sobota, 31 marca 2018

Latające jajka, czyli amerykańska Wielkanoc

Śniegi, mam nadzieję odeszły na dobre, a przygotowania do Świąt ruszyły pełną parą. 


Po doświadczeniach bożonarodzeniowych byliśmy już trochę zaprawieni w bojach.

Podeszliśmy do tematu optymistycznie i z dużym zaangażowaniem, uważając, że skoro daliśmy  radę z choinką na pilota, poradzimy sobie z jajkami, nawet jeżeli trzeba będzie na nie polować (amerykańska tradycja).


Zaczynając od podstaw, rozpoczęliśmy standardowy galop po sklepach, zakupy wersja lux, czyli zdecydowanie za dużo wszystkiego. 

Co ciekawe, tutaj Święta to praktycznie tylko Niedziela (nikt za nikim z wiadrem w poniedziałek nie lata), a ludzie i tak dokładnie tak samo panikują jak w Polsce, ogołacając sklepy masowo.

Mąż błyskając dziko okiem rozpoczął szturm na dział tzw. mięsny. Niczym jaskiniowiec, dumny jak paw, wręcz promieniując testosteronem przywlókł mi mięsiwo. Schab konkretnie, oczekując upieczenia tegoż, oraz stworzenia smalczyku, który jest bardzo pożądanym efektem ubocznym procesu tworzenia (przynajmniej u mnie).

Schab na całe szczęście okazał się schabem, chociaż kształt nie odpowiadał polskim normom, smak na szczęście spełnił pokładane w nim oczekiwania, a smalczyk wykazał się przyzwoitością i ściął się do odpowiedniej konsystencji.

Po sukcesie ze smalczykiem poczułam przypływ kreatywności kulinarnej i rozpoczęłam dalsze eksperymenty z mięsem. 
W celach degustacyjnych wykorzystałam małżonka, który trochę za bardzo się przyłożył i część mięs rozpłynęła się błyskawicznie w apetycznym zapachu. Za to aż przyjemnie było popatrzeć jak się cieszył.

Po upchnięciu mięs do lodówki, która jak na amerykańskie warunki jest niestety raczej mała, mąż stanął przed nią i parafrazując jedną z naszych ulubionych reklam telewizyjnych, grobowym głosem stwierdził: "Ten moment, kiedy jesteś gotowy na przyjęcie gości, ale twoja lodówka nie jest !"

W celu uniknięcia stresu nabyliśmy odpowiednio wcześniej baranka cukrowego (made in Poland oczywiście), zagroziłam rodzinie, że jak spróbują go pooblizywać przed święceniem to wyciągnę konsekwencje, a zemsta będzie straszliwa. 

Jak wiadomo Matki Polki w obłędzie przedświątecznym (zwłaszcza na obczyźnie),  mogą być groźne dla otoczenia, w związku z czym baranek ocalał, inna sprawa, że pewnie na krótko.

Następnie skupiliśmy  się na zakupie koszyczka i tu nie da się ukryć ociupinkę odeszliśmy od tradycji, zakupiliśmy bowiem śliczny koszyczek ze Snoopim. Piesek ma uszka króliczka (surrealistyczne ale słodkie), więc odnajduje się prawidłowo w temacie świątecznym, co prawda jak się go naciśnie to gra, ale Amerykanie tak mają, lubią efekty akustyczne, całe szczęście, że nie świeci.

Po choince, która praktycznie po odpakowaniu, była gotowa, świeciła się w dwóch wersjach i miała pilota do lampek, grający koszyczek wydawał nam się już małym pikusiem.

Prawdziwym wyzwaniem okazały się natomiast jajka. Najpierw mój  syn zdecydował się uszczęśliwić rodziców i przyrządził nam omleto-jajecznicę. Wzruszenie nas ścisnęło i uścisk pozostał nawet wtedy kiedy się okazało, że podczas procesu produkcyjnego dziecko zużyło wszystkie jajka.

W związku z tym zakupilismy jajka w ilości podwójnej (to tak à propos szału zakupowego) i rozpoczęłam przygotowania święconki. Wstawiłam gar jajek i zajęłam się ogólną organizacją. 

W pewnym momencie usłyszałam huk, zastanowiło mnie to przez chwilę, ale w pędzie zignorowałam ostrzeżenia akustyczne. Gdy po chwili rozległ się następny huk, z rozrzewnieniem wróciłam myślami do czasów studenckich, gdzie w kuchni w akademiku często było słychać takie odgłosy jak eksplodowały jajka, które nagminnie ktoś zostawiał na gazie. 

W tym momencie zaczęło we mnie kiełkować nieśmiałe podejrzenie, że to ja jestem sprawczynią tych huków. A kiedy moje potomstwo zaczęło wołać mnie na pomoc bo jajka strzelały w kuchni zyskałam pewność. Wszyscy radośnie stwierdzili, że to może być początek naszej, nowej rodzinnej tradycji, takie jajkowe fajerwerki. 

Starając się zachować godność, nadwerężoną ociupinkę przez latające w powietrzu proteiny, spokojnie ugotowałam następną porcję jajek, dziękując sobie w duchu za szał świątecznych zakupów.

Pognaliśmy do kościoła poświęcić jajka. Grający koszyk prezentował się bardzo atrakcyjnie, szczęśliwie udało nam się powstrzymać dzieci przed włączeniem muzyczki przed obliczem księdza.

Wzruszyłam się patrząc na ludzi z koszykami, siła tradycji wyniesionej z domu jest niesamowita. Większość to były standardowe koszyki, aczkolwiek zdarzały się święconki w stylu amerykańskim. 
Amerykański koszyk wyglada tak samo jak polski, ale jest olbrzymi, to coś tak jak z samochodami. 
Jajka dotrwały, zostaliśmy zlani swięconą wodą, atmosfera, nawet tak daleko od kraju była odpowiednio świąteczna, wróciliśmy do domu żeby oficjalnie zacząć Wielkanoc.




I tylko rzeżuchy brak !





czwartek, 22 marca 2018

Rogata dusza kontra zasady, czyli wierzyć i sprawdzać

Od jakiegoś czasu zastanawiam się czy my jako naród jesteśmy wyjątkowi, czy to tylko moje, subiektywne postrzeganie rzeczywistości, ewentualnie seria kosmicznych zbiegów okoliczności.


Przez wyjątkowość rozumiem brak "baraniego pędu", nieufność, tudzież podważanie wszelkich autorytetów. 


My Polacy, nie wierzymy lekarzom, politykom, urzędnikom itd. i węszymy ciągle teorie spiskowe (mając taką historię myślę, że nie ma co nam się specjalnie dziwić). 
Jesteśmy w stanie poddawać w wątpliwość nawet prognozy pogody. 

Mam wrażenie, że w Stanach wygląda to inaczej, na przykład ostrzeżenia pogodowe, są tu traktowane obłędnie poważnie. Istnieją na przykład specjalne instytucje, które są odpowiedzialne tylko za organizację szkół podczas rożnych kryzysów klimatycznych. 

A jak się okazuje amerykańska wiosna ma poczucie humoru, zamiast kulturalnie walnąć trochę pączków, przebudzić stadko małych wiewióreczek, zorganizowała burzę śnieżną. Panika ogarnęła cały rejon, odwołali loty, zaczęli wypuszczać ludzi z pracy wcześniej, w obawie, że staną pociągi, szkoły też oczywiście zamknęli natychmiast. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. 

Ja jak typowa Polka, która  już niejedną (niestety) zimę przeżyła, podeszłam do tematu na tak zwanym luziku. Zorganizowałam artykuły spożywcze, drewno do kominka i z uwagą zaczęłam obserwować kaprysy aury.

Zaczął prószyć śnieżek, wszyscy w panice zabarykadowali się w domach. Po paru godzinach śnieżek ociupinkę przybrał na sile i zaczął wyglądać jak ze świątecznych pocztówek, szkoda tylko, że to koniec marca, a nie grudzień. Padał sobie i padał, pokrył wszystko piękną, grubą warstwą, innych katastrof (przynajmniej w mojej okolicy), nie było. 

Zastanawiające było to ślepe posłuszeństwo, nikt nie spojrzał za okno, za to wszyscy solidarnie utrzymywali, że stoimy w obliczu klimatycznej zapaści. Pogoda tutaj faktycznie potrafi zaskakiwać, ja sama sprawdzam prognozy, które mówiąc szczerze, na ogół się sprawdzają, ale chyba mam do nich większy dystans niż tubylcy.

"Słowiańska nieufność" wyłazi też ze mnie w przypadkach wymogów, czy reguł które intuicyjnie mi nie leżą. 
Na przykład wspomniana przez mnie wcześniej nieobecność w szkołach. 
Nie mogłam zrozumieć dlaczego absencja paru dni jest tak ścigana przez władze szkolne. 

Prawda okazała się banalnie oczywista, " jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze". Moje starsze dziecko, rozwijając w sobie asertywność (w tym wypadku raczej polską niż amerykańską), zapytało w szkole o powód, dla którego wszystkim tak zależy na obecności i jest to ścigane prawie listem gończym. 

I tu mam odpowiedź z pierwszej ręki, pani wyjaśniła mojej córce wyczerpująco problem. Mianowicie, jeżeli ogólna ilość opuszczonych godzin przekracza okresloną odgórnie normę, szkoła traci dotacje rządowe. 

Specjalnie mnie to nie zdziwiło, co mnie natomiast zszokowało to to, że jakoś nikt w klasie takiego pytania wcześniej nie zadał, wszyscy potulnie przychodzą do szkoły chorzy, na wózkach, o kulach itd. Z tymi wózkami i kulami nie żartuję. Nawet złamania nie są tutaj wystarczającym powodem do opuszczania zajęć.

Tak samo się burzyłam, w przypadku dodatkowych szczepień. Z tego co wiem byłam jedną z nielicznych matek, która wisiała jak wyrzut sumienia nad lekarką, analizując karty szczepień literka po literce, żeby nie zaszczepili mi dzieciaków podwójnie. 

Następną rzeczą, która mnie zainteresowała od początku, to był wymóg określania rasy, w rożnych urzędach i placówkach medycznych. Często zakrawało to na absurd. Bo na przykład po co komu informacja, czy jestem biała czy zielona, jeżeli ląduję u lekarza ze skręconą nogą ? 

Być może w przypadkach skomplikowanych operacji lub określonych chorób to ma sens, natomiast tak naprawdę to główne powody są dwa, pierwszy to dana placówka musi mieć takie informacje, żeby nie można jej oskarżyć o dyskryminację rasową i drugi przyziemny do bólu, tworzenie raportów statystycznych, których nigdy nikt nie czyta.

I znowu wracając do tematu "rogatej duszy", wielu z naszych, tutejszych znajomych (kolorów rożnych), narzekało na ten prawie uwłaczający im wymóg określania rasy, ale nikt z nich z czystej ciekawości nie sprawdził dlaczego tak się dzieje.

Kończąc moje wywrotowe wynurzenia,  z tych wszystkich absurdów najbardziej mnie ruszyło coś zupełnie innego.
 Jakiś czas temu oglądałam telewizję, jako gość honorowy występował weteran Drugiej Wojny Światowej, bardzo sympatyczny starszy Pan. 
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że nie było szans, żeby ten żołnierz walczył w tej konkretnej wojnie, w innej owszem, ale nie w tej, ponieważ zdecydowanie był za młody i wiekowo się nie załapywał. 

Oglądałam przez chwilę, potem zwróciłam uwagę mężowi, że producenci tego patriotycznego programu rąbnęli się albo w wyborze kombatanta, albo w wyborze wojny, nie ma przebacz niemowlaki nie walczą.

Wygląda na to, że ludzie tutaj (uogólniam oczywiście), przyjmują wszystko z tzw. "dobrodziejstwem inwentarza", nie zadając sobie pytania co tak naprawdę dostają i dlaczego.


Zastanawiam się czy życie pełne takiego, ślepego zaufania do władz i mediów wszelkiego autoramentu jest łatwiejsze czy trudniejsze od życia statystycznego, sceptycznego do bólu Polaka ?

czwartek, 15 marca 2018

Prawo serii, czyli tsunami i szczur

To, że nieszczęścia chodzą stadami wszyscy wiedzą, ciekawe co prawda dlaczego nikt nie mówi o prawie serii, kiedy spadają na niego same przyjemne rzeczy, ale widocznie taka już ludzka natura.

Nasz, prywatny ciąg zdarzeń nie był może długi, ale za to obfitujący w bardzo rozrywkowe momenty.

Zaczęło się niewinnie od piecyka. Właśnie szykowaliśmy się do rewizyty (prawie jak w 40-latku), co prawda w turbanie jak Madzia Karwowska nie latałam, ale mieliśmy bardzo ambitne plany kulinarne. 

Niespodziewanie piecyk padł, część palników gazowych też, ale jakoś udało nam się coś tam przypichcić i zachować  honor rodziny.
Humory wszystkim dopisywały, w kominku płonął ogień i było bardzo miło.

Po weekendzie trzeba było jednak zmierzyć się z problemem, można powiedzieć palącym. Gotować i piec trzeba, przynajmniej od czasu do czasu.

Przytomnie wezwaliśmy fachowca, nie próbując naprawić kuchenki samodzielnie. Po upływie 3 dni, co jak na warunki amerykańskie jest szybkością prawie ponaddźwiękową, pojawił się miły, mały facecik z bródką. W uśmiechach rozpoczął proces określania uszkodzeń, tudzież naprawiania takowych. 

Siedziałam w pokoju obok kuchni nie chcąc pana stresować. Pan jak stracił mnie z widoku wyluzował się i zaczął działać. Po pewnym czasie usłyszałam jak biedak zaczyna jęczeć, stękać, następnie zaczął do siebie mowić i na końcu modlić. Modlitwa niewątpliwie szczera i rozpaczliwa nie przyniosła odpowiedzi, fachowiec zdecydował się zasięgnąć opinii bezpośrednio u szefostwa. W efekcie następną godzinę spędził rozmawiając przez telefon. 

Udało mu się tymczasowo naprawić piecyk, uszczęśliwił mnie za to informacją, że trzeba zamówić części zamienne i je wymienić, w związku z tym pojawi się w przyszłym tygodniu dokończyć naprawę. 

Odniosłam się ze zrozumieniem do sytuacji, ale jak się okazało pan dopiero zaczął się rozkręcać. Zaproponował mi mianowicie rundkę do piwnicy, (gdzie wcześniej zakręcał gaz), żeby mi pokazać coś niepokojącego. Obrzuciłam facecika spojrzeniem od stop do głów, niepokojący się nie wydawał, zaryzykowałam. 

Zeszliśmy do piwnicy, pan otworzył ukryty panel koło zaworów gazowych i.....zabrakło mi słów. Wszystko tonęło w wodzie, mało tego woda lała się skądś z góry z hukiem, to nie było delikatne ciurkanie tylko silny strumien. Co dziwne ta woda gdzieś wsiąkała, bo nie wypływała z tego zakamuflowanego pomieszczenia, pełnego rur. 

Pan gazownik grzecznie się pożegnał, a ja zostałam z małym tsunami sama. Po otrząśnięcia się z pierwszego szoku zadzwoniłam do Fachowca Plenipotenta, piszę z dużej litery bo facio po pierwsze jest teoretycznie odpowiedzialny za naprawy w naszym domu, po drugie nie ma żadnych problemów z poczuciem własnej wartości i wreszcie po trzecie szczerze mnie nie znosi. Unikamy siebie jak możemy, niestety nie zawsze możemy. 

Zadzwoniłam i krótko bez krygowania poinformowałam, że woda zalewa dom, lubię wnieść trochę dramatyzmu w życie naszego Fachowca. 
Po godzinie pojawiło się dwóch panów, których znałam już niestety z poprzednich napraw, w związku z tym nie miałam wielkich nadziei. 

Fachowcy najpierw przytomnie zakręcili wodę, a potem niepokojąco zaczęli przypominać pana od piecyka. Różnica polegała na tym, że ponieważ było ich dwóch mogli rozmawiać ze sobą, jęczeli i modlili się też wspólnie. Po pewnym czasie zaczęli dzwonić do Plenipotenta błagając go, żeby kogoś przysłał. 
Ich szef pozostał niewzruszony, chłopaki cieżko się napracowały, ale po paru godzinach o cudzie, woda przestała lecieć. 

Zaczęłam nieśmiało żywic nadzieję na szczęśliwe zakończenie, w tym samym momencie okazało się, ku olbrzymiej ekscytacji mojego syna, że w wodzie pływa szczur (martwy). Tajemnicą pozostawał fakt, czy biedny gryzoń przegryzł coś i się utopił z powodu wyrzutów sumienia, czy tsunami zaskoczyło go niespodziewanie. Panowie dość niejasno tłumaczyli co się stało, kazali dzwonić do Plenipotenta i dali nogę. 

Pocieszyłam się myślą, że woda póki co jest, dom nie odpłynął, ściągniemy właściciela niech osusza, będzie dobrze, co prawda ma padać śnieg, ale idzie wiosna, damy radę.

W tym momencie zapracowany mąż wrócił do domu, należy zauważyć, że wykazał się prawdziwym hartem ducha i nie prysnął do Meksyku. Nie poddał się wizji powodzi, atakujących gryzoni, tudzież porażającego rachunku za części do piecyka. 
Jak wiadomo "twardym trzeba być, nie miętkim". Mój bohater !

Po omówieniu wszystkich ciekawych momentów dnia, mocno wymięci klapnęliśmy na fotelach. W tym momencie przyszedł do nas syn i podgryzając kabanoska zapytał, cytuję: " To co robimy z tym szczurem ?"

W tym momencie chyba mój szanowny małżonek zaczął jednak głęboko żałować powrotu do domu. Spojrzeliśmy na siebie, po długiej chwili ciszy mój mężczyzna (ten większy), westchnął i poszedł do piwnicy.

I tu właściwie mogłabym skończyć moją dramatyczną opowieść i zostawić wszystkich w niepewności, ale ja lubię konkretne zakończenia.

Okazało się, że geniusze faktycznie zostawili gryzonia smętnie pływającego w resztce wody, małym pocieszeniem było to, że po wyciągnięciu wyszło na jaw, że to jest mysz.


I to gryzoń i to, ale jak wiemy myszy mają zdecydowanie lepszy PR.

środa, 14 marca 2018

Upojna lektura, czyli korespondencja szkolna

Ostatnio dostaję bardzo ciekawe listy ze szkół moich dzieci. Gdybym nie była Polką, pełną "ułańskiej fantazji" i hartu ducha prawdopodobnie trzęsłabym się ze strachu i złości, za to zdarza mi się trząść ze zdumienia i na całe szczęście często ze śmiechu.

Przede wszystkim emaili ze szkół przychodzi mnóstwo, w zalewie informacji trzeba się naprawdę postarać, żeby nie przeoczyć czegoś ważnego.


Zacznę od tematu nieobecności w szkole. Nie wiem dlaczego, ale jest to niesamowicie ważne według amerykańskiego systemu edukacji. Dzieci nie mogą opuszczać zajęć i koniec. Oficjalnie bez papierka mogą opuścić dosłownie kilka dni, a potem już tylko na podstawie oficjalnych zaświadczeń lekarskich, nie ma przeproś. W teorii ma to sens, ale w praktyce często zahacza o absurd. 

Po pierwsze dzieci zdecydowanie za szybko wracają po chorobie do szkoły. Zarówno lekarze jak i rodzice mają na ten temat zupełnie inne zdanie niż w Polsce. 
Powiem brutalnie, że nic dziwnego, że mają w związku z tym problemy zdrowotne, oraz zdecydowanie za dużą śmiertelność wsród dzieci.

Wspominałam już o tym wcześniej, na grypę umarło w Stanach jak do tej pory ponad 60 dzieci, o dorosłych nie wspominają, ale twierdzą, że też jest dużo przypadków śmiertelnych. 
Dla porównania, z tego co wiem w Polsce umarły jak do tej pory na grypę 4 osoby (tylko dorosłe).

Jak powiedziałam, że miałam grypę, a nawet z komplikacjami, wszyscy na mnie tutaj patrzyli jakbym przeżyła co najmniej trzęsienie ziemi, albo dwa.
To prawda, że było cieżko, ale zdecydowanie nie wybierałam się na tamten świat.

To są te chwile, kiedy bez względu na wszystko zachwycam się polską służbą zdrowia. Hip, hip hurrraaa !

Wracając do szkoły, jak taki delikwent zaczyna opuszczać zajęcia i nie mowię tu o tygodniach tylko dniach, szkoła zaczyna wysyłać listy i emaile do wyrodnych, totalnie nieodpowiedzialnych rodziców. 

Taki dzieciak (w liceum), może bowiem stracić punkty, które są niesamowicie istotne, wpływają na oceny, egzaminy, potencjalne studia, karierę zawodową i najwyraźniej na zachowanie równowagi we wszechświecie. Pod tym względem w szkołach polskich jak dla mnie ma to więcej sensu, jak kogoś nie ma to potem zalicza materiał i jak to mówią Panowie z Kabaretu Smile: "Nie było tematu".

Tutaj temat trwa i trwa i zatruwa człowiekowi życie. 

To samo jest w podstawówce, chociaż tutaj dla odmiany nie ma straty punktów, ale są wyrzuty (nie po mordzie, ale sumienia). Emaile są pisane wielkimi literami, na czerwono, całe szczęście, że nie wspominają o studiach, ale i tak człowiek zaczyna mieć obawy, że przez niego dzieciak zostanie analfabetą.

A jakby ktoś przeczytał taki list to pomyślałby, że dziecko opuściło bez powodu miesiąc, a nie słownie jeden dzień, bo miało na przykład biegunkę. Trochę cieżko byłoby lecieć z tą biegunką do lekarza. 


Żeby nie było, jestem normalna, jak coś się dzieje poważnego trzeba biegać do lekarza, ale może z zachowaniem ociupinki zdrowego rozsądku. Osobiście myślę, że to wszystko bierze się stąd, że nikt tu nie uważa, że zwykli ludzie są w stanie myśleć samodzielnie. Nie mają podstawowej wiedzy medycznej, nie to co my Polacy, którzy z kolei przesadzamy z tą wiedzą i często leczymy się sami i wiemy wszystko lepiej niż specjaliści.

Podobnie interesujące są listy o postępach w nauce. W liceum, podobnie jak w Polsce prawie wszystko jest dostępne w formie elektronicznej, ale zdarzają się na szczęście rzadko, listy (w formie papierowej) i wtedy naprawdę nie wiadomo o co im chodzi.

Jeszcze lepsze są listy z podstawówki, czasami można się nieźle zdziwić. Na przykład ostatnio dostaliśmy list, że nasz syn miał super ważny test z matematyki (wyniki w załączeniu). Za cholerę nie wiemy jak zinterpretować załączone dane. Pocieszające jest, że zdał, bo to napisali na początku, na ile będę musiała się zapytać. Sam czar i urok.


Na duchu podniósł mnie fakt, że nasi sąsiedzi, którzy rownież mają dzieciaki w podstawówce, też nie wiedzą na ile ich dzieci zdały, (zawsze to w stadzie raźniej).

Chyba najbardziej zaskoczył mnie, jak do tej pory e-mail zapraszający na bal karnawałowy w podstawówce. To był wręcz wodospad e-maili. Kilkanaście zaproszeń informacji itd. 

Na końcu okazało się, że cała impreza będzie trwała godzinę. Wzięliśmy to dzielnie na klatę, ale już całkiem rozłożyła nas informacja, że w balu będzie uczestniczyć tylko określona liczba dzieci, na zasadzie "kto pierwszy".

I tu muszę przyznać, potrzebowałam chwili żeby zaakceptować fakty. Uczestniczyłam już w wielu  takich balach jako doświadczona Matka Polka, ale nigdy nie spotkałam się z takimi ograniczeniami. 
Ale cóż co kraj to obyczaj.







poniedziałek, 12 marca 2018

Trochę wpadek towarzyskich, czyli czas na chwilę rozrywki

Ostatnio mówiąc oględnie, dałam plamę. Niestety można powiedzieć, że więcej niż jedną. Wszystkiemu jest winna moja wrodzona, nieokiełznana skłonność do mówienia prawdy. 

A wszystko zaczęło się jak w bajkach, kiedy księżniczka (już w wieku okołomenopauzalnym, ale młoda duchem), wybrała się na bal (babski wypad, spacerek i obiadek), księcia chwilowo zabrakło.

Dwie znajome mamy wstrząśnięte do głębi moją, spokojną, przepełnioną interesującymi książkami egzystencją postanowiły mnie rozerwać, na szczęście w stylu amerykańskiego przedmieścia, a nie dosłownie.

Obie kobiety darzę sympatią i uważam, że należy się integrować, tak więc o umówionej porze byłam gotowa żeby rozpocząć część rozrywkową.

Zaczęłyśmy od spacerku, bardzo energicznego, bo zimno się znowu zrobiło niestety straszliwie i co poniektóre części ciała zaczęły się marszczyć (przy odrobinie wyobraźni można łatwo zgadnąć które).

Mamy chciały mnie uszczęśliwić kawą w kubku, zdołałam dzielnie wynegocjować herbatkę. 

Muszę przyznać, że taki spacerek jak nos prawie odpada i traci się czucie w palcach, z gorącym napojem znacznie zyskuje na atrakcyjności.

Oczekiwałam jak zwykle tematów szkolno  - dzieciakowych i nie zawiodłam się, ale najpierw rozpoczęłyśmy obchód butików. 

Normalnie omijam szerokim łukiem tę część naszego przedmieścia, bo ceny są mówiąc delikatnie nieetyczne. Ale do towarzystwa pozachwycałam się kolorowymi szmatkami na lato. Jedna mama zakupiła spodenki plażowe dla całej rodziny (styl mocno hawajski), cena mocno kosmiczna.

Po odbyciu obowiązkowego mini maratonu, dotarłyśmy do knajpki na lunch (po polsku coś takiego jak obiad, ale dużo mniejszy). Najpierw się okazało, że obie mamy (bardzo szczupłe), zamówiły porcje jak dla przysłowiowego ptaszka, chociaż moje ptaszki ogrodowe najwidoczniej nie znają tego powiedzenia bo obżerają się na potegę i są przyjemnie zaokrąglone.

Ponieważ nie nastawiałam się na specjalne obżarstwo, miniaturowe porcje nie zrujnowały mojego pogodnego nastawienia (do czasu). 

Jako pierwsza przysłowiowa plama wypłynęła II Wojna Światowa, okazało się bowiem, ku okropnej konsternacji obu mam, że nigdy w życiu nie zwiedziłam żadnego obozu koncentracyjnego. Wręcz czułam, że moje akcje odrobinę zatrzęsły się i spadły o kilka punktów. 
Prawda jest taka, że nigdy nie mogłam się na to zdobyć. Wystarczy mi to co przeczytałam i obejrzałam o tych przerażający czasach.

No a potem to już poleciało z górki. Okazało się, bowiem, że w szkole u syna rozpoczęli zapisy na dodatkowe zajęcia pozaszkolne i ja matka wyrodna, zakała rodu i wręcz chodząca patologia dziecka mojego nigdzie nie zapisałam.

Błysk w oczach mamuś uświadomił mi, że tym razem tak łatwo mi nie pójdzie.
Usiłując odwrocić uwagę od mojego skandalicznego zaniedbania zaczęłam się dopytywać na co zapisały swoje dzieci moje towarzyszki.

Jedna z nich zapisała swojego jedenastoletniego syna na haftowanie na kanwie (jestem pewna, że będzie wspominał te zajęcia w przyszłości ze wzruszeniem na kozetce u psychoanalityka). 

Druga mama była bardziej wyzwolona i jedno dziecko zapisała na haft na kanwie (co oni mają z tą kanwą), a drugie na pisanie kodów komputerowych.

Obie tłumaczyły swoim zbuntowanym potomkom, że jak chcą studiować na Harvardzie (jak wszyscy wiemy dla dzieci w wieku od 8 do 11 lat jest to bardzo ważna kwestia), muszą inwestować w swój rozwój, a nie grać w piłkę.

W tym momencie błysnęłam intelektem i stwierdziłam, że przecież jedno nie wyklucza drugiego i jak wszyscy wiemy uczelnie w Stanach uwielbiają sportowców.

Mamy spojrzały na mnie ze współczuciem, ale o dziwo rownież z sympatią, podszytą rezygnacją obawiam się. 

Tą spektakularną plamą zakończyłam ostatecznie rozrywkowe przedpołudnie i energicznie udałam się po dziecko do szkoły.

Może się mylę, i może to moje dzieci bedą leżeć na kozetce rozpaczając, że nie mogły sobie nic "podziergać" za młodu, ale jakoś nie wierzę, że haft na kanwie może komuś pomóc zdobyć tytuł naukowy.


wtorek, 6 marca 2018

Amerykańskie psiaki, czyli how how...do you do



Odkąd pamiętam bardzo lubiłam zwierzęta, niektóre nawet kochałam. Gdyby ktoś zastanawiał się czy emigracja mnie zmieniła, tytuł mojego bloga powinien wyjaśnić ewentualne watpliwości.

Bez względu na to co mówią rożne religie i nurty filozoficzne, jestem przekonana, że zwierzęta mają duszę i nikt mnie nigdy nie przekona, że jest inaczej.

Porzucając ten wzniosły ton (na pewno do niego kiedyś wrócę), gwoli usprawiedliwienia, od czasu do czasu muszę przecież trochę poprzynudzać, zwłaszcza jak ogarnia mnie "melancholia emigracyjna". 

Już nawet pomału przestaję tak bardzo tęsknić za polskim jedzeniem, teraz głownie cierpię na brak inteligentnych partnerów do rozmów.


W związku z tym mimo poważnego początku, temat będzie lekki, przyjemny i włochaty, mianowicie amerykańskie zwierzaki. Wcześniej już pisałam trochę o dzikich wiewiórkach, jeleniach i rożnego rodzaju ptakach, dzisiaj skupię się na włochaczach domowych.

Amerykanie kochają swoje zwierzaki. To proste zdanie odzwierciedla rzeczywistość, którą znamy głownie z filmów i raczej traktujemy z przymrużeniem oka. Celebrytki noszące mini pieski, koty leżące na futrach z pełnym manikiurem i w koliach wydają się cały czas raczej żartem a nie faktem, okazuje się, że jak zwykle nic tak nie zaskakuje jak życie.

Zaczynając od podstaw, gorące uczucia do zwierzaków widać już w sklepach zoologicznych. Ich asortyment różni się od polskich, głownie tym, że Amerykanie dbają nie tylko o zaspokojenie podstawowych potrzeb fizjologicznych swoich pupili, ale również o odpowiednią garderobę i rozrywkę.

I tutaj panuje równość, ubranka i buty można znaleźć nie tylko dla psów i kotów, ale rownież dla innych zwierzaków na przykład królików. Oprócz kolekcji na rożne pory roku i pogodę, można rownież zakupić stroje okolicznościowe, czyli kostiumy na święta i karnawał na przykład, o nieśmiertelnym Halloween nie wspominając. 

Dostępne zabawki rownież oprócz wersji standardowych są tematyczne. 
Ciekawe czy dla szczeniaka liczy się, że obślinia gumowego Mikołaja, jajko czy ewentualnie czerwone serduszko. 

Widziałam nawet słodycze dla psów i kotów z okazji Walentynek (w serduszka, gdyby ktoś miał wątpliwości).



Przy kasach bardzo często znajdują się pojemniki z przekąskami dla zwierzaków i kiedy właściciele wyskakują ochoczo z ciężkiej gotówki, taki psiak na przykład dostaje przegryzkę. Coś jak dzieciak, który dostaje lizaka.



Od razu przypomina mi się scena z filmu " Kochaj albo rzuć", jak biedny Pawlak chciał pochować brata na psim cmentarzu.


Obecność wielu klinik, hoteli i gabinetów spa dla "tych co skaczą i fruwają", nikogo nie dziwi, urodę wszak należy pielęgnować.



Natomiast co mnie na początku zdziwiło, ale teraz już się przyzwyczaiłam, to to, że w Stanach zwierzęta dla wielu osób są substytutem dzieci i tak właśnie są traktowane. Nie potrafię zliczyć ile razy widziałam pieski wystrojone w płaszczyki przeciwdeszczowe lub wożone w sklepach w kocykach jak niemowlaki.

Charakterystyczne dla dumnych "rodziców" są rownież obowiązkowe spacery, w celu pochwalenia się jak taki włochaty milusiński rośnie i jaki jest inteligentny oczywiście.


Zwierzęta mnie lubią (ze wzajemnością oczywiście), okazują mi sympatię w prawdziwie międzynarodowy sposób. 
Skaczą, obśliniają mnie i w związku z tym ich właściciele nie mają wyjścia, (nie zrobią przecież przykrości swojemu psiakowi), co prawda nikt z sąsiadów mnie nie obślinia (na całe szczęście), ale rozpoznają i uśmiechają się radośnie do szalonej Polki, bo wiadomo pies zawsze rozpozna dobrego człowieka ! 
(A co tam precz z fałszywą  skromnością).








poniedziałek, 5 marca 2018

W blasku brylantów, czyli Oskary

Od zawsze uwielbiałam gale oskarowe. Odkąd tylko zaczęły się transmisje na żywo, starałam się je oglądać w nocy, a ponieważ nie wiadomo dlaczego Oskary zawsze rozdawane są w niedziele, a nie na przykład w soboty, to w poniedziałek chodziłam nieprzytomna, ale szczęśliwa jak prosię w deszcz.



W niedzielę wieczorem (wreszcie nie w środku nocy), zalegliśmy  razem z mężem w pozach mocno zrelaksowanych przed telewizorem już kilka godzin przed rozpoczęciem właściwej imprezy, ponieważ wreszcie chciałam zobaczyć te wszystkie sławy obwieszone brylantami na czerwonym dywanie. Przyjemna ekscytacja unosiła się w powietrzu.

Podobna atmosfera panowała przed Super Bowl, w sklepach panowie masowo wykupywali przekąski dla "twardzieli", a panie czekały na reklamy tudzież Justina Timberlake'a w możliwie skąpym wdzianku. Przyznam się z ręką na sercu, że Super Bowl mnie znudził, oglądałam tylko kawałek, a reklamy rozczarowały. 

Podczas gali oskarowej być może dlatego, że jestem zdecydowanie typem filmowym, a nie sportowym reklamy bardzo mi się spodobały. Tutaj faktycznie był widać, że są inne, specjalnie przygotowane "na potrzeby filmu". 

Podziwianie mizdrzących się Pańć na osławionym dywanie okazało się niekoniecznie trafionym pomysłem. Kilka mocno wychudzonych i wystrojonych desperatów (płci obojga), łapało celebrytów i zachwycało się kreacjami. 

Strojów komentować nie będę, o gustach.......wiadomo, ale jedna rzecz mnie lekko uwiera. Przyjęło się, mianowicie, że kreacje oskarowe to ma być "szał ciał i uprzęży", a tu Emma Stone wystąpiła w czarnych spodniach i czerwonej marynarce, obwiązana różowym paskiem z kokardką do kompletu. 

Pańcie stylistki wręcz hiperwentylowały z przejęcia jak ona ślicznie wygląda itd. Dziwne, pamietam jak parę Oskarów temu Liza Minelli przyszła na rozdanie nagród w spodniach i tunice, Media nie zostawiły na niej przysłowiowej suchej nitki, chociaż wiadomo, że to jest jej styl od lat (może zabrakło różowej kokardy).

Kontynuując temat wyrażania opinii, po paru miesiącach życia w Stanach pomału zaczęłam przyzwyczajać się do wszechobecnej postawy "pełnej ślepego zachwytu". 

Bycie wiecznym malkontentem może być niestrawne, ale puste komplementy też mogą człowieka zemdlić.
Z jednej strony to jest miłe jak się wszyscy do siebie szczerzą, a nie warczą i mówią miłe rzeczy, ale z drugiej jak się głębiej zastanowić nikt nie przywiązuje wagi do tego co mówi. 
W efekcie wszystkie rozmowy są koszmarnie płytkie i prymitywne.

Oglądając puste zachwyty i radosne rżenia pan redaktorek zrozumiałam mądrość polskiej telewizji. Zdecydowanie bowiem Oskary zyskują na jakości po wprowadzeniu małej cenzury. Można sobie zdecydowanie odpuścić chichoczące  anoreksje bo w zupełności wystarcza właściwa transmisja, która i tak trwa 4 godziny.




Po przemęczeniu się na czerwonym dywanie, pogrążyłam się w świecie filmowym.

Amerykańska akademia filmowa w tym roku poszła na całość. Z okazji 90 "urodzin" Oskara, dekoracje wręcz kapały od brylantów. Subiektywnie bardzo mi się podobały (zen zdecydowanie się nie sprawdza w show businessie).

Z pewnym smutkiem zauważyłam, że gdzieś na przestrzeni lat Oskary zgubiły swoje ponadczasowe przesłanie o "magii kina", a zaczęły przemycać tak zwane "treści propagandowe". 

Najpierw zaczęło się od koloru skóry aktorów. O ile na początku nagrody głownie trafiały do białych (nie mogę tego ująć w mniej rasistowski sposób), to teraz zdecydowanie widać tendencje otwarcia na rożne rasy (chwała im za to, nie mam nic przeciwko).



Potem przyszła pora na polityczne aluzje (mniej lub bardziej, raczej bardziej otwarta krytyka prezydenta i w zależności od aktora nawoływanie do wojny lub pokoju na świecie). 

I na koniec chyba najbardziej kontrowersyjne, "wyjście z szafy", czyli ogłaszanie publiczne orientacji seksualnej.



Jak już wspominałam homofobem nie jestem, ale kiedy usłyszałam jak przy odbiorze Oskara pan dziękuje mężowi, a pani żonie potrzebowałam chwili, żeby się ogarnąć w temacie.

I na koniec okulary. Najwyraźniej Hollywood uznało, że okulary podnoszą IQ. W rezultacie wszystkie elegantki, które tylko mogły "legalnie", paradowały w okularach. 

Myśle, że to coś jak damska odmiana hollywoodzkiej brody. Nie wiem dlaczego współcześni  aktorzy, żeby być uważani za atrakcyjnych muszą być nieogoleni, a panie muszą najwidoczniej nosić okulary.

Ale co tam, mimo tego "targowiska próżności", absurdów i rozmów, po których cześć komórek mózgowych ulega poważnej kontuzji naprawdę lubię to "hollywoodzkie marzenie", trochę błyszczącej magii w naszej, szarej codzienności.