środa, 15 listopada 2017

Pierwsze interakcje z tubylcami, czyli medyczna próba sił

Jak tylko trochę uwilśmy nasze, nowe amerykańskie gniazdko, rodzina i przyjaciele zaczęli się martwić, że tęsknota, samotność i amerykańskie wyzwania będa miały zły wpływ na moje samopoczucie Matki Polki na obczyźnie. Prawie natychmiast okazało się, że samotność mi nie grozi, a amerykańskie wyzwania są w stanie przyćmić (przynajmniej czasowo) tęsknotę. 

Wszystko zaczęło się niewinnie i jak to często w życiu kobiet bywa, było związane z dziećmi. 

Ameryka to ciekawy kraj, okazało się mianowicie, że żeby dziecko mogło uczęszczczać do szkoły i pochłaniać międzynarodowe mądrości, musi posiadać kartę szczepień (świadectwa, oceny, nagrody itd), przynajmniej na początku nikogo nie interesowały. 

Już w Polsce uprzedzona o tym szczególnym podejściu tutejszych władz, wykazałam się prawdziwie odpowiedzialnym podejściem i sprawdziłam, których szczepień nam brakuje i uzupełniłam takoweż. A żeby uszczęśliwić wszystkich miałam je dodatkowo przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego. Jednym słowem byłam przekonana, że "wymiatam". No tak, pierwszego dnia pielęgniarki szkolne w dwóch szkołach wymiotły mnie. 

Najpierw okazało się, że nie umieją odczytać rzymskich cyfr, (a tak oznaczone były niektóre daty szczepionek). Nie wiem ile czasu spędziłam tłumacząc "z polskiego na nasze" same daty. Kiedy już odetchnęłam, okazało się, że nie znają części nazw szczepionek i dostałam plik skierowań na te, których nie znają - niezwykle wygodnie, ale cholernie niezdrowe i niebezpieczne. 

Od jednej z matek, która też przyjechała do Stanów z Europy, dowiedziałam sie, że jej dziecku zabrakło ponad 10 szczepionek i wszystkie temu dzieciakowi podali prawie natychmiast, bardzo źle sie poczuł, ale przeżył. Już w tym momencie nie czułam się ani samotna, ani nieszczęśliwa tylko, nieźle wkurzona, niebezpieczna dla otoczenia byłoby chyba jeszcze lepszym określeniem.

Tak samo jak poczta, okazało sie, że instytucja, w której szczepi się młodzież szkolną otwarta jest w podobnie dogodnych godzinach mianowicie: poniedziałek, środa i piątek (jedna godzina dziennie). I to jest naprawdę fakt. 

Tak więc moje pierwsze interakcje towarzyskie zaczęły się od pielęgniarek i personelu medycznego, odpowiedzialnego za szczepienia. 

Tu ponieważ po pierwsze miałam szczęście i trafiłam na inteligentną lekarkę, a po drugie byłam już tak tym wszystkim wkurzona jak norka, doszłyśmy w miarę szybko do porozumienia i ograniczenia szczepień na te, które faktycznie były potrzebne. 

Spędziliśmy w tym czarownym miejscu parę dni, bo godzina to jednak trochę krótko.

Na koniec jeszcze uszczęśliwili nas próbami na gruźlicę, bo okazało sie, że Polska podpada pod dzikie kraje tzw. grupy wysokiego ryzyka - urocze po prostu. I kiedy myślałam już, że może polubię pielęgniarki, bo przecież chciały dobrze, zadzwoniły do mnie i poinformowały, że jeżeli moje dzieci nie mają wymaganych  szczepień to nie przekroczą progu szkoły (i to niestety jest wierny cytat). 

Na szczęście dla moich pociech dowiedziałam sie, że tak traktują tu wszystkich, bo tej akcji byłam prawie gotowa skazać moje potomstwo na wtórny analfabetyzm.

2 komentarze: