał o gości.

A teraz trochę o wdzięczności gadów. Nasza hotelowa iguana Maurycy, w momencie pojawienia się krzykliwego turnusu zniknęła bez śladu. Zmartwiliśmy się, że coś mu się stało. 
Dwa dni przed wylotem Maurycy się szczęśliwie odnalazł. Znalazł sobie nową miejscówkę, trochę bliżej nas, dodatkowo przyprowadził kolegę, olbrzymiego. 
Kumpel otrzymał imię Leopold i odtąd zwierzaki wylegiwały się razem i wszystko byłoby w porządku, gdyby ci beznadziejni turyści tak nie wrzeszczeli. 
Leopold, który najwyraźniej z racji swojego wieku i ogromu niczego się nie bał, pozostał niewzruszony.

Maurycy, który sam niezłe wyrośnięty, wyglądał przy swoim, nowym kumplu jak kijanka, wpadł w popłoch i ruszył jaszczurkowym galopem prosto w tłum nieobliczalnych plażowiczów.
Na ten widok wystartowały za nim jak psy wyścigowe trzy osoby, kelner, pan opiekun plażowy i moja córka.
Wyglądało to dość intrygująco, na przodzie pędziła jaszczurka, a za nią dwóch śniadych facetów, wyjątkowo jak na Meksykanów wyrośniętych i jedna dziewczyneczka z powiewającymi blond włosami.

A ja patrzyłam jak ten durny Maurycy lada moment straci życie. No i kto dopadł pierwszy oszalałą ze strachu iguanę ? Oczywiście, moje dziecko, praktycznie wyrwała ją spod nogi jakiegoś idioty, ratując ją tym sposobem przed śmiercią, lub trwałym uszczerbkiem na zdrowiu.
Niestety, nikt jej nie uczył jak należy trzymać spanikowaną jaszczurkę i Maurycy ją podrapał i lekko ugryzł w palec.
Na ten widok z kolei panowie hotelowi o mało nie stracili przytomności ze strachu, co ja z nimi zrobię, pozwę, ewentualnie spowoduję zwolnienie z pracy itd. 

Moje dziecko twardo doniosło Maurycego w bezpieczne miejsce, a potem dało dyla do pokoju, bo jak wiemy opuszki palców należą do szczególnie ukrwionych i krew zaczęła płynąć szerokim strumieniem.
Tym razem ona leciała pierwsza, a za nią ja, panów ze strachu wyhamowało, a iguana dochodziła do siebie w krzakach. W pokoju dokonałam szeregu czynności odkażająco-leczniczych, co nie było specjalnie trudne, bo zawsze wożę ze sobą całą aptekę

Urazy okazały się niewielkie, a Maurycy wrócił do Leopolda i od tego momentu nie odstępował go na krok, inteligentnie trzymając się z daleka od ludzi.
Po naszym powrocie na plażę, panowie o mało nie zemdleli z ulgi.

Cała akcja, miała jeszcze ten dodatkowy plus, że wyperswadowaliśmy juniorowi posiadanie iguany, w charakterze osobistego przyjaciela. Aczkolwiek negocjacje trwają i kto wie, może nasza rodzina za jakiś czas powiększy się o nowego członka stada, tylko może bardziej owłosionego i zrównoważonego emocjonalnie.

wtorek, 23 kwietnia 2019

Polakos i Gringos, czyli stosunki międzynarodowe

Zostawię na chwilę florę i faunę meksykańską, a skupię się na mieszkańcach Meksyku, w związku z tym to będzie bardzo subiektywna opinia, a w dodatku niepełna, bo zwiedziliśmy tylko mały kawałeczek tego sporego kraju.

Obiektywnie Meksyk to piękny kraj i tutaj jakbym się nie starała, to nie uniknę banałów. Jest kolorowy, rozśpiewany i w typowo latynoskim duchu emocjonalny.
Jednocześnie jest bardzo niebezpieczny i pełen kontrastów, obok wypasionych rezydencji kulą się rozpadające domki nadające się do natychmiastowej rozbiórki, w których na przekór wszystkiemu żyją całe pokolenia.


Z tego co udało mi się dowiedzieć Półwysep Jukatan należy do tej przyjemniejszej i zdecydowanie bezpieczniejszej części kraju. Najgorzej jest podobno przy granicy ze Stanami, tam królują kartele, wszystkie możliwe rodzaje przestępczości mniej i bardziej zorganizowanej, a prawdopodobieństwo porwania jest większe niż wystąpienie problemów gastrycznych po piciu wody z kranu.


Niewątpliwie władzom zależy na bezpieczeństwie, zwłaszcza turystów, którzy bardzo wydajnie podnoszą produkt krajowy brutto.
W naszym hotelu rezydowali panowie ochroniarze 24 godziny na dobę. Spacerowali sobie, stali pod palmami na plaży i zawsze wesoło wszystkich pozdrawiali.



Podczas wypadów do miasta, z kolei natknęliśmy się na wojsko i policję pod bronią. Chłopaki wyglądały tak jakby do poważnego uszkodzenia jakiegoś bandziora potrzebowali tylko jednej ręki. 
Strach pomysleć co mogliby zrobić dwiema i tym, całym arsenałem, który dźwigali.
Raz taka dwunastoosobowa ekipa ze strzelbami jak na nosorożce, przedefilowała przez plażę.
Jestem przekonana, że jeżeli ktoś w okolicy miał ochotę podwędzić komuś na przykład ręczniczek to mu od razu przeszło, wręcz był gotowy oddać swój razem z olejkiem do opalania w komplecie.

Podziwiając te pokazy siły, zastanawialiśmy się z mężem, czy oni tak sobie chodzą w celach rekreacyjno-prewencyjnych, czy faktycznie żyjemy w błogiej nieświadomości jak dookoła jest niebezpiecznie.


Po moich perypetiach remontowych z całą gromada Latynosów, (Meksykanów również), nie miałam żadnych złudzeń ani oczekiwań odnośnie tubylców.
Pocieszyłam się myślą, że remontować nic nie będę, a w najgorszym razie nie wyjdę z wody, w formie protestu przez cały czas pobytu.
Tymczasem powtórzyła się sytuacja analogiczna jak na Barbadosie. 
I tam i w Meksyku, tubylcom udało się zachować towar deficytowy - godność, z którego Ameryka odziera ich w momencie przekraczania granicy w trybie natychmiastowym.



W Stanach traktuje się ich jak obywateli drugiej kategorii, oddelegowując głownie do prac fizycznych i widać, że odbierają takie traktowanie, (i słusznie), jako degradację.
W Meksyku, gdzie są u siebie, wykonują te same czynności i nie ma kompletnie żadnego znaczenia, czy gotują, sprzątają pokoje czy pracują umysłowo, nie ma w ich oczach tego cienia beznadziei, który tutaj widzę praktycznie cały czas.



W związku z tym zaczęłam się zastanawiać dlaczego wyjeżdżają do Stanów, bo jednak argument poprawy warunków życia, edukacji czy lepszej opieki medycznej zupełnie do mnie nie przemawia.
Życie w Ameryce jest bardzo drogie, podatki zjadają nawet względnie zamożnych, a dostęp do edukacji, podobnie jak i opieka medyczna uzależniony jest od dochodów, (wysokich).
Nie wierzę, że Meksykanie w Stanach mają lepsze życie niż w Cancun.


Ale tutaj właśnie wyszła na jaw moja ignorancja, bo o ile życie w okolicach turystycznych wygląda zachęcająco, to w innych rejonach Meksyku już tak nie jest i matki mając do wyboru, czy ich syn ma żyć, czy mordować, a córka nie żyć, czy być prostytutką, nie zastanawiają się, pakują rodziny i przyjeżdzają do kraju, który nigdy ich nie zaakceptuje i nie będzie ich ojczyzną.
I może bez godności i tęskniąc całe życie za domem, ale doczekają wnuków.


Bardzo polubiłam "naszych" Meksykanów. Nie wiem czy dlatego, że mieliśmy szczęście i trafialiśmy na sympatycznych ludzi, czy też dlatego, że spora ich część miała w sobie domieszkę krwi Majów, była w stanie porozumiewać się w tym języku, w związku z tym trochę różnili się od reszty populacji.
Na pewno nie miały z ich nastawieniem do nas nic wspólnego napiwki, bo nie opłacaliśmy całej załogi wielkiego hotelu.
Spędzaliśmy sobie bardzo przyjemnie czas w okolicy naszego pokoju, bajeranckiego basenu i pięknego, otwartego Oceanu.
Błogość trwała do czasu, ponieważ po paru dniach dojechali nowi goście.



Tutaj będzie mała dygresja, tyle się mówi, że Polacy, Rosjanie i inne wschodnie nacje nie umieją się zachować. Kombinacja skarpetek i sandałów przeszła już wręcz do historii.
Otóż ja się z tą opinią nie zgadzam. Na przestrzeni ostatnich lat, podczas wakacji w rożnych hotelach spotykałam turystów z całego świata.
Uogólniając oczywiście, najgorzej zachowywali się Anglicy, a zaraz po nich Niemcy.

Widziałam Rosjan popijających sobie wódkę do śniadania i Anglików krzyczących w basenie i walących piłkami na oślep w dzieci. 
Słowo honoru bardziej cywilizowani byli Rosjanie.

I oto pod koniec naszego pobytu, w nasz błogostan wdarł się nowy turnus. Najpierw zameldowali się koło nas Anglicy i krzyczeli praktycznie bez robienia przerw na oddech.  Z czystej ciekawości obserwowałam kiedy zachrypną, poddałam się po 3 godzinach i przenieśliśmy się na plażę, gdzie było bardzo miło, pan ręcznikowy zorganizował nam leżaczki, parasol i stoliczek, palmy organizować nie musiał, bo na szczęście już stała.

Ocean szumiał i skutecznie zagłuszał brytyjskich wyjców. Następnego dnia z przyczyn logistycznych, poproszono nas, żebyśmy poszli sobie zjeść obiad wyjątkowo w innej restauracji, trzeba trafu znajdującej się przy drugim basenie, który miał bar w wodzie. 
I tu rozwydrzeni spokojem, obcowaniem z naturą i sympatycznymi ludźmi, przeżyliśmy wstrząs.

Przede wszystkim, w tym miejscu leciała na okrągło muzyka, bo najwyraźniej basen przewidziany był dla turystów bardzo młodych i rozrywkowych. 
Przeboje leciały jeden za drugim, skutecznie zagłuszając i myśli i szum fal, (co wydawało się prawie niemożliwe).
Po czym nadeszła druga grupa, tym razem Amerykanów, którzy krzyczeli  tak głośno, że zagłuszyli wszystko inne

Siedzielismy przy stole starając się zjeść w tempie ekspresowym, bo po pierwsze nie słyszeliśmy co do siebie mówimy, a po drugie słyszeliśmy niestety co mówią amerykańscy goście.
Chociaż oni właściwie nie rozmawiali tylko wydawali odgłosy jak zwierzęta w dżungli, (te wyjątkowo prymitywne).
I wtedy zaczęłam obserwować jak przebiegają interakcje pomiędzy nimi, a obsługą hotelową.
Kelnerzy byli dla nich uprzejmi, ale trzymali się na dystans. Nawet w ich, własnym kraju Amerykanie traktowali ich bez szacunku, nawet nie zadając sobie trudu, żeby zachować pozory.

W odróżnieniu od naszych relacji z potomkami Majów. 
Od momentu kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy Polakos i dodatkowo nasza piękna, blond tłumaczka konferowała sobie z nimi po hiszpańsku zapalali do nas sympatią i można to było poczuć. 
Oni nam nie tylko serwowali posiłki, oni z nami rozmawiali, serdecznie i z szacunkiem.

Tematem bardzo popularnym w Stanach i wykorzystywanym zarówno przez poważne jak i rozrywkowe media, jest budowa Muru na granicy z Meksykiem.
Powiem szczerze, gdyby Meksyk był bogatszym krajem, na ich miejscu sama zbudowałabym taki mur, żeby ograniczyć napływ amerykańskich turystów.




niedziela, 21 kwietnia 2019

Meksykańska święconka, czyli pięknie i świątecznie

Muszę trochę zaburzyć porządek chronologiczny, bo nie skończyłam jeszcze opisywać wszystkich naszych przygód, kiedy dogoniły nas Święta Wielkiejnocy.
W związku z tym zrobię mały skok w czasie i dzisiaj będzie o sile ducha, mocy tradycji i co najważniejsze wierze.

Odkąd pamiętam chodzę święcić jajka, nie jestem pasjonatką malowania jajek, czy wyrafinowanego strojenia koszyka, tak naprawdę ma dla mnie znaczenie samo błogosławieństwo.
Dlaczego akurat to konkretne, nie wiem.
Ze stoickim spokojem znoszę tłumy ludzi i koszyków i bez względu na hałas zawsze udaje mi się usłyszeć słowa księdza.
Pamiętam raz nie udało mi się, bo obok mnie stała rodzina z malutkim dzieciakiem, który specjalnie nie był zainteresowany ceremonią i zagłuszył wszystko swoim wokalem.
Poczekałam na następna "rundkę" święcenia, a razem ze mną lekko zdezorientowana rodzina, która polana wodą święconą czuła się już gotowa do świętowania.

I teraz okazało się, że wracamy z Meksyku w Wielką Sobotę, wylot w środku dnia, a więc zdecydowanie za późno na święcenie w Stanach
Właśnie z tego powodu wzięłam ze sobą cukrowego baranka, postanawiając na miejscu zadbać o resztę święconki.
Wychodziłam z założenia, że jajka, sól i kawałek chleba znajdziemy wszędzie.
Dodatkowo wiązałam duże nadzieje z faktem, że Meksykowi religia katolicka obca nie jest i uda mi się znaleźć otwartego na prośby księdza.

Zakupiłam bardzo meksykański, kapeluszopodobny, pleciony koszyczek i malutki kubeczek na sól i na tym skończyły się moje sukcesy.

Najpierw rozpadł się baran. Upał biedaka wykończył na amen. 
Od razu stało się jasne, że dlatego w Meksyku cukrowe barany nie mają wzięcia.
Zmobilizowałam się, moje uzdolnione manualnie starsze dziecko zasugerowało kurację wodną.
Całe szczęście, że głowa barana jakoś się uchowała, resztę przy użyciu wody ulepiłam od nowa.
Baranek zaczął się prezentować zupełnie nieźle, do momentu kiedy następnego dnia po wyschnięciu, dobrały się do niego oszalałe ze szczęścia mrówki.
Już nieźle wkurzona, oczyściłam barana i zapakowałam go do hermetycznego woreczka.
Następnie rozpoczęliśmy starania o jajka i sól. 
Najpierw trafiliśmy w  hotelu na sól z ryżem, gdzie ryżu było więcej niż soli. 
W końcu córka zdobyła parę torebeczek czystej soli, pilnowałam ich prawie jak złotego proszku.

Pozostała sprawa jajek. Ci biedni Meksykanie stali jak słupy soli i słuchali wykładu naszej córki, (Dzięki Ci Boże za jej znajomość hiszpańskiego), o wielkanocnych zwyczajach Polaków, gdyby nie ona jak nic mielibyśmy jajecznicę w koszyku.
Przysięgli, że jajka ugotują na twardo i zaserwują podczas naszego ostatniego śniadania tuż przed planowanym wylotem.
Mieliśmy dwie godziny na przygotowanie święconki, skończenie pakowania i znalezienie kościoła, (razem z księdzem oczywiście).

Koszyczek wyszedł pięknie. Naturalne dekoracje już miał, w środku zgodnie z planem pierwotnym znalazły się jajka, baran wersja ulepszona, sól, bułeczka i mała babeczka.

Zaproponowano nam mały spacerek do pobliskiego kościoła. Dusza mnie tknęła i zarządziłam taksówkę, okazało się, że ten pobliski kościółek jest kawał drogi od hotelu.
Na domiar złego ksiądz chwilowo rezydował w innym. 
Złapaliśmy następną taksówkę i kazaliśmy się zawieść do drugiego kościoła.
Kościół nie licząc dwóch osób był kompletnie pusty. 
Trzecia osoba, ubrany po cywilnemu, szczupły, szpakowaty pan około pięćdziesiątki najwyraźniej pilnował porządku.

Zostawiłam chwilowo męską część rodziny i powlokłam, moją, biedną córkę w celu łapania księdza.
Księdzem okazał się, szczupły facecik, którego wzięłam za ochroniarza, z bliska faktycznie miał koloratkę i coś takiego w oczach, że bez względu na brak znajomości języka chciało się z nim rozmawiać o wszystkim.
Jego angielski był niewiele lepszy od mojego hiszpańskiego. 
Na szczęście moja osobista tłumaczka ogarnęła sytuację.

Możliwe, że Padre nie był poliglotą, ale duchownym był z prawdziwego zdarzenia. 
Wiedział o co mi chodzi, aczkolwiek w tym rejonie takie błogosławieństwa wielkanocne nie są praktykowane.
Poprosił, żebyśmy poczekali i znikł w zakrystii. Pojawił się po kilku minutach z wysłużoną księgą modlitw i przeprosił że pomodli się po hiszpańsku.

Stanęliśmy przed ołtarzem, sami w pustym kościele. Najpierw pobłogosławił naszą rodzinę i nie potrzebowałam znajomosci języka hiszpańskiego żeby zrozumieć treść, a potem poprosił żebym wyciągnęła przed sobą nasz koszyczek i trzymając nad nim rękę pobłogosławił go rownież.

Poprosiłam o wodę święconą, przyniósł nam butelkę, w desperacji wykonałam zamaszysty ruch imitujący święcenie, uśmiechnął się serdecznie, znikł na chwilkę i wrócił z kropidłem.
Nie zgodził się na przyjęcie żadnego datku na rzecz kościoła.

Nasze polskie, "grupowe" święcenie ma swoją radosną atmosferę, ale myślę, że każdy powinien chociaż raz w życiu doświadczyć tego, co przydarzyło mi się w Meksyku.
Błogosławieństwo tego księdza, którego prawie nie rozumiałam, było wyczuwalne w powietrzu i miało prawdziwą moc.
Myślę, że każdy bez względu na przekonania religijne czy ich brak, byłby w stanie je poczuć.
Bo wiara w dobro jest tylko jedna.

sobota, 20 kwietnia 2019

Cenote Dos Ojos, czyli kąpiel w nenufarach

Jednym z najbardziej ulubionych filmów mojej Babci i dużej ilości cioć były "Noce i Dnie".
Znałam wszystkie dialogi na długo wcześniej zanim w szkole zaczęliśmy omawiać ową pozycję jako lekturę obowiązkową.
Zarówno w filmie, jak i w książce znajduje się scena z gatunku romantycznych, podczas której zawsze wzdychały moje babcie, ciocie i ich przyjaciółki.
Bezpośrednim powodem westchnień był amant, który w celu zaimponowania swojej wybrance, wparadował w białym garniturze do jeziora i zerwał całe naręcze nenufarów. 
Dla wtajemniczonych to nie są delikatne kwiatuszki, tylko solidnie zakotwiczone rośliny, więc chłopak wykazał się nie tylko wrażliwością romantyczną, ale też i pożądaną tężyzną fizyczną.

Historia tej miłości nie potoczyła się szczęśliwie, (w dużym skrócie, heroina wyszła za mąż za innego bohatera, któremu de facto amant nie dorastał do pięt, ale te nieszczęsne nenufary prześladowały ją przez lata). 
Bez względu na wszystko scena ta nieodmiennie wywołuje we mnie same miłe wspomnienia.

I można by się zastanawiać co gust filmowy mojej Babci ma wspólnego z jaskiniami Majów, a okazało się, że może mieć bardzo dużo.
W Meksyku występuje mnóstwo tak zwanych cenot, czyli słodkowodnych zbiorników wodnych nad i podziemnych. 
Są piękne, oryginalne i wyglądają jak trochę nie z tego świata. Można powiedzieć, że dostarczają dreszczyku z wychłodzenia i nagromadzenia emocji.
Po morderczym maratonie w Tulum w celu ochłodzenia i wywołania dalszych zachwytów, zostaliśmy zawiezieni do jednej z takich cenot o nazwie Dos Ojos, w dokładnym tłumaczeniu Dwoje oczu. 
Sama nazwa pochodząca od dwóch otworów w skale przypominających oczy dawała przedsmak przygody.

Wsród mocno tym razem przetrzebionej, ale ciągle robiącej wrażenie dżungli, otoczone ze wszystkich stron skałami, znajdowało się tajemnicze jeziorko. 
Mniej więcej jedna czwarta pokryta była kwiatami i to były meksykańskie nenufary czyli lotosy.
Od razu wróciło do mnie wspomnienie z dzieciństwa. 

Kwiaty oddzielone były linką od reszty akwenu, ale i tak nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek uda mi się tak blisko podpłynąć i nawet je sobie "pomacać".
Nikt ich specjalnie nie pilnował i pewnie mogłabym sobie jeden kwiatek zerwać na pamiątkę, ale nie chciałam.
Będę teraz przez chwilę melodramatyczna, (tak jakby do tej pory bił ze mnie czysty realizm), ale widok tych lotosów był ponadczasowy.

Woda była chłodna i krystalicznie czysta, widać było, że całe dno, aż jeży się od skał i roślin.
W celu dostarczenia rozrywki i podniesienia poziomu adrenaliny można było skakać w oznaczonym miejscu. 
Trzy metry lotu w powietrzu i trzy metry głębokości wody. 
W sumie sześć metrów sportu ekstremalnego dla twardzieli i dreszcz przygody gotowy.
Moje dzieci oczywiście wykonały kilka spektakularnych skoków, zagrzewanych przez nas do lotu z dołu. 
Skłamałabym twierdząc, że ten widok wpływał na mnie relaksująco, jakoś robiło mi się podejrzanie gorąco, mimo zimnej wody.
Jak patrzyłam na moje dzieci w powietrzu to jakoś te metry mi się w dziwny sposób mnożyły.

Wkrótce prawie każdy z naszej grupy wziął sobie za punkt honoru i oprócz dzieci zaczęli skakać dorośli. Czasami obserwacja lądowania, głównie panów była naprawdę bolesna. 
Zwłaszcza mój mąż ewidentnie cierpiał solidarnie.
Co do nas, widocznie jesteśmy mało honorowi, bo dodawaliśmy otuchy wszystkim skoczkom, pozostając w wodzie w pozycji horyzontalnej.

Po około dwóch godzinach moczenia wszyscy zaczęli przejawiać wiekszą aktywność życiową i gotowość do nowych wyzwań.
Klapnęłam sobie na pomoście i zaczęłam chłonąć atmosferę miejsca.

Aczkolwiek Majowie nie byli tak brutalni jak Aztekowie, to mieli trochę swoich tradycji, które mogły lekko wstrząsnąć. 
Używali, między innymi owych cenot do składania ofiar w celu przebłaganie bóstw.
Na ogół poświęcali złoto i kosztowności i ten fakt historyczny do tej pory mobilizuje nurków z całego świata do eksploracji trudno dostępnych jaskiń, ale zdarzało im się składać bardziej ambitne dary, mianowicie czasami wrzucali sąsiadów.
Nie wiem czy ofiary miały coś do powiedzenia w tej sprawie, ale podobno do chwili obecnej w głębokich jaskiniach można znaleźć zarówno złoto jak i ich właścicieli.

Może to te historie z dreszczykiem wpływają na atmosferę tych miejsc, a może to sama natura zmusza człowieka do pokory wobec piękna nie mieszczącego się w określonych przez cywilizowanego człowieka ramach.

Świat jest piękny, straszny i lubi zaskakiwać, a czasami w miejscu, które przed wiekami wymarła cywilizacja uznała za magiczne, można odnaleźć wspomnienie.





Tulum, czyli w krainie Maurycych

Kiedy zorganizowaliśmy naszym dzieciom wycieczkę do starożytnych ruin Majów, powiedzmy, że entuzjam był podzielony nierównomiernie. 
Córka była bardzo chętna, syn też był chętny, ale raczej zostać i moczyć kuper w wodzie.
Po krótkich negocjacjach, z których wynikało niezbicie, że żadne negocjacje z nami nie wchodzą w grę wyruszyliśmy cała rodziną do Tulum, miasta Majów.


I tutaj muszę wyjaśnić oryginalny tytuł, obiecałam go mojemu synowi, ponieważ powstał on na jego wyraźne życzenie.
Junior bowiem zapałał miłością do ruin, (czym nas zaskoczył), i ich mieszkańców i nie mam tu na myśli duchów Majów tylko iguan. 
Jaszczury w ilościach hurtowych, od małych bo naprawdę spore leżakowały na ruinach ustawiając się do zdjęć jak rasowe modelki.
Ponieważ nasz hotelowy jaszczur został nazwany Maurycym, junior potraktował starożytne miasto jako osiedle Maurycych, ignorując kompletnie nazwę Tulum, która z niczym ciekawym mu się najwyraźniej nie skojarzyła.



W oznaczony dzień o poranku wyruszyliśmy na wycieczkę, zerwanie się o świcie miało dodatkową zaletę, bo dzięki temu powstała seria zdjeć wschodu słońca nad Oceanem.
Mimo wczesnych godzin porannych upał panował już obłędny, autokar z kolei był tak klimatyzowany, że wszyscy lekko sinieli.
W bonusie dostaliśmy panią przewodniczkę, kobietę doświadczoną i konkretną. 


Pierwszą rzeczą jaką zrobiła to rozdała, nam nalepki z własnym imieniem i numerem autokaru i kazała się nimi pooblepiać, coś jak na placu zabaw dla dzieci.
Najwyraźniej w jej oczach oscylowaliśmy w grupie wiekowej, której nie należy spuszczać z oka.
Potem przedstawiła nam kierowcę i niańkę zapasową. Dwóch dziarskich chłopaków, którzy potem przez cały dzień zaganiali nas jak owce do autokaru, jak się ktoś zapuścił za daleko, albo stracił chwilowo poczytalność w sklepie z pamiątkami. 
Jak nas rozpoznawali i znajdowali pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą.


Następnie  uszczęśliwiła nas niezwykle obrazowym opisem co się może nam przydarzyć jak pogryzą nas komary w dżungli i rozdała, (odpłatnie oczywiście), specjalny ekologiczny, super skuteczny spray.
Na zakończenie westchnęła, popatrzyła na nas z litością, kazała nałożyć coś na głowy, starać się nie odwodnić i się nie zgubić. 
Wyglądało, że zwłaszcza co do tej ostatniej sugestii nie miała większych złudzeń.



Co było jasne do przewidzenia wszyscy najpierw się spryskali, jakby od tego zależało ich życie, potem kupili sobie kapelusze i obładowani wodą wreszcie zagłębiliśmy się w dżunglę.
Droga do Tulum nie wymagała maczety tylko odrobiny kondycji fizycznej, koniecznej do odbycia spacerku wybetonowaną drogą.
Na wejściu przywitała nas para sympatycznych futrzaków, coś jak owoc płomiennej miłości lisa z szopem praczem. Były to coati czyli ostronosy.


Nie jestem wielką wielbicielką ogrodów zoologicznych, aczkolwiek doceniam fakt ratowania zagrożonych gatunków. Zupełnie inaczej ogląda się nawet niespecjalnie egzotyczne zwierzaki na wolności niż wyjątkowe za kratkami.

Ciekawskie ostronosy z lekkim ADHD były tak uwodzicielskie, że spowodowały korek i cała wycieczka zachwycała się futrzakami, wychodząc ze słusznego założenia, że ruiny stały już tak długo, że kwadransik dłużej wytrzymają.

Ruiny Tulum to nie jest jedna spektakularna piramida w środku dżungli do składania ofiar z ludzi, ale pozostałości wspaniałego miasta usytuowanego na klifie. 
Mimo, że resztki zabudowań, są jedynie bladym wspomnieniem, tego jak to miasto wyglądało w czasach świetności, pozostało coś z atmosfery tamtych lat. 
Być może jest to położenie, otwarta przestrzeń, wspaniała roślinność, która jednocześnie nie przytłacza i zejście do morza. 
Co by to nie było, myślę, że swojego czasu to było dobre miejsce do życia w kraju, który ludzi nie rozpieszczał.

To pamiątka po cywilizacji, która mimo odcięcia od reszty świata miała swoich władców, religię, kalendarz i społeczeństwo, któremu do szczęścia zupełnie nie brakowało kontaktów z Europejczykami. Posunęłabym się dalej w tych filozoficznych wynurzeniach, że początek tych kontaktów był jednocześnie końcem cywilizacji Majów.

Ruiny rozciągają się na wielkiej przestrzeni, kilka budowli zachowało się w lepszym stanie jak Świątynia Boga Wiatru na klifie i w środku zamek. 
W zamku nie rezyduje żaden duch, (przynajmniej się nie ujawnia), za to przetrwało specjalne okno. Spełniało ono rolę bardzo praktycznej pogodynki, kiedy padało przez nie pod odpowiednikom kątem słońce, to był znak, że za 15 dni zacznie się pora deszczowa.


Zwiedzenie Tulum, nawet bez specjalnego wspinania się po schodach, to było wyzwanie.
Junior liczył iguany, grupowo usiłowaliśmy wyczaić żółwie bo też się kryły w krzakach, ale nam się nie udało, ja w amoku robiłam zdjęcia, a wszyscy pilnowaliśmy się nawzajem, żeby się nie zgubić, nie odwodnić i nie spotkać żadnego złośliwego komara.


Oblecieliśmy, mówiąc fachowo, cały teren, część nawet dwa razy, i wyruszyliśmy w drogę powrotną. I tutaj okazało się, że mogliśmy wrócić ciuchcią dla zdechlaków, ale doszliśmy o własnych siłach. Uczciwie przyznaję, że nie dlatego, że jesteśmy twardzielami, tylko nie wiedzieliśmy, że istnieje taka możliwość.

Następnie zrobiliśmy napad na sklepy z pamiątkami, zafundowaliśmy sobie papirusy Majów przedstawiajace nasze imiona i daty urodzin, nie byliśmy zainteresowani wyliczeniem i uwzględnieniem potencjalnej daty śmierci.


Z ostatniego sklepu wyciągnął nas nasz nianiek, który wyglądał jakby się urwał z planu filmowego o Cywilizacji Majów.
Cała grupa była odwodniona, przegrzana i obładowana oczywiście niezbędnymi pamiątkami. Wszyscy wyglądali jak homary, którym udało się cudem uciec z garnka, ale nikt nie narzekał.

Czekała na nas następna przygoda, Dos Ojos, czyli Para Oczu. 
Tak, czasami nazwy nie powinny być tłumaczone, bo tracą wiele ze swojej tajemniczości.




środa, 17 kwietnia 2019

Meksykańskie atrakcje, czyli mariachi, pelikany i fregaty

Po pierwszej nocy wypełzliśmy na światło dzienne w celu podziwiania okolicy. 
Najpierw okazało się, że na terenie jest kilka restauracji i trzy baseny, zwłaszcza jeden przypadł nam do serca, bo po pierwsze był najładniejszy, a po drugie znajdował się praktycznie na plaży przed naszym tarasikiem. 
Kończąc opis basenu jego tafla znajdowała się powyżej poziomu plaży i można sobie było  w nim pływać, podziwiając jednocześnie fale, albo zalec na leżaczku i podziwiać fale, mając na oku jednocześnie własne dzieci. 
Pragmatyzm, bezpieczeństwo i piękno w jednym, czyli spełnienie marzeń rodziców na wakacjach z dziećmi.
Sama plaża przypomina mi karaibskie, bielusieńki piaseczek, minimalna ilość skał i ciepła woda.


Słówko o tarasie, bo trudno go nazwać balkonem, mieszczą się na nim bowiem dwie leżanki z materacami, stół z krzesłami i dwa hamaki.
A ponieważ pokój jest na parterze, nasz syn potrzebował mniej niż dobę, żeby nauczyć się włazić do pokoju przez taras. 
Jak na razie jeszcze nikt nas nie wyrzucił na tak zwany zbity pysk, ani nie deportował, znaczy chłopaki z ochrony mają niezłe rozeznanie, gdzie kto ma prawo się włamywać.



Jest to coś co nigdy nie przestanie mnie zachwycać, siedzę sobie właśnie na leżance i daję upust mojej meksykańskiej wenie pisarskiej, a przed oczami mam szumiący Ocean.
Jedynym problemem jest fakt, że ociupinkę odwykłam od ludzi i kiedy pierwszego ranka wyszłam na tarasik podziwiać widoki w stroju nocnym kilku uprzejmych pracownikow hotelowych przechodząc powitało mnie z entuzjazmem.
Jak skontrolowałam swoje oblicze w lustrze mój entuzjazm był zdecydowanie mniejszy.


Nasz hotel nie posiada własnego animatora, pomimo tego, że jest dość słusznych rozmiarów, aczkolwiek na skutek urokliwej zabudowy wydaje się niewielki i przytulny.
Dookoła domków wiją się ścieżki, które za dnia wyglądają jak wyjęte z bajki o krasnoludkach, a w nocy zamiast latarni okolice oświetlają wbite w ziemię prawdziwe pochodnie, (dla ścisłości z palącym się ogniem).
Podsumowując naprawdę nie wiem co można by jeszcze wymyśleć żeby było bardziej bajkowo.


Wracając do braku animatorów to nie jest to do końca prawda, pod wielkim głazem, koło basenu i fontanny mieszka olbrzymia jaszczurka, (tak na oko 60 cm). 
Codziennie z godnością wychodzi, nagrzewa rożne części ciała, pozwala się podziwiać i fotografować.
Poznaliśmy ją jak zwykle dzięki elokwencji naszych dzieci.
Siedzimy lekko nieprzytomni pierwszego dnia kiedy nasz syn podczas sprawdzania terenu, gromko zawołał:
"Mamo ! Zwierzę". 
Byliśmy przekonani, że zobaczył kotka, no bo jakie straszne zwierzę można znaleźć w środku hotelu dla wydelikaconych, fajtłapowatych turystów ? Krokodyla ?
Na widok jaszczurka, który bardzo szybko dorobił się imienia Maurycy lekko nam opadły szczęki.

A był to dopiero początek niespodzianek, ponieważ okazało się, że dookoła lata mnóstwo ptaków, oczywiście śpiewających. Część z nich to zwykle gołębie, jakieś wróbelkopodobne małe ptaszki, śmieszne, czarne miniaturki kruków, ale najpiękniejsze są pelikany i fregaty.

Pelikany jak wyglądają każdy wie. Na ogół wszystkim kojarzą się z ptakami z wielkim worem pełnym ryb. W rzeczywistości noszą się, albo raczej unoszą z wielką godnością i latają całymi kluczami, (pozerzy), za każdym razem wszyscy wzdychają, a ponieważ latają bardzo nisko robią piorunujące wrażenie. Nie ma w nich nic śmiesznego tylko czysta harmonia z powietrzem.


Obrazu dopełniają fregaty i te ptaki co ciekawe lepiej wyglądają z oddali. 
Z bliska są czarne i mają białe brzuchy, a z daleka wyglądają jak czarne smoki. 



Lubię smoki, wolno mi. Jak je pierwszy raz zobaczyłam nie wykrzyknęłam inteligentnie jak mój syn, że leci zwierzę, tylko oryginalnie wrzasnęłam: 
"Patrzcie lecą smoki".


Następnie moj syn usiłował mnie przekonać, że smoki nie istnieją, zarządałam dowodu, wymiękł. Potem poddałam pod wątpliwość istnienie Pokemonów, chociaż ludzie na nie polują, poddał się.
Moje fregaty przynajmniej są żywe, a nie wygenerowane komputerowo. 
Po chwili refleksji junior przyjął do wiadomości fakt, że z wykończoną matką na egzotycznych wakacjach nie ma co się spierać. Rodzina zgodnie zaakceptowała smoki.

O jedzeniu meksykańskim napiszę tylko jedno: 
JEST PRZEPYSZNE !
I tutaj mała dygresja kulinarna, ostrzeżono nas, że nie wolno pić wody z kranu tylko z butelek, bo inaczej zamiast zwiedzać i przypalać rożne białe części ciała na słońcu, zapoznamy się bliżej niż byśmy chcieli z systemem kanalizacyjnym w Meksyku.

Nawet nie trzeba prosić o wodę butelkowaną, kelnerzy serwują ją sami, bo chyba im jest żal tych wszystkich proprzypiekanych białasów z biegunką.

I na koniec animacja w wersji ludzkiej, bo jak do tej  pory to opisywałam głównie zwierzęcą.
Podczas naszej drugiej kolacji mieliśmy możliwość doświadczenia muzyki na żywo. Do kotleta.
Pojawiło się trzech panów odpowiednio przyodzianych i obładowanych instrumentami, jeden miał gitarę takiej wielkości, że nie wiem jak dawał radę dźwigać ją i oddychać o śpiewaniu nie wspominając.

I ci trzej dzielni artyści chodzili od stołu do stołu śpiewając. Wyglądało to jak na filmach, kiedy jakaś para przeżywa romantyczne uniesienia, ewentualnie się zaręcza.
Jako, że zaręczyny już z mężusiem mamy za sobą, pozwoliliśmy sobie na  chwilę wakacyjnego uniesienia i poprosiliśmy panów o występ.

Sympatycznie zaokrągleni śpiewacy byli konkretni, zapytali tylko czy ma być na wesoło czy romantico ? Chcieliśmy romantico i było naprawdę pięknie, nie  miało kompletnie nic wspólnego ze śpiewaniem do rożnych artykułów spożywczych.

Złapałam się na tym, że szczerzę się do nich jak uszczęśliwiona nastolatka.
Zapomniałam ile mam lat, tylko pozwoliłam się porwać miłosnej serenadzie, no w końcu kiedyś trzeba, a jakoś wcześniej się nie złożyło.
Wygląda na to, że w kolanie może strzykać, serce dusić, wątroba się buntować, a dusza pozostaje ciągle młoda.