niedziela, 29 września 2019

Gimnazjalny szok, czyli powiało wiedzą

Jestem w szoku, (edukacyjnym, a w dodatku pozytywnym). Oto bowiem doświadczyłam "otwartych dni" w gimnazjum, co z kolei otworzyło mi oczy na metody edukacyjne po opuszczeniu murów podstawówki i można powiedzieć, że w związku z tym dostałam świnkowego wytrzeszczu.
Byłam przekonana, że mam już mniej więcej wyobrażenie jak działa amerykański system kształcenia, a tu niespodzianka.
Cała procedura wygladała identycznie, jak w liceum, 3 godziny miotania się między salami, poznawania nauczycieli i zapoznawania się z podstawą programową.


I tu muszę przyznać lekko mną wstrząsnęło, mianowicie okazało się, że porównując ogólnie grono licealne z gimnazjalnym, zdecydowanie wyższy poziom przedstawia sobą  to drugie.
O ile w liceum widać, że przedmioty ścisłe są na zdecydowanie wyższym poziomie, o tyle w gimnazjum wyrównany, bardzo przyzwoity poziom trzymały raczej wszystkie przedmioty solidarnie.
Najbardziej to było widoczne na angielskim. Junior, mający zajęcia dla obcokrajowców, jako jednostka cały czas poznająca język, ma do przeczytania następujące pozycje:
„Harry Potter", "Romeo i Julia", "Zabójstwo prezydenta Lincolna", "Drakula", "Dziennik Anny Frank" i jeszcze trzy tytuły, które mi umknęły, fantastyka, dokument o niewolnictwie i coś humorystycznego.
W porównaniu do tej listy trzy pozycje u córki maturzystki wyglądają żałośnie. Prawdopodobnie Shakespeare'a, potraktują ulgowo, ale mimo wszystko dobór i ilość lektur robi wrażenie, (córkę też lekko zatchnęło).



Podobnie wyglądała prezentacja programu geografii, która tutaj nazywa się "social study", czyli w wolnym tłumaczeniu nauki społeczne. Jakby się nie nazywało, całe szczęście, że istnieje, bo już się martwiłam, że będę musiała Juniora uczyć sama, żeby nie przynosił wstydu rodzinie.
Z kolei cała reszta, elementy biologii, chemii i fizyki, czyli mieszanka wybuchowa nazywa się "science", czyli po prostu nauka, (ktoś długo nad tym musiał myśleć).
Nie wnikając w nazewnictwo, proponowane tematy robią wrażenie. 
Mnie osobiście uszczęśliwiła już sama geografia, ponieważ tuż przed nią wylądowałam na tajemniczych zajęciach.


Według planu to coś nazywało się bardzo ambitnie "consumer science", czyli w wyluzowanym tłumaczeniu nauka o konsumowaniu, (spożywczym).
Okazało się, że to były lekcje gotowania z ekstra bonusem, polegającym na nauce obsługiwania pralki.
Stwierdziłam, że jak już się dziecko wymęczy na innych przedmiotach, to będzie się mogło zrelaksować piorąc lub gotując.
W domu też mu mogę regularnie przygotowywać takie sesje odprężające, bo mnie już wystarczająco zrelaksowały.


Po usłyszeniu szeregu zachwytów pod adresem Juniora, kilku konstruktywnych porad i sugestii, po trzech godzinach, jako jedna z ostatnich wyczołgałam się ze szkoły.
Byłam już tak nieprzytomna, że mało brakowało, a musiałabym spędzić noc w szkole, bo pochrzaniły mi się kierunki i znalazł mnie odwodnioną, bardzo sympatyczny pan koordynator, (w moich czasach to był pan woźny), pochodzenia włoskiego. 
Uratował mnie i pełen galanterii odprowadził do wyjścia, być może obawiał się, że nie trafię, ale i tak zapałałam do niego gorącym uczuciem sympatii i wdzięczności.
Na zewnątrz, w ciemności znalazłam męża, co było o tyle łatwe, ponieważ oprócz niego  nie było nikogo innego.



Dotarł wreszcie z pracy i najwyraźniej stwierdził, że trzeba odnaleźć żonę, bo a nuż nerwy mi puściły i trzeba będzie nieobliczalną kobietę wykupywać za kaucją.
Przyjechaliśmy do domu w stanie lekkiego wycieńczenia i odwodnienia.
I jak już trochę do siebie doszłam, zaczęłam się zastanawiać, jak to jest możliwe, że dzieciaki, które mają taki ambitny program w gimnazjum, (3 lata), potem w liceum zachowują się jakby właśnie skończyły podstawówkę, (warunkowo),


I chyba wiem na czym polega problem. W Stanach wszystkie przedmioty opierają się na tak zwanym systemie blokowym, czyli na przykład, określone tematy z algebry trwają semestr, potem przerwa na geometrię, potem przerwa, na rachunek prawdopodobieństwa itd. Czasami jest to semestr, czasami dwa, a zdarzają się nawet ćwiartki. Podobnie jest w przypadku całej reszty przedmiotów. Mówiąc prosto, po zaliczeniu określonego tematu, zapomina się o nim.


Także jeżeli przekażą dzieciakom w gimnazjum podstawy geografii, a potem zrobią paroletnią przerwę, to właściwie można sobie darować stwierdzenie, że młodzież dysponuje jakąkolwiek wiedzą geograficzną, chyba, że rodzice cisną. 
Od razu rozwieję wszystkim złudzenia, cisną tylko nieliczni.
Prawdopodobnie, gdyby moje dzieci nie urodziły się w Europie i nie spędziły tam sporego kawałka swojego dzieciństwa, uważałyby podobnie jak ich amerykańscy koledzy, że Azja graniczy z Australią, a Meksyk leży w Ameryce Południowej, (autentyczne fakty, jeden z gimnazjum, drugi z liceum).



W Polsce jak we wczesnych latach dzieci zaczynają na przykład, naukę biologii czy geografii, to potem to się za nimi ciągnie jak flaki, aż do matury. Inna sprawa, że nie każdy lubi flaki, ale za to po maturze statystyczny Polak, (bardzo lubię to określenie), ma zupełnie przyzwoitą wiedzę, dotyczącą geografii świata i ogólnej budowy ciała człowieka.
Zwłaszcza, że my Polacy lubimy wiedzieć więcej, albo co najmniej tyle samo co lekarze.


W amerykańskim liceum oprócz przedmiotów ścisłych i języków, (też nie zawsze niestety), cała reszta przedmiotów leży i kwiczy. 
Przepraszam, oprócz sportowców, ci leżą na matach i boiskach i sapią pełni motywacji, oraz muzyków, którzy co prawda wydają straszne dźwięki, ale produkują się głównie w pozycji stojącej i siedzącej.

środa, 25 września 2019

Czego John się nie nauczy, czyli amerykańskie metody kształcenia młodych umysłów

Słowo honoru nie jestem osobą agresywną i nigdy nie byłam, ale jest coś takiego w szkolnictwie amerykańskim, co wywołuje u mnie uczucia dość krwiożercze. Na co dzień staram się z anielską cierpliwością akceptować rożne, szkolne absurdy, ale jak trafiają się tak zwane "otwarte dni", to potem je odchorowuję.

W podstawówce takie spotkania były stosunkowo proste, upojne rozmowy z jednym nauczycielem prowadzącym i drugim odpowiedzialnym, za naukę angielskiego dla obcokrajowców.
Jak będzie w gimnazjum, przekonam się za parę dni, a liceum mam już, jak to ładnie nazywa moja córka "obczajone".
W jej szkole takie dni organizowane są na ogół raz do roku i z założenia mają przedstawić nauczycieli i stworzyć więź między nimi a rodzicami, żeby dzieciom było lepiej. 
Nie wiem jak młodzieży po takich spotkaniach, ale mnie przynamniej, jest zawsze gorzej.
W praktyce wygląda to jak maraton, bo lata się od nauczyciela od nauczyciela, według określonego ściśle grafiku, (wczoraj 2,5 godziny).
Po raz pierwszy, być może ponieważ tym razem chodziło już o młodzież maturalną, nauczyciele ograniczyli do minimum przedstawianie własnych postaci, opisy pasji i zainteresowań oraz przedstawianie zdjęć swoich rodzin, psów, kotów i chomików. 

Tym razem, o dziwo większą część czasu poświęcili na przedstawienie podstawy programowej i oczekiwań w stosunku do uczniów i rodziców, (niestety). 
Chyba wolałam zdjęcia chomików.
Wreszcie zrozumiałam, dlaczego także zawsze źle znoszę te upojne rozmowy i prelekcje. 
One mnie zwyczajnie obrażają, określając to zjawisko bardziej prezyzyjnie, obrażają moją inteligencję.

Oto konkretne przykłady, żeby nie było, że z nudów konfabuluję.
Córka ma dwa rodzaje angielskiego z dwiema paniami. Obie młode, wychudzone, z lekko nieprzytomnym spojrzeniem, niepotrafiące usiąść na minutę w spokoju, zachowujące się jakby ciągnęły na dopalaczach, (już od dłuższego czasu). 

Pierwsza pani, odpowiedzialna za literaturę amerykańską, radośnie poinformowała wszystkich, że skupi się raczej na krótkich historiach, na pisarki amerykańskie poświęci, aż "całe", jedne zajęcia, a najbardziej zależy jej na tym, żeby młodzież umiała czytać, pisać i dodatkowo rozumiała to co czyta. 
Jakbym uczyła w podstawówce to też by mi na tym bardzo zależało, myślę jednak, że w przypadku maturzystów, zaszalałabym i spróbowałabym trochę podnieść poprzeczkę umiejętności językowych.
Mąż postanowił wziąć czynny udziałów w tworzeniu więzi i zapytał ile lektur jest przewidzianych do omówienia przez cały rok. Okazało się, że trzy, "Szkarłatna Litera", "Wielki Gatsby", trzecia pozycja pani wyleciała z głowy.
Zanim mąż doszedł do siebie, przewidziany czas szczęśliwie minął i musieliśmy gnać dalej.

Następna pani, również od angielskiego, była odpowiedzialna za literaturę fikcji w formie "bardzo" krótkich opowiadań. Określenie "bardzo",  nie oddaje w pełni rozmiaru tych dzieł, mikro-historyjki byłyby bardziej adekwatne.
Pani, żeby odciążyć młodzież często im je czyta na lekcji, a oprócz tego zdąży je omówić i prawie napisać za uczniów opracowanie. 
Wiem co mowię, bo czytałam część z tych opowiadań, moje standardowe wpisy są dwa razy dłuższe.
Tutaj ja błysnęłam inwencją twórczą w pytaniach, bo mąż cały czas dochodził do siebie po poprzedniej pani. 
Zapytałam się mianowicie jakiego rodzaju historyjki czytają. Pani radośnie mnie poinformowała, że jakie chce, bo nikt jej niczego nie narzuca i nie kontroluje.
No tak, to by wiele tłumaczyło, między innymi moje stany emocjonalne po wspomnianej wyżej lekturze.
Jak dla mnie obie panie wiele łączyło, ten sam poziom wiedzy i kompetencji, idealny dla siedmiolatków.

Potem był pan od psychologii, który stanowił bardzo miłą odmianę, bo wiedział co mówi i ogólnie sprawiał wrażenie zrównoważonego psychicznie, szkoda tylko, że jak się okazało był z wykształcenia dziennikarzem, ale nie żądajmy za dużo, grunt, że się facet stara.

Panią od hiszpańskiego, szefową wszystkich lektorów, miałam przyjemność poznać dwa lata temu i jest to jedna z niewielu osób w tej szkole, które można nazwać nauczycielem i pedagogiem z prawdziwego zdarzenia.

Podobnie było z panią od fizyki, pochodzącą z Europy i tam wykształconą, co było od razu widać i słychać. Oprócz twardego akcentu, który ewidentnie przeszkadzał rodzicom, doskonale orientowała się w temacie. To było coś jak powiew świeżego powietrza intelektu na pustyni bezmyślności.
Pokazała w jaki oryginalny sposób zachęca młodzież do fizyki, przy pomocy różnych pokazów i doświadczeń, szkoda, że mi się taka pani nie trafiła w szkole. 
Tutaj z kolei popis dali rodzice. Pani fizyczka puściła minutowy filmik, nagrany na stacji benzynowej, pokazujący jak łatwo na skutek braku wyobraźni można się podpalić podczas tankowania samochodu. 
Pechowo dla niej filmik został nagrany w stanie New Jersey. Wszyscy rodzice rozpoczęli gorącą dyskusję dlaczego to miało miejsce w New Jersey, poparzona kobieta zeszła na dalszy plan.
Mina pani fizyczki była bezcenna, podejrzewam, że stanowiła lustrzane odbicie mojej, z tą tylko różnicą, że ona musiała się starać, żeby nikogo nie obrazić, a ja nie.

Na deser dostaliśmy pana od matematyki, który sprawia wrażenie bardzo rozsądnego, kompetentnego, łebskiego faceta, ale nie zapeszajmy.
Ogólnie w oczy rzuca się ewidentnie przepaść między poziomem przedmiotów ścisłych, a humanistycznych.
Z tej perspektywy, wszystkie rodzaje analfabetyzmu, które występują w Ameryce stają się od razu bardziej zrozumiałe.

Co ciekawe, poziom nauki angielskiego dla obcokrajowcow, przynajmniej według mnie, jest zdecydowanie wyższy.
Pamiętam nauczycielki angielskiego córki, jak jeszcze należała do studentów obcojęzycznych, aczkolwiek szczerze przyznaje, że nigdy nie powalał mnie wybór lektur, to dyscyplina dotycząca czytania i pisania była jak na krwawej wojnie, (jeńców nie brali).

W samochodzie, kiedy udało nam się wreszcie wyrwać z zakorkowanego na amen parkingu szkolnego, szanowny mąż odzyskal głos.
Nie mógł biedak zrozumieć, jak można kogoś uczyć literatury bez obowiązkowego czytania sporej ilości lektur i pisania wypracowań, w ilościach wręcz hurtowych.
Można, w Ameryce. 

wtorek, 24 września 2019

Rocznica ślubu, czyli latające noże i tasaki

Widziałam w swoim życiu wiele pięknych, interesujących, wręcz powalających rzeczy. Całe szczęście, jeszcze więcej nie widziałam, ani nie doświadczyłam, bo co by to wtedy było za nudne życie ?

Jedną z takich rzeczy, stosunkowo łatwych do zorganizowania, której jeszcze nie doświadczyłam, a zawsze chciałam, była wizyta w japońskiej restauracji, gdzie siedzi się przy rozgrzanej płycie, na której "na oczach" kucharz żonglując ostrymi narzędziami, przygotowuje posiłek.

I oto nadeszła następna, "nasta" rocznica ślubu, mąż stanął na wysokości zadania, zrobił rezerwację i tak wylądowaliśmy na romantycznej kolacji, w restauracji, spełniając jedno z moich, malutkich marzeń i zaczęło się widowisko kulinarno-rozrywkowe.
Wielkość wnętrza, jak na warunki amerykańskie, było niespecjalnie olbrzymie, ale urządzone ze smakiem. Na ścianach wisiały ładne, japońskie grafiki z gejszami w rolach głównych, środek sali przedzielony był prawdziwymi brzozami, ale największą atrakcją oczywiście byli kucharze w wysokich czarnych i czerwonych czapkach.

Stoliki były ośmioosobowe, w związku z czym zostaliśmy z mężusiem dołączeni do dwóch pań z trojką dzieci, (mimo wszystko romantyzm na tym nie ucierpiał).
Każdy dostał zupkę, obowiązkową sałatkę i wreszcie nadjechał kucharz z wózkiem pełnym produktów spożywczych i ostrych narzędzi.
Najpierw w celach dezynfekcyjnych i dodatkowo mocno widowiskowych, polał metalową płytę olejem i go podpalił, płomień wystrzelił na metr.

A potem zaczęły się popisy, nasz kucharz poszatkował jakieś warzywko i robiąc wykwintne zamachy rzucał nim w gości. Oczywiście nie w celu zmniejszenia przeludnienia przy stole, ale w celu rozbawienia publiczności, należało bowiem złapać lecący kawałek ustami. 
Dwie Amerykanki łapały kawałki  jak wytresowane psy frisbee, a my z mężem, łajzy dwie nie daliśmy rady ani razu, wstyd, (musimy poćwiczyć i tam koniecznie wrócić).

Uśmiechnięty kucharz miotał nam przed oczami nożami, kroił mięso, warzywa, piekł krewetki, makaron, wszystko jakoś tak jednocześnie. Przypominał raczej ośmiornicę, a nie człowieka.
Mistrzostwem świata było jak żonglował jajkiem, (byłam pewna, że ugotowanym), a na koniec rozbił je w powietrzu i okazało się, że było surowe.
Zrobił wulkan z krążków cebuli też go podpalił, (oczywiście nastąpił aromatyczny wybuch, ale w sposób kontrolowany).

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że czekam jak dziecko na następne sztuczki i cały czas uśmiecham się z radości.
Mąż rownież miał ubaw, (ale raczej moim nieskrywanym entuzjazmem, niż latającymi warzywami), ogarnął spojrzeniem towarzyszy naszego stołu i zapytał retorycznie, czy zdaję sobie sprawę, że bardziej się cieszę niż te dzieciaki obok nas, (średnia wieku 8 lat).

Dodatkowo co jakiś czas rozlegał się gong, wszyscy kelnerzy zostawiali wtedy na chwilę swoje stoły i waląc w plastikowe kubły, śpiewali coś po japońsku, wnosząc śmieszną tackę z torcikiem  i świeczką, potem następowała wersja angielska czyli "Sto lat". 
Na koniec solenizant dostawał zdjęcie w specjalnej papierowej ramce z nutami po japońsku.
Cała akcja trwała króciutko i potem kucharze wracali do rzucania tasakami i dalszego przypiekania smakołyków.

Coś mi w środku pisnęło, (mam tak czasami), zapytałam jednego kelnera, czy z okazji rocznicy ślubu też śpiewają, potwierdził.
Trochę tylko późno się ocknęliśmy, bo nasza kolacja właściwie już dobiegała końca i wtedy rozległ się gong, otoczyli nas wszyscy kelnerzy zaśpiewali mi to coś po japońsku, (serce ze wzruszenia mi się ociupinkę rozkleiło). 
Dostaliśmy małe ciasteczko ze świeczką do zdmuchnięcia na szczęście i pstryknęli nam pamiątkowe zdjęcie.
Fotkę dostaliśmy razem z rachunkiem, a na rachunku napisali nam życzenia z uśmiechniętą mordką.
Co do ceny, to była chyba najtańsza kolacja jaką jadłam w Stanach i jednocześnie najbardziej wzruszająca.
Łezka mi się w oku kręciła i zdecydowanie nie miało to nic wspólnego z cebulowym wulkanem.

piątek, 20 września 2019

Profesjonalne pląsanie Juniora, czyli lekcje tańca towarzyskiego

Moje dzieci odziedziczyły, (chyba po pradziadkach), talent muzyczny, kompletnie niewykorzystany.
Ja, osobiście również uwielbiam muzykę, lubię tańczyć, ale one czują muzykę wręcz każdą komórką ciała, można powiedzieć, że między krwinkami przemykają u nich nuty.
Mimo tego, niewątpliwego daru, zawsze coś stało im na drodze, żeby go rozwijać. 
W przypadku córki był to ogrom nauki, a w przypadku Juniora, jego rogata dusza, odziedziczona po mamusi.

Córka szczęśliwie, po wyleczeniu dwukrotnego złamania nogi, dotarła wreszcie na kurs tańca,  którego nazwa stanowi dla mnie tajemnicę, z rocznym poślizgiem, (lepiej późno niż wcale).
Z jej opisów wynika, że jest to taniec nowoczesny z elementami jazzu i baletu, do muzyki ze słynnych musicali.
To takie fajne wygibasy, które często widuje się w filmach, mieszanka wszystkich stylów, okraszona talentem i wymaganą, końską dawką kondycji fizycznej.
Na razie jest zachwycona i wraca o własnych siłach, zobaczymy co będzie potem.

Junior, z kolei pod wpływem amerykańskich kolegów wmówił sobie, że taniec jest kompletnie niemęski i kategorycznie odmawiał oddania się pasji. 
Przez lata cierpiałam w milczeniu, żeby go nie przymuszać i nie zrazić, co było pioruńsko trudne, bo u niego jak się porusza, to wręcz widać jak muzyka tańczy z nim.
I wreszcie cierpliwość matczyna doczekała się, Junior łaskawie wyraził zgodę na zapisanie go na kurs tańca towarzyskiego w szkole.
Prawie padliśmy sobie w ramiona z mężem z radości, po czym dość szybko ogarnęły mnie czarne myśli.

Ponure rozważania wywołał e-mail przysłany przez dwie panie instruktorki w tonie podobnym do ogłoszeń wieszanych na słupach podczas wojny przez gestapo. 
To była lista nakazów, zakazów i zawoalowanych gróźb. Jeszcze nigdy nie dostałam takiego emaila, (przynajmniej odkąd jestem w Stanach).
Przyznam się, że gdybym wcześniej dostała taką, uroczą wiadomość, nie zapisałabym Juniora na te zajęcia, wolałbym matczyne frustracje od terroru.

Zacznijmy od obowiązkowego stroju.
Dziewczynki, sukienki, buty do tańczenia i białe rękawiczki. 
Chłopcy, garnitury, buty do tańca, (broń Boże sportowe) i krawaty.
Lekko wymiękliśmy, zakupiliśmy odpowiednie buty, spodnie, koszule, krawaty i kamizelki. W zestawach nie było marynarek i teraz się zastanawiam, czy go wpuszczą na salę, (nie żartuję).
Na tym etapie, według mnie dzieci powinny mieć tylko odpowiednie buty do tańczenia, reszta tych wymyślnych strojów będzie im tylko przeszkadzać.
Po pewnym czasie można zacząć subtelne wprowadzanie zmian w kreacjach.

Panie instruktorki wypunktowały dokładnie:

Zachowanie dzieci.
Powaga, szacunek, dyscyplina, zero radości z tańca i obowiązkowe, bezwzględne posłuszeństwo.

Zachowanie rodziców.
Wskazówki dotyczące parkowania, pozostawiania dzieci, odbierania i zakaz podglądania, chyba, że szczęściarze załapali się na opiekunów porządkowych, (nie załapałam się).
Bezwzględne posłuszeństwo również było uwzględnione między wierszami.
Treść sama w sobie była średnio sympatyczna, ale najgorsze były negatywne wibracje, które wręcz biły z tekstu.

Wszystko bym zrozumiała, gdyby to była szkoła artystyczna. Przełknęłabym nawet te, białe rękawiczki, ale to są zajęcia dodatkowe w szkole, a nie Broadway. Walc, na przykład jestem sobie w stanie wyobrazić, (gdybym musiała), w rękawiczkach, ale sambę, rumbę czy paso doble, to już zupełnie nie.
Chodziłam kiedyś na lekcje tańca towarzyskiego, nieskromnie powiem, zupełnie niezłe mi szło, (bez rękawiczek).
Koledzy na etapie treningów tańczyli w koszulach, nikt im nie kazał się pocić w marynarkach, pora na elegancję przychodziła, jak już wszyscy wiedzieli co robić z rekamimi  i nogami, żeby nie uszkodzić partnerów.

Pierwsze lekcje tańca są dzisiaj, zobaczymy jak moja matczyna intuicja działa. 
Wyjątkowo bardzo bym chciała, żeby tym razem nie miała racji.

Junior wócił ze szkoły, jak zwykle po zajęciach z wychowania fizycznego, mocno nieświeży. Pamiętając listę wskazówek i kierując się zdrowym rozsądkiem i zmysłem powonienia, wysłałam syna pod prysznic.
Świeżutki, wystroił się elegancko, a dodatkowo w celach upiększających zrobił przegląd dezodorantów i wód toaletowych tatusia, w efekcie sam pachniał jak perfumeria.
O oznaczonej godzinie, mąż karnie zameldował się przed domem w samochodzie. 
Nie było takiej siły, która powstrzymałaby mnie przed zobaczeniem tego widowiska na własne oczy.

Przybyliśmy jako jedni z pierwszych, Junior dostał tabliczkę z imieniem i nazwiskiem, (bardziej formalnie już się chyba nie dało), kazali mu wejść na salę gimnastyczną, a nas wyrzucili, (prawie dosłownie).
Stroną techniczną zajmowały się matki ochotniczki, na moje uprzejme pytanie jak zostać  taką pomocą taneczną, w ich oczach pokazało się pragnienie mordu.
Okazało się, że muszę się zarejestrować na stronie szkoły i może jeszcze w przyszłości znajdzie się jakaś, wolna godzinka. Widać było, że wszystkie mamy mają wielką nadzieję, że się nie znajdzie.

Dobrze, że mąż gabarytowo załapuje się na normy skandynawskie, bo panie ograniczyły się do spojrzeń i uprzejmego wskazania drzwi, obeszło się bez straszenia mnie ochroną. Sama tam w życiu nie pójdę, z fanatykami trzeba ostrożnie.

Przed szkołą stała ławeczka i stąd nikt już nas nie mógł wykurzyć, aczkolwiek groziło nam aresztowanie, bo kto normalny siedzi w piękny wieczór na ławeczce ? Ani chybi zboczeńcy. Po 5 minutach przyszedł sprawdzić nas szkolny policjant, ale widocznie nie wyglądaliśmy specjalnie groźnie, bo ograniczył się tylko do dokładnego zapamiętania naszych twarzy, tak na wszelki wypadek.
Z każdą, upływającą minutą robiło się mniej przyjemnie. To są te momenty, kiedy wolałabym żyć daleko stąd.

A to był dopiero początek wrażeń, zaczęły się zjeżdżać samochody wyładowane dzieciakami.
Byłam strasznie ciekawa dziewczynek i tych białych rękawiczek. Nie wyglądało to elegancko, tylko dziwnie nie na miejscu. Część panienek miała bardzo ładne sukienki, a część preferowała styl niezobowiązujący, letni, ale prawie wszystkie bez względu na poziom starań, przypominały mi Myszki Mini w tych nieszczęsnych rękawiczkach, które optycznie powiększały im dłonie.

Razem z nimi pojawili się oczywiście chłopcy i tutaj przeżyłam coś w rodzaju szoku. 
Przede wszystkim 90 procent tancerzy wygladała jak klony, (beżowe spodnie, granatowe marynarki). Coś koszmarnego, jak scena z jakiegoś horroru.
Nie wiem, gdzie oni kupowali te marynarki, ale nawet guziki były identyczne.
Co ciekawe i tutaj polecę w duchu rasistowskim, ponieważ siedzieliśmy na ławeczce do początku zajęć, mogliśmy zauważyć, że wszyscy uczestnicy byli biali z wyjątkiem 10 chłopców, pięciu Latynosów i pięciu Azjatów, (tak mniej więcej oczywiście).
Co ciekawe, nasz syn i ta dziesiątka, wyróżniała się na tle reszty. 
Junior, bo miał kamizelkę zamiast marynarki, a reszta niedopasowanych kolegów ubrana była w stylowe jednokolorowe garnitury.
Stwierdziłam, że jak na jeden dzień to mi wystarczy takich wrażeń i po odbiór Juniora wypchnęłabym męża samego. 

I oto wrócił do domu bohater wieczoru, Travolta i Barysznikow w jednym, mój syn. Zamarłam w oczekiwaniu na bezpośrednia relację połączoną z prezentacją.
Już na tym etapie musiałam zacząć zbierać szczękę z podłogi, nie dlatego, że upadłam podczas tańca w kuchni, tylko z powodu zdziwienia.
Okazało się, że owszem dzieciaki tańczyły w parach, ale trzymając się za ręce, (a gdzie nauka nieśmiertelnej "ramy"?)
Syn odtańczył ze mną układ na na zasadzie "kółko graniaste", ale najważniejsze, że buty go nie obtarły i wrócił bardzo zadowolony. Pomysł z kamizelką okazał, się trafiony, większość kolegów, albo upociła się w marynarkach jak prosiaczki, albo najpierw się upociła, a potem je zdjęła, myślę, że efekt końcowy raczej średnio zachęcający.

Emocje ze mnie opadły, a intuicja zrelaksowała się, że tym razem poległa na całej linii.
Zamyśliłam się, z tego co pamiętam z czasów kiedy uczyłam się tańczyć, to od odpowiedniej postawy i trzymania partnera, czy partnerki zawsze zaczynało się właściwą naukę. 
Najwyraźniej takie rozpasanie ma miejsce tylko w Europie, w Stanach obowiązuje dystans i białe rękawiczki.

piątek, 13 września 2019

Studia w Ameryce, czyli finansowego bulteriera wynajmę

Po poprzednim wpisie ten będzie bardzo przyziemny, (niestety).
Nasza córka, bystrzak, podpora naszej późnej, (mam nadzieję starości), jednym słowem świetny dzieciak, wyraziła chęć studiowania w Stanach. 
I weź tu człowieku odmów zdolnemu dziecku wyższego wykształcenia. 
Nie odmówiliśmy, tylko zaczęliśmy tak zwane badanie rynku, czyli innymi słowy, badanie naszych sił finansowych i psychicznych. 
Wyszło słabo.
Jako, że Amerykanie uwielbiają załatwiać dużo rzeczy z wyprzedzeniem, (na przykład we wrześniu robią zdjęcia do pamiątkowego albumu, na zakończenie klasy, który rozdawany jest w czerwcu), udaliśmy się na spotkanie informacyjne w szkole.

Potężny pan w średnim wieku, przy użyciu bardzo eleganckiej prezentacji w Power Poincie wyjaśniał całemu tabunowi zgromadzonych rodziców, jak wykształcić dziecko, żeby przy tym nie zwariować, nie zbankrutować, tudzież nie podjąć decyzji o wychowaniu następnych dzieci na analfabetów w dziczy.
Aczkolwiek z typową, amerykańską szczerością wyjaśnił, że zawsze najbardziej inwestuje się w pierwsze dziecko. Nie wiem, czy z sentymentu, czy potem nie ma co już inwestować.

Zasiedliśmy z mężem, umęczeni jak osły po całym dniu organizacyjnych rozrywek, (ja szkolnych, on biurowych).
Pan rozpoczął prelekcję niezwykle przejęty i o dziwo udało mu się przekazać nam dużo pożytecznych rzeczy, z czego najważniejszą okazała się konieczność zatrudnienia doradcy finansowego i to nie jest ani sarkazm, ani żart.
Spojrzeliśmy na siebie z mężem, przekonani, że nasze zdolności językowe spadają na łeb i szyję, okazało się, że niestety nie, zrozumieliśmy prawidłowo.
Tutaj już nie chodzi o to, że w USA, w różnych stanach, panują rożne prawa, ale, że nie ma jednolitego systemu rekrutacji nawet w obrębie jednego miasta.
Wyrażenie używane jako przyznawanie stypendium przez jedną uczelnię znaczy zupełnie co innego na innej, najczęściej nic miłego.

Postaram się trochę uporządkować nowo nabytą wiedzę. Ceny wyższych uczelni kształtują się w USA od 20 tysięcy w górę. Co ciekawe ta "góra" wydaje się nie mieć szczytu. 
Te najdroższe uczelnie startują od siedemdziesięciu tysięcy rocznie, (też w górę).
Mniej więcej w połowie wypowiedzi pana, zaczęliśmy zastanawiać się, gdzie wysłać dziecko na studia, to znaczy do jakiego kraju, bo tutaj bez napadu na bank to raczej marne szanse.
Pan był przygotowany na wszystko, zaprezentował kredyty studenckie, (spłacane przez studentów ok. 5%, spłacane przez rodziców ok. 7%), stypendia sportowe, naukowe, socjalne, nagrody i sytuacje nadzwyczajne, (o tym za chwilę).

Co do kredytów to pan był szczery do bólu, średni okres spłaty 10 lat, dodatkowo zapewnił wszystkich, że są to nakłady, które nigdy się nie zwracają, (jestem bardzo ciekawa, jak on sobie wyobrażał to zwracanie, wystawienie dziecku rachunku za wychowanie ?)
Jak zwykle całkowicie pominął temat stypendiów naukowych, które interesują nas najbardziej i przeszedł do sportowych. Nie wiem kiedy do Amerykanów dotrze, że super sportowców potrzebna jest tak naprawdę tylko garstka, głownie w celach rozrywkowo-reklamowych, a lekarzy, naucycieli, architektów czy inżynierów potrzeba dużo, dużo więcej.

Osobiście, jakbym leżała na stole operacyjnym, wolałabym żeby chirurg, który dzierży skalpel i ma zamiar zapoznać się z moim wnętrzem, został lekarzem dzięki stypendium naukowemu, a nie z powodu faktu, że świetnie grał w koszykówkę.
Chociaż oczywiście wszyscy rodzice tutaj chcą wyhodować chodzące ideały, ale jak mają wybór to dzieciaki są wysyłane na zajęcia sportowe, a nie intelektualne.

Przykład z życia, wczoraj klasa Juniora została zaskoczona testem geograficznym, w celu sprawdzenia poziomu. Poziom klasy zahaczył lekko o niziny wiedzy z tendencją do depresji, Junior test zaliczył tak bardziej wyżynnie, (mocna czwórka z plusem).
Zero reakcji otoczenia, za to dzisiaj jak syn i jego grupa przegrali mecz, stali się obiektem drwin i niesmacznych żartów kolegów, zwycięzców za to prawie wszyscy nosili na ramionach.
Sport i zdrowy tryb życia trzeba wspierać, ale nie przesadzajmy, chwalić można za wszystko i za strzelone gołe i za znajomość liczby kontynentów.

Wracając do zapisów na wyższą uczelnię, musimy się zarejestrować w październiku na specjalnej stronie internetowej i nadać sprawie bieg bardzo formalny. 
Od tego momentu nie będzie już czasu na żarty, (jakby do tej pory ktokolwiek miał na nie ochotę),
I tutaj pojawia się przymusowa obecność doradcy finansowego o osobowości bulteriera.
Siedziałam w amerykańskim liceum, słuchałam przemówienia Amerykanina skierowanego do Amerykanów, usiłującego im wytłumaczyć, że nie zrozumieją listów jakie dostaną z rożnych uniwersytetów, pisanych w ich rodzimym języku. 
To ja się pytam jak ja mam je zrozumieć ?

Rodzice zostali ostrzeżeni zwłaszcza przed radością z nagród. Podobno w większości wypadków nagroda nie jest niczym innym tylko zakamuflowanym kredytem studenckim, a prawda wychodzi na jaw za późno, jak już wszystko jest podpisane, niektóre stypendia są udzielane tylko na rok, a nie na cały czas trwania studiów, o czym rownież uczelnie zapominają poinformować.
W praktyce to wygląda, że bez finansowego bulteriera można wpakować całą rodzinę w koszmarne problemy finansowe, a siebie prosto do domu wariatów.

Lekko humorystycznym momentem była wzmianka o tzw. sytuacjach nadzwyczajnych, kiedy student, czy studentka, (nie bądźmy seksistami), dysponuje jakimś unikalnym talentem. Wtedy zdarza się, że uczelnie, (oczywiście nieoficjalnie), przystępują do czegoś w rodzaju przetargu i oferują zniżkę, starając się podkupić geniusza.
Aczkolwiek jak usłyszałam konkretny przykład z życia, to nawet już nie miałam siły nawet westchnąć. Najwyraźniej moje pojęcie o talentach jest skrzywione europejskim pochodzeniem.
Jeden chłopaczek świetnie machał batutą, jak za nim szła orkiestra i za ten talent "machacza" uniwersytet podkupił go od drugiego oferując parę tysięcy dolarów mniej rocznych opłat. Użyłam słowo "machacz", nie złośliwie, tylko niejako cytując prelegenta, ponieważ ani razu nie nazwał zdolnego studenta dyrygentem.

I więcej humorystycznych momentów nie było, zostaliśmy za to zarzuceni wykresami, kosztami, dziwnymi przelicznikami i faktami, które wykluczały się nawzajem.
Najbardziej szokującym było stwierdzenie, że dwóch absolwentów tego samego kierunku z dwóch uczelni jednej super ekskluzywnej, a drugiej mocno przeciętnej, zaczynając pracę otrzymuje podobne wynagrodzenie. 
Z drugiej strony bardzo często te znane uczelnie mają bardzo wysokie stypendia, dzięki którym koszt ukończenia takiej prestiżowej uczelni staje się porównywalny do tej przeciętnej. 
I bądź tu człowieku mądry.

W tym momencie zdałam sobie sprawę, że faktycznie bez pomocy nie ruszymy z tematem, nie ma nawet co próbować, skoro nawet Amerykanie potrzebują wsparcia, to co mamy powiedzieć my Dzicy Europejczycy ?
Albo finansowy bulterier, albo musimy wysłać córkę na przyspieszony kurs machania jakimś kijem, albo inne tego rodzaju wysoce intelektualnie, rozwijające zajęcie.

poniedziałek, 9 września 2019

Jedno, ocalone wspomnienie...

To nie jest moja historia i prawdę mówiąc, to nie ja powinnam ją opisać tylko moja Mama, która jako prawdopodobnie ostatnia w rodzinie zna ją najlepiej i na pewno zrobiłaby to dużo lepiej niż ja, ale jest oporna.
Oprócz nas tylko parę osób zna kawałki tej opowieści, z tej garstki moja córka jest najmłodsza i jeśli ona zapomni, a zapomni bo ma przed sobą całe życie pełne swoich, własnych, wspaniałych historii, to będzie tak jakby to wszystko się nigdy się nie wydarzyło.
A ja nie chcę żeby tak było, może kiedyś jakiś mój praprapotomek z nudów przeczyta wypociny prababci, (Boże jak to brzmi), i da tej historii drugie życie.
Nie ma ona nic wspólnego z Ameryką, szkołą, dziećmi, zwierzętami, problemami na emigracji itd.,a ja pojawiam się w niej na końcu, w charakterze mglistej zapowiedzi.
Nie udało mi się odtworzyć jej w całości, uczciwie będę zaznaczać, gdzie są białe plamy, ale wszystko co opiszę autentycznie się wydarzyło i nie ma w tym ani jednego słowa kłamstwa lub moich zapędów, żeby tworzyć opowieści fantastyczne z dreszczykiem w tle. 
To będzie zwyczajna historia o życiu niezwykłego człowieka, które skończyło się za wcześnie.

Wiele lat przed moim urodzeniem w rodzinie od strony Mamy pojawił się Wujek. Pojawienie przebiegło w sposób  bardzo naturalny, ożenił się bowiem z jedną z sióstr mojej Babci.

Cała historia zaczęła się w odrobinę romantyczny na odwrót sposób, bowiem ów Wujek zakochał się w Mojej Babci, która pechowo dla niego posiadała już świeżo zaślubionego męża, który oprócz walki w Wojsku Polskim i ucieczki przed Niemcami zdążył się dorobić młodziutkiej żony i nowo narodzonego dziecka, gdzieś tak w międzyczasie.

Tym niemowlakiem była moja Mama.


Wyprzedzając na chwilę fakty i mieszając w chronologii, w mieszkaniu u Siostry mojej Babci, (Cioci-Babci), wisiało centralnie wielkie czarno-białe zdjęcie ślubne, może dlatego, chociaż Wujek zmarł wiele lat przed moim urodzeniem, nie był dla nikogo anonimową postacią, a jego twarz jest jednym z obrazów mojego dzieciństwa. 
To był charyzmatyczny, czarnowłosy brunet, o niezwykle ciemnych oczach i przenikliwym spojrzeniu. Jako dziecko zupełnie nie zastanawiałam się czy był przystojnym mężczyzną, niewątpliwie miał w sobie to "coś". 
Po jego śmierci Ciocia-Babcia już nigdy nie spojrzała na żadnego mężczyznę, chociaż została czterdziestko paroletnią wdową.

Wujek w chwili poznania mojej Babci miał dwadzieścia kilka lat i był nauczycielem, zanim jednak zdążył założyć rodzinę, Hitler stwierdził, że starczy nam już tej wolności i wybuchła II Wojna Światowa. 

Wujek został zaaresztowany za słuchanie radia i to jest fakt, prawdopodobnie jego uroda nie okazała się specjalnie pomocna i jako ognisty brunet bardzo szybko trafił na celownik jako element wysoce niepożądany w nowym aryjskim porządku.

Bez żadnych sentymentów został zesłany do obozu koncentracyjnego, (nie wiem, którego), i w krótkim czasie przeznaczony do komory gazowej.


I tutaj pojawia się w tej historii ta część, która nie ma logicznego wytłumaczenia i w celu wyjaśnienia której, znowu muszę zaburzyć opisywanie kolejności wydarzeń.

Wujek w dzieciństwie, o którym niewiele wiadomo, poznał tabor Cyganów. 
Nie wiem czy podróżowali i odwiedzali okolice cyklicznie na krótko, czy pomieszkiwali dłużej. 
Musiało to wyglądać dość poważnie bo znali się przez wiele lat.
W taborze była stara Cyganka, (zawsze są), która umiała wróżyć. Nie na zasadzie "będziesz żyć aż do śmierci", ale potrafiła w kartach faktycznie zobaczyć przyszłość, co biorąc pod uwagę brutalną rzeczywistość, nie sadzę, że napawało ją jakąś, specjalną otuchą. 
Oprócz tych cech zadawała kłam wszelkim stereotypom. Przede wszystkim nie była biedna i wraz ze swoim mężem posiadała mocną pozycję w swojej społeczności. Była bezdzietna, jej jedyne dziecko zmarło i najwyraźniej Wujek ze swoimi czarnymi włosami i błyszczącymi oczami oczarował ją na tyle, że chciała go zaadoptować. 
Oferowała nawet rodzicom Wujka pieniądze, żeby oddali go pod jej opiekę oficjalnie. Tutaj złamała jeszcze jeden stereotyp, nikogo nie porwała i nie wywiozła w siną dal. Zaakceptowała odmowną decyzję, co nie zmieniło jej uczuć, uważała, że Wujek ma w sobie wyjątkowy dar i nauczyła go wróżyć z kart.
Sam fakt wróżb nie jest jakiś szokujący, znany od wieków, niesamowite w tej historii jest to, że one się zawsze sprawdzały.
Nie wiem kiedy Cyganka i jej tabor zniknęli z życia Wujka, niewątpliwie jednak ta znajomość zmieniła całe, jego życie.

Mimo dostępu do wspomnień więźniów obozów koncentracyjnych, zdjęć i wielu dokumentów, nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co mógł czuć idąc na śmierć.

Może było mu już wszystko jedno, a może czuł, że nie nadszedł jeszcze jego czas, cokolwiek by to nie było, zaproponował Niemcowi, że mu powróży z zastrzeżeniem, że jeżeli wróżba się nie sprawdzi to sam pójdzie do komory gazowej. Właściwie dziwię się, że już wtedy go nikt nie zastrzelił, bo pola do negocjacji ani wyboru raczej nie miał. Udało mu się jednak zaintrygować hitlerowca, który dla kaprysu przyjął zakład, życie za spełnioną wróżbę, a może zwyczajnie się nudził i miał ochotę zabawić kosztem człowieka, którego i tak zamierzał wysłać na śmierć.


Jakim mężczyzną, (dzisiaj już takich nie robią), musiał być mój Wujek, skoro po rozłożeniu kart powiedział Niemcowi, że w ciągu kilku dni jego rodzina, czyli żona i syn zginą tragicznie. Podejrzewam, że w tym momencie był bliżej śmierci niż stojąc w kolejce do komory gazowej.

Niemiec wpadł w szał, (trudno się dziwić), mimo wszystko wstrzymał egzekucję, (poczucie honoru w piekle).


Rodzina hitlerowca, mieszkała w bezpiecznym domu na terenie Niemiec, z dala od wszelkich działań wojennych, w czymś w rodzaju leśniczówki. Prawdopodobieństwo, że coś im się stanie było zerowe.

Niemiec, aczkolwiek wyprowadzony z równowagi bezczelnym Polakiem, dlatego specjalnie się nie przejął wróżbą.

Nie przewidział, bo nikt nie mógł, że jeden z niemieckich samolotów, w drodze do Polski, "zgubi" przypadkiem jedną bombę nad lasem, która uderzy w mały dom. 
Jego rodzina zginęła.
Najbardziej szokujące w tej historii było, że nie tylko nie zabił Wujka, ale nawet nie mógł na niego patrzeć i bardzo szybko wysłał go do innego obozu koncentracyjnego.

Do drugiego obozu Wujek trafił już z odpowiednią adnotacją, że jest dziwny i wróży.

Zainteresował się nim następny Niemiec, z trochę wyższym stopniem wojskowym i wiekszą władzą.

Zażyczył sobie wróżby i tym razem, myślę, że szcześliwie dla Wujka, była pozytywna, mało tego sprawdziła się. Wujek dostał odroczenie śmierci i wylądował w kuchni.
Wróżył temu Niemcowi regularnie i właściwie tylko to ratowało mu życie.

Co mogło utrzymać ludzi w obozach, w tamtych czasach i warunkach przy życiu, oprócz nadziei i wiary ? Podejrzewam, że nic, na tym etapie nie było nawet szansy na cud.

Wujek zaczął wróżyć współwięźniom, mówił nie tylko kto przeżyje, kto wróci do domu, ile będzie miał dzieci, ale również co będzie się działo w obozie. 
Podejrzewam, że przepowiednia przeżycia jednego dnia, była dla tych ludzi co najmuje tak samo ważna, jak wizja posiadania wielodzietnej rodziny w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Nie wiem czy mówił prawdę o śmierci, która w tamtych czasach miała więcej litości od ludzi.


Można prowadzić niekończące się dysputy, czy to jest możliwe, lub czy to były same, kosmiczne zbiegi okoliczności, ale faktem jest, że jego wróżby się sprawdzały, w krótkim czasie wyrobił sobie opinię osoby, która jestem stanie przewidzieć przyszłość.

Może przeżył cały ten koszmar, bo sobie wróżył, a może wręcz przeciwnie. 
Nigdy nie lubił wspominać tamtych czasów, wiadomo było, że był w kilku, rożnych obozach koncentracyjnych. 
Ostatnim był Oświęcim, który opuścił w momencie wyzwolenia przez wojsko Armii Czerwonej, paradoks naszej historii, jedyny w swoim rodzaju, kiedy kat stał się jednocześnie wyzwolicielem.


Wróżby uratowały mojemu Wujkowi życie. W pewnym momencie siedział w jednej celi z Cyrankiewiczem, któremu wywróżył długie życie i karierę polityczną pełną sukcesów.

Wyzwolony, wrócił do domu i ożenił się z siostrą Babci. Niestety już nigdy nie wrócił do pełni zdrowia, jego serce nie wytrzymało i zmarł kilkanaście lat po ukończeniu wojny.

Cała, moja rodzina wiedziała o zdolnościach Wujka, krótko przed jego śmiercią moja Mama w dniu swoich osiemnastych urodzin, dostąpiła zaszczytu wróżby dotyczącej całego życia. 
Dowiedziała się różnych, ciekawych rzeczy, między innymi pojawiła się zapowiedź mojego istnienia, (potwierdzona) i ostrzeżenie o poważnym wypadku samochodowym. 
Wygląda więc na to, że czasami można zmienić przeznaczenie. 
Wujek przepowiedział, jeżeli moja Mama pojedzie na wycieczkę, (tu był dość szczegółowy opis okoliczności), która będzie miała miejsce wiele lat po jego śmierci,  towarzysze podróży zginą, a ona będzie ciężko ranna. Jej obecność lub brak miał przechylić szalę losu.
Wiele lat potem moja Mama zrezygnowała w ostatniej chwili z wycieczki do Grecji, praktycznie jak już była spakowana, a samochód gotowy do drogi, bo przypomniała sobie ostrzeżenie Wujka.
Została w domu i wszyscy pukali się w czoło, do czasu. Wypadek istotnie miał miejsce i był z gatunku tych okropnych, kiedy ułamek sekundy zmienia całe życie, tutaj na szczęście tej sekundy nie zabrakło. Wszyscy uczestnicy przeżyli, ale jakoś potem już nikt nie żartował z Mamy i wróżb.

Dość humorystyczną częścią wróżby dla odmiany była wizja ewentualnego powiększenia rodziny. We wróżbie przewijał się temat bliźniaków i ewidentnie rozśmieszał Wujka. To była jedyna rzecz, która nie wydarzyła się w życiu mojej Mamy i jej rodziny, (miałam wielką nadzieję, że trafi na mnie, ale nic z tego), nie wiem dlaczego, ale mam takie, dziwne wrażenie, że nie jest to jeszcze temat zamknięty.

Moja Mama jak typowa osiemnastolatka, mimo wielkiej sympatii do Wujka była nastawiona dość sceptycznie do jego wróżb.
Wujek, który oprócz daru do wróżenia, niewątpliwie był bardzo spostrzegawczym człowiekiem i umiał "czytać" ludzi jak książki, powiedział mojej Mamie, że udowodni jej, że to wszystko to nie są bajania starego Wujka i cygańskich bab.
Przepowiedział jej męża i jako ostateczny dowód powiedział, że "będzie i jednocześnie nie będzie mieszkać w domu swoich teściów".

Dużo ludzi lubi chodzić do wróżek, wszyscy na pewnym etapie życia, chcemy znać przyszłość, albo mówiąc szczerzej jej świetlaną wersję. 

Nikt nie chce wiedzieć co złego mu się przytrafi, ale jeżeli już, to raczej co zrobić żeby się nie przytrafiło, albo jak już nie ma innego wyjścia jak przetrwać całe zło tego świata.

Wiele lat temu mój przyjaciel psychiatra powiedział, że kobiety w sytuacjach kryzysowych udają się do wróżki, najlepszej psiapsióły, a na końcu psychiatry. 

Co ciekawe psychiatra nigdy nie jest pierwszym wyborem, chociaż wydawałby się najbardziej logicznym.
Wygląda więc na to, że logika przegrywa z mistycyzmem i tajemnicą.

Wróżenie według Biblii jest grzechem i czynem zabronionym, nie zamierzam nikogo przekonywać, że jest inaczej, ale ja nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób. 
Mój Wujek był osobą bardzo wierzącą i praktykującą, przyjaźnił się z wieloma księżmi. Przez wiele lat wróżył proboszczowi, który udzielał ślubu moim Rodzicom i mnie chrzcił.
Był bardzo dobrym człowiekiem, obdarzonym według księży darem od Boga, a nie od Szatana.
Był jedyną osobą w mojej rodzinie, która wygrała w totka, zdaje się małego, więc nie była to zawrotna suma, ale bardzo przyzwoita, zwłaszcza jak na tamte czasy. 
Wydał całą wygraną na prezenty dla wszystkich członków rodziny, nie zapomniał o nikim.
Mam wrażenie, że patrzył i postrzegał życie w zupełnie inny sposób i trudno stwierdzić, czy to dlatego, że otrzymał dar wróżenia, czy może dlatego, że zobaczył piekło, był w nim i mimo wszystko nie stracił wiary w dobro.
Przewidział dokładną datę i godzinę swojej śmierci i to była jego ostatnia wróżba bez kart, która się sprawdziła.

Po jego śmierci Ciocia-Babcia oddała pasiaki, w których wrócił z obozu do domu, do muzeum i kochała go do końca życia.

A moja Mama wiele lat później, przy załatwianiu jakiś formalności, sprawdzała coś w swoim dowodzie osobistym, (to była jeszcze ta stara forma książeczkowa), i znalazła adnotację, o zameldowaniu w domu moich Dziadków, czyli swoich teściów.
Przypomniała sobie, że z powodów czysto formalno-metrażowych była tam zameldowana, ale nigdy nie mieszkała.

piątek, 6 września 2019

Edukacji ciąg dalszy, czyli mruczące remedium na rzeczywistość

Szkoły się uaktywniły, jako, że mój mąż ślubował "na dobre i na złe", teraz przyszła kolej na to "złe", czyli na czytanie tych wszystkich emaili, które przychodzą codziennie w ilościach hurtowych.
I nawet byśmy ilość przeżyli, gorzej z jakością, można się nią autentycznie udławić.
Cały czas pozostaje dla mnie niezgłębioną tajemnicą, jak ludzie odpowiedzialni za kształcenie młodych umysłów, nie potrafią poprawnie pisać, a jak już piszą bez rażących błędów stylistycznych, to zupełnie nie wiadomo o co im chodzi. 

Przez pierwszy rok pobytu w Stanach, miałam kompleksy, że za mało się staram i stąd mój brak zrozumienia głębszej treści, potem okazało się, że praktycznie 99 procent obcojęzycznych matek miało te same problemy, pozostały procent, albo był genialny, albo kłamał w żywe oczy, bo głębszej treści w tych tekstach po prostu nie było, najgorsze, że czasami nie było nawet płytkiej.

Mój mąż wziął sobie do serca sugestię, że o zdrowie psychiczne żony należy dbać i pogrążył się w lekturze szkolnej korespondencji. Zastałam go zrezygnowanego nad jednym z emaili, z którego wynikało, że nasz syn będzie miał następnego dnia zdjęcie klasowe. Mężuś spojrzał na mnie żałośnie, oprócz poprawnie napisanego nazwiska, nic mu się nie zgadzało. Zaprawiona w bojach, rzuciłam okiem na tekst, uspokoiłam męża. Szkoła znowu się rąbnęła i przysłała e-mail o miesiąc za wcześnie, zawsze to lepiej, że nie za późno.


A to jak się okazało był dopiero początek rozrywek, bo lada dzień zaczynają nam się w szkole, "zapoznania osobiste" z nauczycielami, zapisy na rożnego rodzaju wolontariaty, zajęcia dodatkowe, spotkania towarzysko-organizacyjne przy kawie itd.
Część z nich, pechowo dla mojego męża, jest urządzana późnym wieczorem, także zdąży wrócić nieszczęśnik z pracy.



W międzyczasie jedno z takich, uroczych spotkań odbyło się niestety o poranku i musiałam na nie lecieć, chociaż tak trochę bardziej jak nielot niż skowronek.
W wielkiej sali, która normalnie spełnia rolę stołówki odbyło się spotkanie z dyrektorem. Przedstawiono nam asystentów dyrektora, osobnych koordynatorów odpowiedzialnych za poszczególne klasy, doradców naukowych również oddelegowanych do określonych klas, psychologów, pracowników opieki społecznej, (powiało grozą), matki organizatorki (też powiało), pielęgniarkę, nauczyciela od muzyki (powiało wyrafinowaniem), napakowanego nauczyciela od wychowania fizycznego w stroju sportowym, (tutaj na szczęście niczym nie powiało), jak doszli do sekretarek to lekko zwątpiłam.
Najgorsze w tej prezentacji było to, że nikt nie zadał sobie trudu, żeby albo wypisywać gdzieś nazwiska, albo chociaż je dokładnie wymawiać.



Dowiedziałam się mnóstwa interesujących rzeczy, aczkolwiek gdyby je spisać w punktach i wysłać emailem, zajęłyby jedną stronę i dużo mniej czasu.
To się tak ładnie u nas nazywa "przerost formy nad treścią" i chociaż tutaj wyjątkowo treść była, to oprawy i tak było o dużo za dużo.
A to niestety nie jest koniec gimnazjalnych spędów, bo jeszcze się do nas nie dobrali indywidualni nauczyciele.



Taki proces prezentacji szkoły i grona, pokazuje dobitnie jakimi wartościami kierują się szkoły amerykańskie.
Upraszczając, najważniejsze są trzy aspekty, żeby dzieciak był emocjonalnie zrównoważony, (nie był powodem pozwów, stąd obecność psychologów), udzielał się artystycznie i fizycznie, (przedstawienie dwóch panów odpowiedzialnych za rozwijanie talentów).
Tylko tutaj, jak dla mnie, pojawia się zawsze problem, że trzeba mieć co rozwijać. 
Nie jestem w stanie zrozumieć tutejszego, obsesyjnego pragnienia tworzenia na siłę artystów i sportowców.


Reszta wiedzy, aczkolwiek traktowana z należytą powagą, zajmuje zdecydowanie dalsze miejsca na liście priorytetów władz szkolnych.
W praktyce wygląda, to tak, że dyrektor szkoły umawia wielkie spotkanie z rodzicami, żeby przedyskutować, między innymi, możliwość wystawienia opery Verdiego, (już zaczęli zapisy chętnych), a na wymiętej bez litości kartce Junior przynosi ze szkoły tematy, które będzie omawiał na lekcji geografii.
Uwielbiam operę, ale widzę tu pewny, niepokojący brak proporcji.


A na koniec wszyscy rodzice zostali uszczęśliwieni informacją, że szkoła zainwestowała w nowe podjazdy na wózki i dla dzieci o kulach, także teraz wszyscy mogą sobie łamać nogi bez stresu, że nie wejdą do szkoły o własnych siłach.

Po tym upojnym poranku wróciłam do domu, (ledwo o własnych siłach).
Kotka na początku odrobinę urażona chwilowym porzuceniem, przeprosiła się szybko, ułożyła koło mnie i rozpoczęła mruczącą kurację relaksacyjną.
Wyglądało to tak, że ona spała, a ja się reanimowałam gorącą herbatką, (może też trochę mruczałam).