piątek, 29 listopada 2019

Święto Dziękczynienia pełne bigosu, czyli repetytorium z historii nad schabem

Już podczas naszego pierwszego Święta Dziękczynienia, stało się jasne, że amerykańskie menu u nas nie przejdzie.
Zareagowaliśmy dość szybko, stworzyliśmy naszą, rodzinną tradycję i zamiast indyka robimy bigos.
W tym roku, jako bonus zrobiłam schabik z efektem ubocznym w postaci smalczyku.
I tak zasiedliśmy sobie kulturalnie przy stole i podczas pochłaniania bigosu prowadziliśmy rozmowy, przy których Amerykanie prawdopodobnie dostaliby ostrej niestrawności, zapominając o poziomie cholesterolu.

Temat niejako wypłynął sam, sprowokowany moimi, ostatnimi doświadczeniami w szkołach moich pociech. Nie wchodząc więcej w szczegóły, bo ile można przynudzać ciągle na ten sam temat, dali mi się nieźle we znaki.
Zrezygnowana machnęłam ręką na sposób w jaki są kształcone amerykańskie dzieciaki, ale moje nie bedą.

Zaczęłam górnolotnie od uświadomienia moim dzieciom, ze szczególnym naciskiem na Juniora, że powinien być wdzięczny za mnóstwo rzeczy w swoim życiu codziennie, a nie raz do roku.
A że jakoś nie mam zaufania do podstawy programowej w amerykańskiej szkole, dodatkowo poleciałam po całości i wyjaśniłam mojemu synowi skąd wzięło się to święto.
Przedstawiłam mu plastycznie jak wyglądała wdzięczność pielgrzymów w stosunku do pomocnych Indian.
Tutaj powiedzenie, że przy takich przyjaciołach wrogowie są całkowicie zbędni, byłoby niedopowiedzeniem stulecia.

Obiektywnie, w obecnej formie Święto Dziękczynienia sprawia bardzo przyjemne wrażenie, (chociaż indyki prawdopodobnie nie zgodziłyby się z takim postawieniem sprawy).
Szkoda tylko, że nie ma innej genezy. W tym samym czasie, kiedy Amerykanie radośnie pieką indyki i przypominają sobie o rodzinnych zobowiązaniach, Indianie, (a raczej ich resztka), świętują raczej coś zbliżonego do naszego Święta Zmarłych.

Co ciekawe wszyscy tutaj myślą, że jeżeli nie będzie się wracać do przeszłości to w końcu historia w wersji ulepszonej wyprze tę prawdziwą. 
To chyba jest uniwersalna cecha ludzkości niestety, pewność, że kłamstwo powtórzone milion razy stanie się faktem historycznym.
Podsumowując Junior przeszedł mocno skrócony kurs amerykańskiej historii i poszerzania horyzontów.
Nie było to dla niego specjalnie traumatyczne doświadczenie, bo nie mam specjalnych problemów z wyrażaniem własnych opinii i uświadamiania moich dzieci, bez względu, czy mają pytania odnośnie rasizmu, dyskryminacji, narkotyków, czy zmory rodziców, nieśmiertelnego tematu, czyli skąd się biorą dzieci.

Nie mam zielonego pojęcia, gdzie moje dzieci będą żyć. Gdziekolwiek zdecydują się uwić gniazda, powinny dysponować wiedzą, niekoniecznie pożądaną według amerykańskich pedagogów.
Niewątpliwie nie mogę moim dzieciom wyjaśnić wielu mrocznych tajemnic historii świata, ale problem Indian jestem w stanie im dość obrazowo przedstawić.
Junior nową wiedzę przełknął, zobaczymy czy będzie potrzebował powtórki, czy zapamięta, (z taką matką jak ja zapomnienie tudzież wyparcie mu raczej nie grozi).

Małym pocieszeniem w mojej opowieści, był fakt, że prawdopodobieństwo, że wśród pielgrzymów zaplątali się jacyś Polacy jest minimalny. I dobrze, bo mamy wystarczajaco własnych, ciemnych plam na historycznym sumieniu, żeby sobie jeszcze dokładać eksterminację Indian.
Wielka szkoda, że Święto Dziękczynienia nie ma innej genezy, bo w obecnej formie mogłoby być naprawdę czymś wyjątkowym.

Bez względu na powszechnie popularną postawę propagującą równouprawnienie i krytykującą dyskryminację w każdej formie, jestem przekonana, że gdyby białym Amerykanom zaproponowano magiczne wyczyszczenie kraju i historii z naleciałości indiańskich i murzyńskich z radością podpisaliby pakt z diabłem.
Ciężko jest wciskać ciemnotę, że rasizm jest przeszłością, jeżeli cały czas jest widoczny praktycznie w każdej dziedzinie życia, (przynajmniej dla mnie).
Podczas ostatnich dwóch lat odwiedziłam różne urzędy, sklepy, szpitale, zarówno dla zwierząt jak dla ludzi.
Nigdy nie spotkałam lekarza pochodzenia afroamerykańskiego, nawet nasze świnki i kotka mają białych lekarzy.
Zdarzały się za to pielęgniarki i recepcjonistki, co ciekawe nie przypominam sobie białej sprzątaczki.

Najgorsze stanowiska pracy, są obsadzane przez Afroamerykanów i Latynosów, podobnie wygląda sytuacja z miejscami zamieszkania. Wizja, że obok siebie w ładnych, słodkich domkach mieszkają biali i kolorowi to jedna, wielka iluzja. 
Jedynym odstępstwem od tej reguły jest sytuacja, kiedy jakiś Latynos, na przykład skończył Harvard tarza się w żywej gotowce, lub jest na specjalnym kontrakcie w Stanach, dodatkowo wygląda mało egzotycznie, siedzi cicho w domu i się nie wychyla.

Afroamerykanie również trzymają się razem, jakieś 20 km od nas jest inne miasteczko, w którym jest dzielnica zamieszkała, głównie przez Afroamerykanów. 
Bardzo ją lubię, bo oprócz zdecydowanie przystępniejszych cen, atmosfera jest również bardziej normalna.
Na początku nie zdawaliśmy sobie  tego sprawy. Po zjedzeniu obiadu w knajpie, gdzie byliśmy jedyną, białą rodziną i zrobieniu zakupów w sklepie, gdzie też raczej odbijaliśmy na tle otoczenia dotarło do nas, że zapuściliśmy się dość daleko od naszych rejonów.
Zabrzmi to absurdalnie, ale w takich wypadkach nasz, ewidentnie obcy akcent raczej wzbudzał sympatię otoczenia niż niechęć.
Nie będę czarować, prawdopodobnie w Harlemie, w nocy nie byłabym taka tolerancyjna, ale w takich zwyczajnych miejscach czuję się bardziej sobą, a nie sztucznym tworem  amerykańskiego przedmieścia, który nijak mi nie przypomina zwyczajnego człowieka.

Całe szczęście, że listopad już się kończy, a wraz z nim przynajmniej teoretycznie rożne biurokratyczne bzdury w szkołach. Może jakoś odetchnę, bo już jadę na oparach normalności.
Pomału zaczynam się szykować do wieszania lampek, zamawiania karpi i ogólnie tych wszystkich czynności, które nie tylko sprawiają mi wielką przyjemność, ale pozwalają nie zwątpić, nie zwariować i mieć nadzieję, że może takich ideowców jak ja jest więcej na świecie.

środa, 20 listopada 2019

Listopadowe rozterki Matki, czyli gdzie uczyć, żeby nauczyć


Zamilkłam na dłuższą chwilę, nie z powodu następnego, egzotycznego wypadu, ale równie egzotycznej, (aczkolwiek zdecydowanie mniej atrakcyjnie), rzeczywistości.

Mówiąc prościej moja wena twórcza wzięła chorobowe od rzeczywistości, nie oceniam, sama bym wzięła.
Oprócz wszystkiego listopad nastraja mnie wyjątkowo nostalgiczno-melancholijnie. 
W związku z tym, żeby przesadnie nikogo nie dołować, przejadę się trochę po amerykańskim systemie szkolnictwa, zawsze to jakaś rozrywka i pocieszenie dla moich przyjaciółek w Polsce, że nie tylko one cierpią w starciu z problemami szkolnymi.



Wstrzymywałam się z tym tematem ponad dwa lata, bo chciałam być w miarę obiektywna w ocenie, co nie jest łatwe, bo po pierwsze nie jestem już dzieckiem i mam własne zdanie na wiele tematów, a dodatkowo moje, własne potomstwo tkwi w amerykańskiej, szkolnej rzeczywistości, (a ja przymusowo razem z nimi).
W związku z tym mimo niskich temperatur na razie nie marznę, bo ciśnienie regularnie mi podnoszą dwie szkoły moich dzieci i często robi mi się niepokojąco gorąco pod czaszką.
Taki już los Matki Polki bez względu na położenie geograficzne.


Zacznę niejako od tyłu, nie uważam, żeby polski system szkolnictwa był lepszy, ani gorszy, jest inny niż amerykański i ocena co jest najlepsze dla dzieci zależy indywidualnie od przekonań rodziców.
Jedyną, niezaprzeczalną zaletą w szkołach amerykańskich jest szybkość i jakość reakcji w przypadku znęcania się nad dzieciakiem. W tym momencie pojawia się konkretny paragraf, nawet nie groźba, a  pewność otrzymania pozwu i kończą się żarty.


Zapoznałam się bardzo blisko z trzema szkołami w Stanach. Zaliczyłam podstawówkę, obecnie zaczęłam gimnazjum, a jednocześnie kończę w trybie mocno przyspieszonym, liceum, (tak zwane amerykańskie tempo na życzenie). 
Można powiedzieć, że mam pojęcie, (blade, ale mam), o czym piszę.
Od razy zaznaczę, że według opinii wszystkich, nasza okolica jest jedną z najlepszych w stanie, pod względem szkół. Wspomniane przeze mnie placówki znajdują się bardzo wysoko w rankingu, według niektórych źródeł są nawet w pierwszej dziesiątce w skali całych Stanów, a to już nie jest żart, bo jak wiemy USA zajmuje prawie połowę kontynentu.



I tu pojawia się pytanie, które dręczy mnie od jakiegoś czasu, że skoro miałam zaszczyt zobaczyć na własne oczy jedne z najlepszych szkół, to jak mogą wyglądać te najgorsze.
Niewątpliwie w grę wchodzi tu również bezpieczeństwo. W szkołach moich dzieciaków nie ma bramek wykrywających broń, a ochroniarze owszem są, ale spokojni i nie biegają ze strzelbami i strachem w oczach, że nie doczekają emerytury.
Jak zwykle powiedzenie, że "pieniądz rządzi światem", sprawdza się tutaj idealnie. 
Lepszy stan, lepsze dzielnice, wyższe podatki, większe sumy przekazywane z budżetu na placówki szkolne, do tego dochodzi realne niebezpieczeństwo pozwów od wpływowych rodziców, jeżeli dzieciom coś się stanie i w taki sposób szkoła również zyskuje w rankingach.



Sposób w jaki są tutaj kształcone dzieci nazwałabym nierównym, prawdopodobnie dlatego, że jest tak elastyczny, co ma swoje zarówno dobre jak i złe strony.
Dobre, bo w przypadku dziecka wybitnie zdolnego, bądź wręcz przeciwnie, można system nagiąć do jego potrzeb. I tutaj można się bawić dowolnie, na przykład dzieci z gimnazjum mogą mieć część przedmiotów na poziomie liceum, lub być pod specjalnym kloszem praktycznie do matury.
Złe, ponieważ jest chaotyczny i często nawet rodzice urodzeni w Ameryce są niedoinformowani i mają problemy, żeby odpowiednio wykorzystać wszystkie oferowane możliwości.
W przypadku amerykańskich świeżaków, takich jak nasza rodzina, cały proces jest podwójnie ciężki i bez pomocy czujemy się jak prymitywne, sfrustrowane nieuki.



W praktyce,  jak wszędzie i tutaj bardzo dużo zależy od nauczycieli, poziomy poszczególnych przedmiotów nawet w jednej klasie mogą się szokująco różnić.
Wygląda to na przykład tak, że na lekcji matematyki dziecko ociera się o tematy, które normalnie poznajemy na studiach, a jednocześnie nie ma bladego pojęcia o chemii, minimalną wiedzę z biologii, przyzwoitą wiedzę z geografii, nie ma bladego pojęcia o historii świata, a lektury obowiązkowe szokują ambitnym doborem i depresyjną treścią.



Podobnie rzecz się ma między gimnazjum a liceum, zadziwiające, ale niektóre przedmioty są na wyższym poziome w gimnazjum.
Cały proces działa następująco, najpierw uczą dzieci pisać i liczyć, a potem dają im laptopy i kalkulatory, na których opiera się cały, dalszy proces nauczania, (taka masowa produkcja niedouczonych pacanów).
W gimnazjum uczą się geografii świata, potem ten przedmiot, (razem z wiedzą dzieciaków niestety), w magiczny sposób znika z podstawy programowej.
Torturują dzieci chórami i orkiestrami, bez zapoznania ich z nutami, o samej muzyce i ich twórcach nie wspominając.



Tutaj, w ramach przerwy będzie mała anegdotka z życia.
Lubię muzykę klasyczną, opery, operetki i balet. Siedzę sobie kiedyś w jakimś urzędzie, czekając na papierek, (biurokracja nie zna granic nigdzie). 
Idylliczna atmosfera, samotna pani w pocie czoła tworzy mi dokument, a w tle puszcza sobie dość głośno muzykę klasyczną z odtwarzacza CD.
Po odebraniu papierka, zachwyciłam się jej gustem muzycznym, pani lekko zbaraniała i zapytała czy ja wiem co słuchałyśmy. Myślałam, że żartuje i mnie sprawdza, uświadomiłam ją co to było, po czym Pańcia w szoku wyciągnęła pudełko, zapoznała się z treścią i zdziwiona stwierdziła, że miałam rację. 
Można tak ogólnie zwątpić ? Można.



Kontynuując temat przedmiotów. W publicznych amerykańskich szkołach nie ma lekcji religii, ani etyki, są pogadanki, okazjonalne psychologiczne warsztaty i interwencje.
Najwyraźniej wszyscy tutaj są przekonani, że to wystarczy, żeby u dzieciaków rozwinęła się empatia i zwyczajne, ludzkie odruchy.
Nadzieja opiekunów, że po przymusowym zapoznaniu się z książkami, w których wszyscy umierają, cierpią, a dobro zwycięża, dzieciaki zaczną emanować miłosierdziem, według mnie jest płonna.
Aczkolwiek nie mam złudzeń, że lekcje etyki, czy religii zmieniłyby rzeczywistość.



Junior, Dzięki Bogu, odnalazł się w gimnazjum nadspodziewanie dobrze, przynajmniej pod względem edukacyjnym, towarzysko już gorzej.
Ma kilku kolegów latynoskiego pochodzenia, za to amerykańskie dzieciaki z  żelazną konsekwencją wyrzucają całą resztę świata poza nawias, często w mało elegancki sposób.
W liceum ten problem eskaluje, bo do głosu dochodzą hormony i nie będę udawać, że w Polsce takich problemów nie ma, wręcz przeciwnie, jedyna różnica polega na tym, że w naszym kraju nie przebywa tylu cudzoziemców, co w USA.



To tyle w temacie integracji, empatii i faktu, że Amerykanie, (oprócz rdzennych mieszkańców), są napływowi.
Jak widać pamięć ludzka jest zawodna, nie tylko w przypadku osób w podeszłym wielu. 
Najbardziej mnie wkurza jak widzę polskie dzieci, które między sobą mówią po angielsku.
Okazało się, że u Juniora w szkole na rożnych zajęciach znalazło się kilkoro rodaków. Poznałam rodziców, mieszkają w Stanach od kilku lat. Mówią do dzieci po polsku, a one odpowiadają im po angielsku, z moim synem nie chcą rozmawiać w żadnym języku, bo najwyraźniej się boją, że reszta kolegów przypomni sobie o ich pochodzeniu, (można się zastrzelić).
Junior też czasami próbuje skręcać w tym kierunku, ale skutecznie go hamuję w tych zapędach.



Jako obcokrajowiec cały czas uczący się języka, objęty jest specjalnym programem nauczania. Jak patrzę czego go uczą na tych lekcjach, to tak sobie myślę, że może powinni wdrożyć te same metody dla Amerykanów.
Przez cały listopad na przykład Junior ma za zadanie napisać opowiadanie na około 20-25 stron z opisami, dialogami i całą resztą. Potem zostanie ono dodane do innych opowiadań kolegów i wydrukowane w formie książki.
Co ciekawe rodzice nie mają prawa wglądu i pomocy w proces twórczy.



Udało nam się pokątnie dowiedzieć, że spłodził już 17 stron porywającej historii, w której można znaleźć wszystko, super bohaterów walczących ze złem, podróże w czasie, portale do zaczarowanych krain i oczywiście smoki.
Wygląda na to, że Junior odziedziczył trochę zapędów pisarskich po mamusi, bo pisze mu się lekko, a i na brak wyobraźni nie ma co narzekać.



Córka też pisze, ale tu dla odmiany chce mi się wyć do księżyca, albo jakiegoś innego ciała niebieskiego.
Dobór lektur i tematów nieustająco wywołuje u mnie migrenę.
Brakuje mi tu miejsca na wyrażanie opinii i tworzenie czegoś wykraczającego poza schematy.
Młodzież dostaje tekst, (im krótszy tym lepszy), napisany językiem, który niepokojąco przypomina bełkot i muszą z niego wycisnąć poemat według wzoru.
Prawdopodobnie, gdyby musieli omawiać "Noce i Dnie" zajęłoby im to całe liceum i kilka semestrów na studiach. 
Nic dziwnego, że tutaj nawet "Przeminęło z wiatrem", przeminęło z wiatrem.



Osobiście jestem tworem systemu ogólnokształcącego, (oficjalnie do matury).
Ów system od zawsze był krytykowany, że jest przeładowany, a większość rzeczy całkowicie zbędna. Zgadzam się z tym, że program w polskich szkołach jest za obszerny, ciężki do przerobienia i faktycznie część wiedzy niestety okazuje się później nikomu niepotrzebna, ale przynajmniej jak już człowiek dotrwa do matury, to potem nie robi z siebie publicznie matoła, więc chyba warto się przemęczyć.



Z prawdziwie listopadową nutą melancholii patrzę na okoliczne dzieciaki i zastanawiam się na poważnie, co z nich zostanie, jak się ich "obskrobie" ze znajomości języka angielskiego.
Moim zdaniem niewiele, zawsze w takich momentach zastanawiam się gdzie się podziała cała wiedza, którą teoretycznie też mają tutaj wtłaczaną do głowy przez dwanaście lat?
Być może na studiach udaje im się wypełnić wszystkie braki, nie będę się wypowiadać, (zacznę jak moja córka zacznie studiować).
Z drugiej strony ten system tworzy małoletnich geniuszy, urzędy patentowe aż piszczą ze zmęczenia od ilości przyznawanych patentów, a "amerykańscy uczeni zawsze wiedzą wszystko najlepiej".
Taki stan rzeczy pozostaje dla mnie cały czas tajemnicą.



Myślę, że gdybym musiała znaleźć złoty środek, zaproponowałabym kształcenie dziecka w Polsce do końca podstawówki, a potem przeniesienie go do Stanów, chrzanić akcent i znajomość języków obcych.
Na tym etapie dzieciak teoretycznie powinien już mieć opanowane podstawy ogólnej wiedzy, może nie przesadnie szerokie, ale elastyczne horyzonty, umieć czytać ze zrozumieniem i może sobie pozwolić na używanie laptopa bez utraty umiejętności odręcznego pisania.
Prawdopodobnie nie uda mu się nigdy mowić z pięknym, amerykańskim akcentem, za to będzie miał więcej mądrych rzeczy do powiedzenia.

środa, 6 listopada 2019

Halloween w natarciu, czyli straty muszą być



Po powrocie z Las Vegas, dopadł mnie jakiś, mały wirusik. W efekcie na Halloween nie potrzebowałam żadnego stroju, bo już wyglądałam jak zmora, straszenie można powiedzieć działało u mnie za darmo, z automatu, czysty zysk po prostu.
Zakupiliśmy górę cukierków, dzieci poprzebierały się w to co już miały z dwóch poprzednich lat, tym samym miłosiernie oszczędzając nam problemu i ruszyły na polowanie w ciemnościach.

Zostałam sama ze świnkami, kotem i toną słodyczy do rozdania, jednorożec świecił, duch świecił, sielanka.
Zaczęły się pojawiać księżniczki, astronauci, wiedźmy, itd. Dopóki średnia wieku wynosiła trzy lata, miałam sytuację pod kontrolą, problemy zaczęły się razem ze starszymi dziećmi.
Przede wszystkim wszyscy leźli na tak zwany przełaj, nie patrząc, gdzie idą i przewracali się zahaczając o linki jednorożca, albo potykając się o kolegów.
W ciemnościach przed naszym domem cały czas, albo ktoś leżał, albo właśnie upadał.
Jednorożec dzielnie stawiał opór fali cukierkowych barbarzyńców, ale widać było, że sytuacja staje się napięta, w odróżnieniu od linek go podtrzymujących.
Parę razy go podpinałam, aż nadeszła pierwsza fala, było ich w sumie trzy lub cztery. 
Wyglądało to niewinnie, mianowicie na początku szły słodziakowate maluchy, rodzice trzymali się w tyle, a za maluchami pchały się starsze dzieciaki.


Ponieważ twardo stosuję politykę wielocukierkową, mam zawsze spory ruch.
Na ogół kucałam, do maluchów podając im miskę ze słodyczami, żeby sobie brały co chcą. 
Wizja braku ograniczeń ogłupiała i tak już podekscytowane dzieci i w efekcie wyglądało to jak w Polsce za komuny, kiedy rzucali pomarańcze na Święta, pod Grunwaldem było spokojniej.
Większe dzieci pchały mniejsze, a mniejsze mnie. Udało mi się zapanować nad paroma takimi zalewami podniecenia, kiedy nadeszła ostatnia fala.


Najpierw zadrżał jednorożec, potem dzieci przypuściły frontalny atak, a telefon wypadł mi z ręki, (planowałam właśnie zlokalizować swoje, własne potomstwo), nad głowami dzieci zanim klapnęłam na tyłek, zobaczyłam jak pada jednorożec.
Dzieci uszczęśliwione, obładowane słodyczami poszły dalej, a ja ogarnęłam wzrokiem siebie i otoczenie. 
Jednorożec leży, telefon rozwalony też leży i ja z pustą miską co prawda jeszcze nie leżę, ale już mi niewiele brakuje, wtedy wrócił mąż.
Sądząc po jego zatroskanym wzroku mój halooweenowy wizerunek ciągle działał i chyba  nabierał głębszych odcieni szarości.


Uzupełniłam zapasy w misce, postanawiając twardo wytrzymać do końca.
Tłumy dzieci znacząco się przerzedziły, moje własne pociechy obładowane słodyczami wróciły szczęśliwie do domu, wsypałam resztę słodyczy do miski, wystawiłam za drzwi, zostawiłam światła, żeby maruderzy znaleźli słodki skarb i padłam.
Po godzinie miska była pusta, można powiedzieć, że prawie wylizana, a ja szczęśliwie odtrąbiłam koniec imprezy halloweenowej.


W tym roku zarówno pod względem strojów jak i zachowania nie było specjalnych atrakcji.
Najbardziej mnie rozśmieszyli, tak na oko trzynastoletni chłopcy w korowych piżamkach udający jednorożce i jakieś magiczne, odrobinę psychodeliczne stworki, (okazuje się, że dla darmowych słodyczy nawet takie nastolatki są w stanie na chwilę zapomnieć o godności osobistej).


Co do akcji, to jedna mnie osłabiła. 
Puk, puk, otwieram, stoi sobie dziewczyneczka, na bank 3 latka, księżniczka w pełnej krasie. 
Z tyłu rodzice, tatuś po cywilnemu, mamusia przebrana za keczup, lub krwawą wiedźmę, w ciemnościach mogłam się pomylić.


Już lekko zachrypniętym głosem upewniłam Jej Wysokość, że może sobie nabrać cukierków ile chce. Zgarnęła dwie garści, ile może się zmieścić słodyczy w piąstce takiego malucha ? Najwyraźniej według jej rodziców o dużo za dużo.
Kazali jej do mnie wrócić i oddać słodycze, a zostawić sobie jeden cukierek.
Zdaje się, że w tym momencie coś mnie trafiło. 
Mój jednorożec i telefon poturbowani, ja ledwo stoję, sami sobie wymyślili to święto w takiej formie i bedą mi tu teraz wprowadzać reglamentację. 


Otóż nie będą. Zignorowałam fakt, że może to nie do końca pedagogiczne zagranie, nie wzięłam słodyczy, odesłałam dziewczynkę, wstałam z klęczek, (no bo ile można kucać), i powiedziałam rodzicom, żeby spadali. 
To znaczy to powiedziałam w myślach, na głos poinformowałam ich z uśmiechem, że to ja jej dałam wszystkie słodkości i nie dopuszczając ich więcej do głosu życzyłam im miłego wieczoru.
Ta amerykańska hipokryzja kiedyś mnie wykończy.



wtorek, 5 listopada 2019

Viva Las Vegas, czyli co się jeszcze wydarzyło w Vegas

Pobyt w Las Vegas, który sam w sobie i tak obfitował w różne przygody, urozmaiciliśmy dodatkowymi atrakcjami. Mężuś wybrał przedstawienie, a ja poszłam na całość i zdecydowałam, że dobrze nam zrobi lot helikopterem.

W Vegas, oprócz hazardu, zobaczenie jakiegoś super pokazu, jest prawie obowiązkowe. Różne gwiazdy produkują się regularnie, a bilbordy z reklamami przedstawień są porozmieszczane praktycznie wszędzie.
Mój mąż nie wybrał niestety żadnego, szalonego występu z gołymi, panami lub paniami czy ewentualnie jakiegoś magika.

Zaintrygowało go coś o nazwie: "Małżeństwo to morderstwo", (może powinnam zacząć się martwić), odbywało się w jednym z hoteli i cieszyło niesłabnąca popularnością, bo tym roku obchodziło swój dwudziestoletni jubileusz.
Oczekiwałam olbrzymiej sali, stolików i krwiożerczego przedstawienia, kocham mężusia, niech ma.
Pokaz okazał się interaktywną kolacją, urządzoną w kameralnej sali, gdzie podczas serwowanej normalnej kolacji, (na ciepło), regularnie ginęli goście, dla odmiany na gorąco.
Można powiedzieć, że byli mordowani do kotleta.
Żeby goście nie stracili apetytu i dobrego humoru, przestępstwa były popełniane na wesoło i oprócz spektakularnego upadania, całość wygladała jak sztuka teatralna, a nie życie.
Co było dobrze pomyślane, bo ciężko pochłaniać mięso, kiedy dookoła leje się prawdziwa krew.
Najbardziej zaskakujące było, że część ofiar i morderca było ukrytych wśród gości, którzy byli wciągani do uczestnictwa w przedstawieniu.
Akcja nabierała tempa, trup się ścielił, nawet niedaleko nas na podłodze, wszyscy się świetnie bawili, mąż chichotał.
Podgryzając mięsko, wytypowałam bezbłędnie mordercę, powiem bezczelnie, że wymiatam, bo wybrałam ją z całej sali potencjalnych złoczyńców, (a było około setki gości), no ale ma się te ukryte talenty.
Po deserze, dostaliśmy pamiątkowe zdjęcie i koszulki na pamiątkę.
Nie sądzę, żeby panienki z piórkami tak rozbawiły mojego męża.

Na następny dzień przyszła pora na moją, wielką atrakcję, czyli przelot w nocy nad Las Vegas. Nie ukrywam, że wiązałam wielkie nadzieje z tym lotem, ale wypadło trochę inaczej niż oczekiwałam.
Co do samego lotu, to bardzo przypomina lot samolotem, ale oczywiście inaczej się startuje i ląduje, widok w dół jest również mniej ograniczony i panuje okropny huk. 
Bez słuchawek byłoby naprawdę nieprzyjemnie.
Przed wejściem było tyle obostrzeń, jakbyśmy mieli lecieć na księżyc. 
Zważyli nas nawet, co akurat miało sens, bo jednak taki helikopter to nie Boeing.
Na miejsce dowieźli nas i zabrali z powrotem limuzyną dla imprezowiczów.
Psychodeliczne światła, głośna muzyka, rozwrzeszczane dziewczyny i lampka szampana, prawie jak scenka z filmu.

Najpierw małe wyjaśnienie, w takim helikopterze z przodu mogły siedzieć trzy osoby i z tylu trzy. Ci szczęściarze z przodu, którzy znajdowali się obok pilota mieli najlepiej, bo mogli widzieć wszystko, pełną panoramę miasta.
U pasażerów z tylu, szczęściarz siedzący z lewej też widział wszystkie atrakcje, osobnik w środku trochę gorzej, ale też nie mógł narzekać, frajer z prawej strony widział panoramę miasta, ale bardziej pod kątem przedmieść i z rzadka rozsianych mniej znanych hoteli.
Tym frajerem byłam ja. Było to o tyle nie w porządku, bo wystarczyło, gdyby pilot zrobił trochę inną rundkę, a nie regularne kółko i wszyscy byliby szczęśliwi, ewentualnie, gdyby uprzedził, że to miejsce jest felerne.
Tyle ile mogłam to sobie pooglądałam, dodatkowo pierwszy raz w życiu leciałam helikopterem, więc nie było najgorzej, ale najlepiej też nie. Wysiadałam w lekkiej furii, chyba po raz pierwszy chciałam zażądać zwrotu pieniędzy, ewentualnie powtórzenia lotu. 
Wyszliśmy przed budynek, klapnęliśmy na ławeczkę, mąż rozpoczął proces przekonywania mnie, że nie chcemy sobie psuć nastroju wakacyjnego. 
Para mi ulatywała uszami, kiedy obok przysiadła inna para, (mieszana) i tu dla odmiany zaczął się żołądkować facio, że zapłacił i prawie nic nie widział, jemu też przydzielili miejsce dla frajerów.
Odparowałam i ruszyliśmy w miasto podziwiać Las Vegas z innej perspektywy.

W ramach ostatniej wielkiej atrakcji wystąpiła całodniowa jazda w fordzie mustangu bez dachu i to było doświadczenie, jak dla mnie osobiście, dużo fajniejsze niż helikopter.
Wiatr we włosach, słońce, dookoła góry, olbrzymie przestrzenie i poczucie obłędnej swobody.
Jedynym minusem był fakt, że skórę miałam wysuszoną jak śliwka i po całym dniu wyglądałam jak czarownica, włosy stały mi niejako siłą rozpędu, bo zamiast kwiatów miałam w nich piasek, ale było warto.

Kończąc moje wpisy o Vegas, co mogę dodać ?
Trochę szkoda, że tak mało jest Presleya, wyobrażałam sobie, że jego twarz będzie wizytówką miasta. 
Wygląda na to, że Las Vegas stawia bardziej na nowoczesność, kasyna i kurorty niż na Króla.
Kierowcy są bardzo mili, przyzwyczajeni do nieprzytomnych łajz na ulicach, jeżdżą spokojnie i z dużą wyrozumiałością, nawet jak im się wchodzi pod samochód.
Ulice mają fajne nazwy, na przykład Elvisa Presleya, albo Franka Sintary. 
Mieli bardzo mało straszydeł halloweenowych, co było zaskakujące, (jak dla mnie w pozytywnym sensie).
Wsród tych wszystkich reklam, które zalewały mnie falami dostrzegłam reklamę musicalu pod tytułem "Menopauza".
Może następnym razem ......


















poniedziałek, 4 listopada 2019

Zapora Hoovera, czyli betonowy, amerykański cud

Jest taka komedia romantyczna z Selmą Hajek "Poślubić czy polubić ." 
Uwaga zdradzam zakończenie, na końcu główna bohaterka rodzi dziecko na Zaporze Hoovera i bierze ślub w Wielkim Kanione, w tle leci piosenka Presleya.
Bardzo przyjemny filmik na poprawę nastroju i zawierający dodatkowo w sobie wszystkie elementy naszej wycieczki.

W tym filmie na Zaporze Hoovera, jest zaznaczona gruba linia granica pomiędzy Nevadą a Arizoną, w rzeczywistości czegoś takiego nie ma, (a szkoda, bo fajnie to wyglądało).
Nie wiem czy była i zmienili koncepcję, czy stworzyli ją tylko na potrzeby filmu.

Podczas naszej, całodniowej wycieczki mieliśmy możliwość przejechanie przez tamę i podziwianie tej olbrzymiej konstrukcji. Bez dwóch zdań jest imponująca, aczkolwiek przyznam się szczerze, że tamy nie robią na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. 
Doceniam wkład pracy, korzyści i spektakularne widoki, ale się nie wzruszam.
Dla porównania widziałam tamę w Asuanie i zdecydowanie bardziej niż tworem ludzkich rąk byłam wtedy zainteresowana Nilem.

Wracając do Zapory Hoovera, przegonili nas jak psy, dając tylko chwilę na zrobienie zdjęcia i popędziliśmy dalej.
Największym absurdem był fakt, że zamiast nas pogonić uczciwie po dwóch stanach, zapakowali wszystkich do autokaru i puścili film dydaktyczny, żebyśmy sobie zobaczyli jak wygląda Tama Hoovera, na zewnątrz i od środka.
Ja osobiście wolałam wyglądać przez okno i chłonąć widoki w bardziej bezpośredni sposób.
Drugim momentem, który był podobnie absurdalny była kontrola. 
Kazali nam siedzieć cicho i nie robić gwałtownych ruchów. Do autokaru wszedł policjant, przeszedł go do końca i wyszedł. Gratulacje za czujność, można było przemycić rakietę.

Następnego dnia w ramach, tak zwanych dodatkowych szaleństw, wypożyczyliśmy samochód, (dla zainteresowanych podaję model, Ford mustang, kabriolet). 
Oczywiście jeździliśmy cały czas z otwartym dachem jak psy i pojechaliśmy między innymi jeszcze raz zobaczyć, tym razem na spokojnie, to cudo amerykańskiej inżynierii.

I tutaj znowu natrafiliśmy na kontrolę, pan zapytał nas, czy mamy broń. 
Co można odpowiedzieć na takie pytanie ? 
Oczywiście prawdę, jak jest się uczciwym człowiekiem, a jak się jest bandziorem, to co daje taka konwersacja ?
Gdybyśmy byli terrorystami, to też uwierzyliby na słowo, nie zajrzeli nawet do bagażnika.
Przed nami za to jechała zakurzona furgonetka, oblepiona nalepkami w stylu "mam broń i uwielbiam jej używać kiedy tylko mogę i nie mogę".
Myślałam, że to żart, nie był, małżeństwo w średnim wieku legalnie sobie wiozło strzelbę jak na bizony, widziałam na własne oczy.

Ochłonęliśmy i bez przewodników, na luzie poszliśmy sobie do Arizony, wróciliśmy do Nevady, ponapawaliśmy się widokami rzeki z dwóch stron i zrobiliśmy wreszcie na spokojnie parę zdjęć.
Tama Hoovera jest uważana za dumę narodową i słusznie, jej budowa była olbrzymim i bardzo niebezpiecznym przedsięwzięciem.
Byłam, widziałam, ale mi raczej w duszy śpiewa pustynia z tymi, groźnymi górami, ale zapalonym inżynierom i pasjonatom tematu polecam.











piątek, 1 listopada 2019

Wielki Kanion, czyli przepaść z charakterem

To ciekawe, że w dobie szalejącej technologii, kiedy wystarczy mieć połączenie z internetem i można zwiedzić praktycznie cały świat bez ruszania się z domu, są jeszcze ludzie, którzy chcą zobaczyć świat na własne oczy.
Może nie kusi mnie cały świat, ale są miejsca, do których zawsze chciałam pojechać, aczkolwiek chyba raczej nigdy nie myślałam, że uda mi się zobaczyć Wielki Kanion.

I oto jechałam w siną dal, słuchając opowieści pani pilotki i kierowcy. 
Najpierw zahaczyliśmy o Zaporę Hoovera, ale o tym będzie w oddzielnym poście. Zapora i Kanion są zdecydowanie za duże, żeby mogły mi się razem zmieścić.

Po paru godzinach dojechaliśmy na miejsce, na tym etapie już spora część turystów wyglądała, jakby chciała wysiąść gdziekolwiek, żeby już tylko przestać słuchać wynurzeń gadatliwych przewodników.
Cała grupa została pouczona na okoliczność zgubienia i innych głupot, które mogłyby nam przyjść do głowy, ze szczególnym naciskiem na niedokarmianie wiewiórek.
Są one bowiem straszliwie utuczone i ich poziom cholesterolu przekracza normę, (nie wiem co na to główne zainteresowane, czyli wiewiórki).

Następnie okazało się, że kierowca zabiera mniej chętnych ze sobą do knajpki z widokiem na Kanion, a pani pilotka napalonych piechurów na zwiedzanie Kanionu z bliska.
Uszczęśliwili wszystkich informacją, że autobusem leniuchy dojadą w 5 minut, a dzielni odkrywcy spotkają się z nimi po dwóch godzinach z ogonkiem, (długość ogona nie została sprecyzowana do końca).
Zgłosiliśmy z mężem gotowość do spaceru.

Wysiedliśmy z autokaru, a tu parking i uroczy las, kanionu, albo nawet małej dziurki w ziemi brak. Po chwili drzewa się przerzedziły, wyszliśmy prosto na jeden z punktów widokowych i przed nami zaprezentował się pięknie Wielki Kanion. 
Moje pierwsze wrażenie było dość niezwykle, mianowicie na chwilę straciłam poczucie czasu i nie byłam w stanie nie tylko mowić, ale i myśleć, jakby wszystko dookoła oprócz mnie przestało istnieć. 
Ten błogostan niestety trwał bardzo krótko i dzielna pilotka gwiżdżąc na nas gwizdkiem, jak na tresowane psy, zaczęła nadawać tempo.
Przygotowaliśmy się z mężem jak na przejście Doliny Śmierci, (jeszcze nie byłam), odpowiednie buty i woda w celu nawadniania.
Oczekiwałam wędrówki wśród kamieni po nierównym podłożu, w palącym słońcu i grasujących dookoła węży i skorpionów.
Sprawdziło się tylko słońce i to też nie do końca, bo nie paliło, ale było bardzo ostre i pod koniec dnia miałam problemy z oczami.
Dobrze, że miałam bluzę, bo bym zmarzła, (przynajmniej na pewnych odcinkach).

Kończąc temat zagrożeń śmiertelnych, ludzie, (przynajmniej według pilotki), nie umierają  w Wielkim Kanionie na skutek ataku jakiegoś dzikiego lub jadowitego zwierza, lecz na skutek ataku głupoty osobistej.
Co roku kilkadziesiąt osób spada, ponieważ chcą sobie zrobić wystrzałowe zdjęcie, (w tym wypadku prawie pośmiertne), ewentualnie chcą sobie popatrzeć na dno, tylko wychodzi im to bardziej z lotu ptaka, (nielota),

A spaść jest naprawdę bardzo łatwo, bo oprócz kilku punktów widokowych, nie ma tam żadnych zabezpieczeń.
Wielki Kanion, a raczej jego malutką część, mogliśmy obejść kulturalnie po wybetonowanej ścieżce, znajdując się parę metrów, a czasami nawet mniej od krawędzi.
Widziałam ludzi w różnych pozach, praktycznie wiszących nad przepaścią. 
Ten widok był chyba bardziej przerażający od samej wysokości Kanionu.

Prawdopodobnie każdy wie jak wygląda Wielki Kanion, w skrócie olbrzymia przepaść w pomarańczowych skałach.
Rzeczywistość jest trochę inna, przede wszystkim kolor skał zależy od pory dnia i roku. My mieliśmy szczęście i mogliśmy podziwiać Kanion w pełnej krasie, może nie w tonacji pomarańczowej, ale widoczność była bardzo dobra.

Wielki Kanion jest obezwładniający, majestatyczny i piękny. Wiele razy podczas tej wędrówki miałam wrażenie, że patrzę na foto tapetę i krawędź wręcz przyciągała mnie do siebie.
Obiektywnie patrząc jest to olbrzymia dziura w ziemi, ale ma w sobie coś hipnotyzującego. 
Według pani przewodniczki Wielki Kanion oddycha, a wręcz zachowuje się Ocean, tylko zamiast fal ludzi porywają prądy powietrzne.
Z wielką chęcią przeszłabym się po dnie, co jak się okazało jest całkowicie niemożliwe i nawet loty dronów są tam zabronione.
Co błyskawicznie obudziło moją, słowiańską teorię spiskową, co tam może być schowane ?

Podczas naszej wędrówki, kiedy już zaczęłam sobie gratulować w duchu jaka jestem dzielna, minęły nas dziarskim krokiem dwie panie, które wiek emerytalny miały już dawno za sobą. 
A to było jeszcze nic, w naszej grupie była pani lat 84, która przeszła z nami cały dystans, głównie idąc, tylko od czasu do czasu jadąc na wózku. 
Przysięgam, że jak wracaliśmy była w lepszym stanie i wyglądała świeżej niż my.

W pewnym momencie zaczęło mi się robić tak trochę dziwnie i kiedy już zaczęłam się na poważnie martwić o swoje zdrowie, pani pilotka uszczęśliwiła nas informacją, że jesteśmy na takiej wysokości, że na pewno mamy problemy z tlenem. 
Zgadza się mieliśmy.

W końcu  dzielnie dotarliśmy do knajpki, gdzie czekała na nas reszta wycieczki. Wróciliśmy grupowo do autokaru. Wszyscy wyglądali tak samo i poruszali się jak przysłowiowe muchy w smole. Różnica była tylko taka, że część z nas ledwo szła o własnych siłach, a część snuła się jak znudzone mopsy, po prawie trzygodzinnym leżakowaniu.

Oprócz niewątpliwej urody Wielki Kanion jest stary i chyba częściowo dlatego Amerykanie go tak lubią. 
Rozłożyli wszystkie pokłady skał na czynniki pierwsze, warstwa po warstwie oceniając wiek prawie każdej skały.
I tu wyszło na jaw kilka ciekawych rzeczy, mianowicie kilka skał ułożyło się niezgodnie z logiką i oczekiwaniami badaczy.
Wygląda na to, że Wielki Kanion ma charakterek i nie lubi być szufladkowany, może dlatego mnie tak coś do niego ciągnęło.