czwartek, 27 lutego 2020

Głupota i wirusy, czyli może już dosyć tego „wzmacniania”

Ostatnio po rozmowie z moją Córką doszłam do wniosku, że chyba najbardziej niedyskryminującym i nie przekupnym zjawiskiem jest głupota, można powiedzieć, że jest to fenomen na skalę światową.
Atakuje wszystkich bez względu na pochodzenie, kolor skóry, stan majątkowy oraz przekonania religijne i polityczne.
Pod koniec naszej rozmowy potwierdziłyśmy również powszechne przekonanie, że głupota nie zna granic. 
Po pierwsze, leci po całości, obdarzając wszystkich sprawiedliwie, bez względu na aparycję i wrodzony koloryt, a po drugie robi to z prawdziwym rozmachem, czasami zdecydowanie za dużym.
Znajomy temat nam wypłynął już któryś raz z kolei na skutek frustracji amerykańską rzeczywistością.
Aczkolwiek należy uczciwie stwierdzić, że Amerykanie nie posiadają monopolu na głupotę i żeby cierpieć z tego powodu niekoniecznie trzeba wyjeżdżać z Polski.

I tak trwając w posępnej zadumie uświadomiłam sobie, że od wieków uwielbiamy przyklejać gotowe etykietki, ludziom, uczuciom, wrażeniom, reakcjom itd. 
Włości krzyczą, Francuzi jedzą ślimaki, Rosjanie na śniadanie piją wódkę, a dopiero potem przystępują do konsumpcji mocnych alkoholi, Holendrzy wpisują sobie eutanazję wujka w kalendarzu, gdzieś między dentystą, a kosmetyczką, żeby nie zapomnieć, itd. 
Nawet nie muszę sobie wyobrażać co się mówi o „Polaczkach”, bo wiem.
Można powiedzieć, że jako gatunek wręcz nurzamy się w stereotypach, a głupota nas jeszcze dodatkowo napędza.

Aczkolwiek we wszystkim tkwi ziarno prawdy, Francuzi, na przykład jedzą ślimaki, prawdopodobnie nawet z apetytem, co nie znaczy, że na tym kończy się ich dieta.
Włosi lubią ekspresyjne wyrażać uczucia, ale co jakoś czas robią to jednak ciszej, w przeciwnym wypadku zamiast wyśpiewywania arii operowych żałośnie by skrzypieli.
Ideałów na świecie nie ma, a potwory co prawda się zdarzają i to często, ale ciągle można trafić na dobrych, przyzwoitych ludzi, (narodowość, wyznanie, kolor skóry bez znaczenia).

I tak się zastanowiłam, jak reszta świata postrzega Amerykanów. Niewątpliwie jako naród z przerostem manii wielkości, przerażająco wysokie drapacze chmur, wielkie samochody, olbrzymie porcje jedzenia, powszechna otyłość, białe, lśniące zęby, a w tle szalejący amerykański sen pełen sukcesów, (oczywiście spektakularnych).
I o ile Polska często jawi się reszcie świata jako kraj zasypany śniegiem, gdzie po ulicach chodzą pijane niedźwiedzie i nie mniej owłosione kobiety, to Stany były zawsze i są postrzegane jako Nowy Świat pełen możliwości i szans na powodzenie w kolorze dolarów, a obecność dzikiej flory i fauny nikomu nigdy w spełnianiu marzeń nie przeszkadza, (ciekawe czy bizony są tego samego zdania).

Uogólnienia zawsze są krzywdzące, nie pamiętam jak kojarzyli mi się Amerykanie zanim ich poznałam, gdybym teraz miała ich określić jednym przymiotnikiem, użyłabym słowa głupi.
Wiem, brzmi to szokująco i niesprawiedliwie, ale nic na to nie poradzę. 
Gdzie mianowicie są ci słynni „amerykańscy uczeni”, którzy przeprowadzają wszystkie, te mądre badania ? Na co dzień niewidoczni, albo są głęboko ukryci, jako cenne dobro narodowe, albo żyją pod przykrywką.
Być może problem nie do końca leży w ilorazie inteligencji populacji tylko w systemie, który jest wadliwy i zamiast kształcić młode pokolenia usilnie wykształca im tylko masę mięśniową.
Jaki by to nie był powód Ameryka jest zalana przez miliony niedouczonych ludzi, którzy nie tylko nigdy nie wyjechali za granicę, żeby przekonać się, że takowa istnieje, ale mają problemy z czytaniem i pisaniem, (żeby nie było wątpliwości we własnym języku).
Ośrodki akademickie skupiają mądrali, ale poza nimi rozciąga się wielka pustynia intelektualna. Problemy zaczynają się nawarstwiać, jak się nie mieszka na terenie wyższej uczelni.

Będąc człowiekiem rozsądnym i prowadząc w Stanach normalne życie rodzinne, można się nabawić nerwicy, depresji i innych, ciekawych zaburzeń psychicznych. 
Najbardziej zrównoważona, inteligentna jednostka może zwątpić jak przez cały czas jest narażona na głupotę ciężkiego kalibru.
Niewątpliwie moment, w którym człowiek jest zaskoczony, kiedy spotyka kogoś mądrego i kompetentnego, bo oczekiwał spotkania z niedouczoną łajzą jest dość szokujący i dużo mówiący o Ameryce. 
Co ciekawe, (albo wręcz przeciwnie), głupota jest wszechobecna.
Nie zliczę momentów w różnych urzędach i sklepach, gdzie sprzedawcy nie mieli zielonego pojęcia co sprzedają, a urzędnicy gubili się w papierkach.
I o ile brak pożądanych artykułów spożywczych nie jest groźny dla zdrowia, a najwyżej dobrego samopoczucia, to już bliskie spotkanie oko w oko z pielęgniarką, której mówiąc delikatnie brakuje wiedzy, może być traumatyczne.

Autentyczna scenka w klinice okulistycznej:
Pielęgniarka: Jaka jest wada, plus czy minus ?
Polski nieszczęśnik: Minus
Pielęgniarka: To znaczy, że jesteś krótkowidzem, czy dalekowidzem ?
Polski nieszczęśnik: (w myślach) to ja już chyba sobie pójdę, albo lepiej ucieknę

Równie ciekawa sytuacja w szkole.
Junior dorobił się zapalenia ucha, wygrzany, wyleczony wrócił do szkoły w celu dalszego pochłaniania wiedzy. Rano przymrozek, w ciągu dnia parę stopni na plusie, na lekcji wychowania fizycznego nauczyciel stwierdził, że wiosna już nadeszła i wyrzucił dzieci, żeby biegały po dworze. Szkoda tylko, że zapomniał geniusz o takim drobiazgu jak ubranie i dzieciaki latały w krótkich rękawkach, bo w szkole z kolei było tropikalnie gorąco i były porozbierane do rosołu.
Rezultat okazał się dość łatwy do przewidzenia, Junior wrócił do domu zwijając się z bólu, bo jednak ucho zaprotestowało i znowu wylądował w łóżku zawieszając proces edukacji szkolnej.

Stosując w praktyce amerykańską asertywność, mąż wystosował e-maile do wszystkich nauczycieli, ze szczególnym uwzględnieniem inteligentnego inaczej nauczyciela od w-fu z dość silną sugestią, że nasz syn ma zostać w szkole razem ze swoim chorym uchem, a nie latać półnagi po mrozie.
Następnego dnia Junior wrócił ze szkoły znowu cierpiąc, ponieważ w szkole ćwiczyli napad terrorystyczny i znowu bez ubrań wywalili dzieci z budynku. 
Tym razem wszyscy uczniowie solidarnie marzli, chociaż dla ucha syna nie zrobiło to żadnej różnicy bo go znowu zaczęło boleć.
Prawdopodobnie część kolegów również dorobiła się zapalenia ucha, ale najważniejsze, że planowane ćwiczenia się odbyły, „ co nas nie zabije to nas wzmocni”.

I to wszystko dzieje się w atmosferze szalejących wszędzie wirusów produkcji zarówno amerykańskiej jak i zagranicznej. Nie wiem jak określić takie zachowanie, ale zdecydowanie nie mogę tego nazwać głupotą, bo to byłoby zbyt obraźliwe dla głupoty.
Stany to chyba jedyny kraj z grupy wysokorozwiniętych, w którym ludzie często umierają na grypę, a wizja tej choroby przeraża wszystkich.
Mimo ogólnonarodowego stanu lękowego przed wirusem głupota okazuje się silniejsza.
Najgorsze jest to, że niestety bywa zaraźliwa, a proces leczenia jest długi i często nie przynoszący zadowalających efektów.

poniedziałek, 17 lutego 2020

Trochę puchatych przyjemności, czyli Mamo rzuć na mnie kota

Poniższy tekst jest przeznaczony dla wielbicieli zwierząt, ewentualnie ludzi wykończonych psychicznie, którzy nie mają ochoty, (przynajmniej dzisiaj), czytać mrożących krew w żyłach doniesień ze świata, opisujących do jakich strasznych czynów gatunek ludzki jest zdolny.

Odrywając się na moment od melancholijno-filozoficznych rozmyślań, postanowiłam opisać kilka „momentów” z życia naszych zwierzaków. Internet aż pęka w szwach od śmiesznych filmików z kotkami i szczeniaczkami, które dość skutecznie poprawiają wszystkim nastrój.
Uważam, że moje futrzaki robią to równie skutecznie, chociaż na zdecydowanie mniejszą skalę, ponieważ celebrytami są tylko w naszej rodzinie. Osobiście uważam, że to wystarczy i tak są już rozpieszczone do granic niemożliwości, dodatkowa sława już całkowicie poprzewracałaby im w łebkach.

Nasz, rodzinny, futerkowy gang składa się z dwóch świnek i Kotki. Tutaj będzie małe wyjaśnienie dla tych, którzy myślą, że świnki to bezmyślne gryzonie, których największym życiowym dokonaniem jest bycie daniem obiadowym w Ameryce Południowej.
Nic bardziej mylnego, chociaż świnki morskie znajduje się niestety gdzieś na końcu łańcucha pokarmowego, nie można im odmówić rozumu, urody, życiowego sprytu i poczucia humoru.

Świnki pojawiły się w naszym domu, jako prezent dla dzieci, ze szczególnym naciskiem na potrzeby emocjonalne Córki. W pierwotnym założeniu miała to być jedna świnka.
Tuż przed zakupem okazało się, że świnki to zwierzaki stadne, lepiej się chowają w towarzystwie i że jak mam chociaż odrobinę przyzwoitości to kupię dwie. 
Na widok ślicznych kulek w sklepie zoologicznym, zachowałam na tyle przytomności umysłu, że na początku zażądałam pokazania, gdzie znajdują się same samiczki, (szczęśliwie samczyki były oddzielone). 

Uspokojona co do ewentualnego, nieograniczonego wzrostu populacji świnek w naszym domu, pozwoliłam Córce wybrać zwycięzcę tego konkursu piękności. Moje dziecko nieświadome faktu, że zamierzam dokonać zakupu dwóch prosiaczków, po wymiętoszeniu i spojrzeniu w oczy wszystkim kandydatkom, wybrała dwie. 
Serce jej pękło można powiedzieć na dwie płowy i nie mogła podjąć biedulka ostatecznej decyzji. Niewiele rzeczy w życiu sprawiło mi większą radość niż uświadomienie mojej Córce, że kupujemy obie puchate piękności.

I tak do naszego domu zawitały świnki, a ja zaczęłam się energicznie dokształcać jak wychować świnki na porządne maciorki. Mało kto wie, ale świnki są zwolenniczkami monarchii absolutnej, a nie demokracji. W stadzie, w którym jest więcej niż jedna świnka, zawsze jest wybierana alfa, która rządzi, ale jednocześnie czuwa nad resztą bandy.
Nasza alfa została przywódcą, ponieważ drugiej śwince się nie chciało i wolała pozbyć się odpowiedzialności.
Po ustaleniu zakresu praw i obowiązków, zapanowała harmonia w świnkowym narodzie, która trwała do momentu pojawienia się następnej puszystej piękności, czyli naszej Kotki.

Kocica została wyselekcjonowana prawie jak mistrz strzelców w piłce nożnej, po przeprowadzeniu szeregu wywiadów środowiskowych, badań i męczenia wszystkich dostępnych kocich fachowców. No przecież nie mogliśmy ściągnąć do domu tygrysa szablozębnego, (nawet w miniaturze). Musieliśmy zainwestować w małe modyfikacje genetyczne, żeby nasze  świnki były bezpieczne.

Przez pierwszy okres integracji świnkowo-kotkowej, Kotka uparcie usiłowała przekonać świnki do zabawy. W momencie jak nasze maciorki uskuteczniały swój świński galopek, (wbrew temu co sądzi dużo ludzi takie zjawisko istnieje), puszczała się za nimi w pogoń, dopadała i trącała lekko łapą, (po uprzednim schowaniu pazurów). 
Świnki konsekwentnie ją ignorowały, aż przestała i zaczęła im włazić do klatki, ewentualnie spać przed klatką, a ponieważ nie wyżera im marchewki, a siana starczy dla wszystkich, to nie ma w rodzinie konfliktów.

Najlepiej ich wzajemne stosunki opisuje scenka na schodkach. Nasze świnki dorobiły się schodków prowadzących do drzwi klatki, żeby im było wygodnie wchodzić. Pewnego razu świnkowa alfa wychodziła z klatki, a Kotka usiłowała do niej wejść. 
Na szczycie schodków stanęła mała świnka morska, nos w nos z wielką, puchatą potomkinią lwów, panter, tygrysów itd. 
Świnka zastosowała swoją słynną alfią moc we wzroku wzbogaconą o wytrzeszcz i trwała twardo na stanowisku. Po kilku sekundach Kotka się cofnęła, świnka sobie zeszła i dopiero wtedy kociak władował się do klatki. Widziałam to na własne oczy. Dlaczego ta, nasza Kotka włazi do klatki, (dobrowolnie), pozostaje cały czas niezgłębioną tajemnicą.

Nasze maciorki są tak zwaną mini trzodą chlewną z wolnego wybiegu, biegają sobie bowiem luzem po pokoju zażywając relaksu zarówno klatce jak i na specjalnych posłaniach. 
Są to zwierzaki bardzo interaktywne, wydają różne odgłosy w zależności od nastroju i jeżeli rano nie dostaną śniadania są w stanie, w pozie bojowej stanąć przed łóżkiem Córki i przypomnieć jej, (głośno), że potrzeb świnek nie należy lekceważyć. 
Pewnego ranka obudziły swoimi nawoływaniami Kotkę, która zerwała się i nieprzytomna uciekła, to tyle w temacie krwiożerczych drapieżników.
Kiedyś dorwały się do czekoladek w papierkach i bez zbędnych ceregieli się poczęstowały. Wszyscy się martwili o ich zdrowie, zwłaszcza o te zjedzone, srebrne papierki. Okazało się, że papierki sobie ściągnęły, a zjadły samą czekoladę.

O ile od wytrzeszczu świnek aż bije inteligencja, o tyle spojrzenie naszej Kotki, zwłaszcza po przebudzeniu zawsze jest pełne zdziwienia i kompletnego braku zrozumienia w jaki sposób ona się znalazła tym miejscu. Wygląda jakby miała permanentnego kaca bez miłych wspomnień.
Za to prawdziwym relaksem dla wszystkich domowników jest obserwowanie śpiącego kota, co jest zadaniem niespecjalnie trudnym, ponieważ wysiłek ten zajmuje jej kilkanaście godzin na dobę.
Pozycje w jakich jest w stanie spać kot, stały się prawdopodobnie natchnieniem dla wielu uprawiających jogę.

Kotka oprócz bardzo pozytywnego wpływu na układ nerwowy jest w stanie spełniać też zadania z gatunku tych bardziej praktycznych.
Budzę Juniora codziennie  do szkoły. Zauważyłam pewną prawidłowość, mianowicie im jest większy tym mocnej śpi. Prawdopodobnie koło matury będę go musiała polewać wodą z lodem.
Kiedyś dla żartu wzięłam Kotkę na ręce i położyłam ją na jego plecach. 
Od razu przebudził się do życia, nie ma to jak ponad 4 kilogramy ciepłego kota wspinającego się na głowę. I tak jakoś weszło mi to w krew, że zaczęłam się posiłkować kotem przy procesie wybudzania mojego syna.
Pewnego razu zapomniałam o tej, naszej nowej, świeckiej tradycji i budzę delikwenta “bezkotowo”, a tu jak zwykle nic. Kotka siedzi koło moich nóg, a ja stoję nad śpiącym księciem jak nieprzytomna, durna bździągwa, nagle słyszę całkiem rozbudzony głos mojego dziecka: „Mamoooo, no rzuć na mnie kota !”
Rzuciłam, nie będę odmawiać dziecku małych radości, (Kotce zresztą też nie).

Kiedy patrzę jak z anielskim spokojem ona znosi objawy gorących uczuć, nie drapie, nie gryzie, nie atakuje wszystkich, to błogość mnie ogarnia i pewność, że warto było zapłacić za całą tę łagodną „puchatowatość”.
Dostaliśmy urodę i kompletny brak agresji w pakiecie, inteligencja jest przereklamowana w porównaniu z miłością.

wtorek, 11 lutego 2020

Korzenie, czyli obywatelstwo świata


Patrzę na moje Dzieci i coraz częściej pogrążam się w melancholijnej zadumie. 
Jak chyba każda troskliwa matka zastanawiam się co z nich wyrośnie i dodatkowo lubię się zamartwiać zadając sobie masochistyczne pytania, gdzie wyrosną, gdzie zapuszczą korzenie i co gorsza czy w ogóle je zapuszczą.
Jakoś bowiem tak się ostatnio przyjęło, że korzenie straciły na wartości, a czasami wręcz są tą, wstydliwą częścią życiorysu, którą się w rozmowie, na przykład, skwapliwie pomija.

W Stanach mieszka ok. 10 milionów Polaków. Spora część z nich oprócz nazwiska, płynnie włada językiem przodków. Jest też oczywiście grupa, która udaje, że z Polską nie ma nic wspólnego, a ich nazwisko chociaż brzmi na przykład „Dziubdziusiński”, jest typowo amerykańskie.
Najbardziej szokującą historię usłyszałam od jednej czterdziestoletniej pańci z typowo polskim nazwiskiem, która opowiedziała mi jak jej rodzina wyemigrowała z Polski, kiedy ona była nieletnim dziecięciem, a jej mama całe życie tęskniła za starym krajem, wracała co roku, zabierała ze sobą ową córeczkę i pokazywała kraj przodków. 
Podobno zawsze jak wracała do Stanów to płakała, (Mama, nie pańcia).
Z czystej ciekawości zapytałam do jakiego miasta w Polsce tak wiernie wracały, pańcia niestety nie pamiętała nazwy.

Mogłabym przytoczyć kilkanaście takich historii, które usłyszałam na własne uszy i drugie tyle, które opowiedziały mi moje dzieci. Hitem było, jak po dwóch latach okazało się, że koleżanka z klasy mówi płynnie po polsku.
Za każdym razem było mi wstyd i czułam pogardę. Nikt nikomu nie broni zmieniać obywatelstwa, nazwiska, wić gniazda na krańcach ziemi, zachwycać się nową Ojczyzną, ale dlaczego trzeba się jednocześnie wstydzić i wypierać własnego pochodzenia ?
Chyba najsmutniejsze w tych wszystkich historiach było to, że bez względu jak bardzo ci wszyscy ludzie starali się być amerykańscy i jak bardzo zabiegali o akceptację otoczenia i tak byli odrzucani przez „prawdziwych” Amerykanów, których przodkom udało się dotrzeć do Stanów 100 lat wcześniej.

I odpuścimy tutaj sobie wszystkie polityczne dywagacje. Z Ojczyzną jest tak jak z Matką, trzeba ją kochać i szanować, chociaż czasami bywa to trudne.
Co do mnie, to ja jestem chyba przypadkiem beznadziejnym. Serce mi się ściska, kiedy patrzę na to co się dzieje obecnie w Polsce, ale jednocześnie jestem dumna, że jestem Polką. Mamy tyle powodów, żeby się wstydzić jako naród i tak dużo, żeby być dumni z naszego kraju. 
Po prostu czasami ciężko jest pamiętać.
A Ameryka potrafi być fascynująca, zaskakująca i piękna, ale jak wiemy, piękno jest w oku patrzącego. Można zachwycać się Wielkim Kanionem i jednocześnie planować wypad do Władysławowa. Tajemnicą jest tutaj zrozumienie, że można znaleźć ukochane miejsca na całym świecie i nie wszystkie muszą być egzotyczne i piękne jak z reklam biur turystycznych.

Nasza rodzina przyjechała do Stanów na różnych etapach rozwoju osobistego.
Ja z mężusiem już jako ukształtowane jednostki, świadome swoich zalet i wad, Córka, na progu dorosłości, przejawiająca gorącą chęć pozostania za granicą, nie tracąc jednakże nic ze swojej osobowości, Junior, najmłodszy, najbardziej elastyczny i gotowy na zmiany oraz Świnki, które o zdanie i przekonania polityczne nikt nie pytał.

Po ponad dwóch latach pobytu za Wielką Wodą postanowiłam przyjrzeć się bliżej mojemu, prywatnemu stadu i śladom jakie odcisnęła na nim Ameryka i jeżeli zajdzie taka potrzeba zmienić trochę nastawienie.
Zaczynając od zwierzaków, Świnki zaaklimatyzowały się, konsekwentnie unikając wszelkich kontaktów z wiewiórkami, orłami, sokołami, szopami, kojotami i innymi groźnymi tubylcami. 
Nowy członek naszej rodziny puchata Kotka z amerykańskim rodowodem, musiała dość szybko zmienić nie tylko język i obywatelstwo na polskie, ale również nastawienie. Okazało się, że dzicy Polacy okazują uczucia z prawdziwie ognistym, słowiańskim zacięciem. Puszysta piękność zaakceptowała ułańską fantazję, a w bonusie okazało się, że nikt z niej nie robi idioty i nie przebiera w kostiumy z okazji różnych świąt narodowych. Ogólnie myślę, że wyszła na plus.

Stosunkowo najspokojniej proces asymilacji w amerykańskiej rzeczywistości przeżył mężuś Jego wrodzona pogoda ducha, spokój i zwyczajna dobroć okazała się niezwykle pomocna w różnych sytuacjach pełnych nonsensu i głupoty. 
Co nie znaczy, że nie dostrzega i nie męczą go atakujące zewsząd absurdy.

Moja Córka rozwinęła skrzydła, przypomina mi kołującego majestatycznie orła nad gniazdem, w którym siedzę ja. Każdy jej sukces: matura, egzaminy, świetne oceny, aplikacje na studia oddalają ją ode mnie. Patrzę jak wznosi się coraz wyżej i z jednej strony mam ochotę wyciągnąć ręce i złapać ją, żeby wiatr ją gdzieś za daleko nie wywiał, a z drugiej rozpiera mnie duma, która jest nie do opisania. 
Udało jej się osiągnąć idealną równowagę. Nie zapomniała kim jest, a jednocześnie z mądrością znacznie przekraczająca jej faktyczny wiek, wybiera z tego, dzikiego świata nowe elementy, tworząc krok po kroku dorosłą wersję siebie. 

I jest jeszcze Junior, rozglądam się po naszym pomału pustoszejącym gniazdku i widzę go, słodziakowate, „brzydkie kaczątko”, które tak samo jak jego andersenowski odpowiednik stara się zaaklimatyzować we wrogim środowisku, zupełnie nie pasuje do reszty kaczek, walczy, wątpi w siebie i cały czas nie zdaje sobie sprawy, że jeszcze trochę, a rozwinie wspaniałe skrzydła i zostawi daleko w dole całe to snobistyczne, zakompleksione, puste ptactwo z przedmieścia.

Z nim jest mi chyba najciężej utrzymać „polskość” w garści.
Język angielski zalewa go z każdej strony. Szkoła, koledzy, przyjaciele, wrogowie, telewizja, sąsiedzi itd., wszystko w obcym języku, okraszonym różnicami kulturowymi.
I na przeciw tego, całego potopu stoję ja, Matka Polka kontra Amerykańska Fatamorgana.
Bez względu na to jak bardzo się staram, pomału między palcami zaczyna mi przeciekać, (no w końcu nie jestem Zaporą Hoovera).
Na przykład matematyka, okazuje się, że po angielsku jest łatwiejsza niż po polsku, podobnie jak biologia. Praktycznie, tematy z gatunku mniej życiowych zaczynają pomału brzmieć łatwiej po angielsku.

Ratunkiem jest weekendowa, polska szkola, ale to cały czas wydaje mi się za mało.
Największą frustracją, która mnie dopada na tym malutkim kawałku Polski w Stanach, jest fakt, że polskie dzieciaki mówią tu do siebie po angielsku. Junior też nie jest uszczęśliwiony tym faktem. Kiedy ma do wyboru kumplować i komunikować się z Hiszpanem po angielsku, a z Polakiem też po angielsku, woli Hiszpana. 
I zupełnie mu się nie dziwię, dzieciak ma wrodzoną niechęć do fałszu.

O ile pogodziłam się niechętnie z faktem, że moje dzieci część wiedzy pochłaniają po angielsku, o tyle zawzięłam się przy religii.
Kiedyś usłyszałam stwierdzenie, że człowiek tak naprawdę modli się tylko w języku ojczystym, jeżeli to się zmienia, to znaczy, że zmienia się adekwatnie reszta jego życia.
Jeżeli kiedyś moje Dzieci postanowią, że chcą modlić się w innym języku bądź nie modlić wcale, to będzie ich decyzja. Do tego czasu nie pozwolę, żeby ktokolwiek narzucał im to na siłę.
Tu wyjaśnię moje całkowicie subiektywne przekonanie odnośnie religii. 

Mój znajomy określił kiedyś religię jako swojego rodzaju przewodnik jak przeżyć życie, z zaznaczeniem że nie ma jednego właściwego, (przewodnika oczywiście).
Z kolei znajomy mojej Przyjaciółki powiedział jej kiedyś, „że najważniejsze jest żeby w coś wierzyć”, w co to już sprawa drugorzędna. 
Bóg i wiara jest jedna, różnych religii istnieje dość sporo.
Być może zbulwersowałam teraz moich czytelników, ale ja zasługuję na to, żeby pisać to co faktycznie czuję, a te osoby, które to czytają zasługują na to żeby ich nie okłamywać.

Żyć i stworzyć dom można wszędzie na świecie, ale rodzimy się tylko w jednym miejscu. Możemy sobie wybrać Ojczyznę, ale jakoś nie sądzę, że określenie Obywatel Świata brzmi dumnie, brzmi samotnie.

niedziela, 2 lutego 2020

Filozoficzne podsumowanie, czyli trochę życiowej niestrawności

Zamilkłam nie dlatego, że pogrążyłam się w rozpaczy, reagując w ten sposób na nowo nabytą dorosłość mojej Córki, ale dlatego, że życie przekarmiło mnie czekoladkami.
W filmie „Forrest Gump” pada kultowe stwierdzenie, że „życie jest jak pudełko czekoladek i nigdy nie wiadomo na co się trafi”, w kontekście życiowych zawirowań oczywiście.
Idąc dalej tym tokiem myślenia, jestem obżarta czekoladą do granic wytrzymałości. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że cierpię na lekką, życiową niestrawność, ale ponieważ nie tworzę bloga kulinarnego skupmy się raczej na problemach egzystencjalnych.

Ze sporym poślizgiem zabrałam się za próbę podsumowania Starego Roku. 
Ludzie to bardzo dziwne stworzenia. Uwielbiamy odliczać czas do końca roku, do końca wakacji itd, nie wspominając o masochistycznych noworocznych postanowieniach, które potrafią dać w kość.
Osobiście noworocznych postanowień nie robię, ale lubię po fakcie wpaść w samozachwyt, że udało mi się coś osiągnąć.
A że razem z końcem 2019 roku zakończyła się również dekada, to mogę powspominać na szerszą skalę.
W związku z tym wspomnienia zalały mnie jak fala tsunami i raczej nie wydaje mi się, żeby udało mi się je jakoś sensownie poukładać. Idę na żywioł.

Gdyby dziesięć lat temu ktoś powiedział mi, że dotrę na Karaiby nie uwierzyłabym mu.
Dopuszczałam możliwość, że uda mi się kiedyś, gdzieś dopaść jakiegoś samotnego wieloryba, moja desperacja potrafi dać wszystkim popalić, ale przeprowadzki na inny kontynent, wicia gniazda w obcym środowisku, zderzenia moich wyobrażeń z rzeczywistością amerykańską czy nabycia napuszonej  Kotki, nie było ani w moich marzeniach, ani w poważnych planach życiowych.

Jakiekolwiek nieśmiałe zamierzenia plątały mi się po głowie, musiałam nieźle rozbawić Pana Boga, skoro zafundował mi tyle niespodzianek.
W ciągu ostatniej dekady, odchowałam syna, (od przedszkolaka do cwaniaka), córka mi dorosła, (przynajmniej oficjalnie, według polskich standardów), mąż trochę osiwiał, ale ogólnie utrzymał formę i nie poddał się kryzysowi wieku średniego, w naszym życiu pojawiły się Świnki, Kotka i cała banda dzikich zwierzaków, doświadczyłam na własnej skórze, że różnice kulturowe mogą być bolesne, oraz przekonałam się, że podróże faktycznie kształcą, choć nie zawsze ta, konkretna wiedza jest pożądana.
Udało mi się spełnić kilka marzeń, co do których już straciłam nadzieję i co bardzo budujące, dorobić się paru nowych.
Sił mi ubyło, siwych włosów przybyło, ale w duszy ciągle gra, więc bilans wypada bardzo pozytywnie.

Z rzeczy “made in USA”, zobaczyłam rasizm, dyskryminację i ogłuszającą głupotę, Córka zdała amerykańską maturę, a Syn zaczął posługiwać się angielskim płynnie, może wciąż z małymi potknięciami, ale za to z perfekcyjnym akcentem.
U mnie akcent nie uległ niestety poprawie, za to posadziłam dwa drzewa, spróbowałam słonej czekolady z karmelem, widziałam ludzi chodzących w klapkach i w krótkich spodenkach w środku zimy i ponad dwa lata temu zaczęłam pisać blog.

Nigdy nie miałam cierpliwości do pisania pamiętników. Robiłam kilka podejść, ale zawsze kończyło się po dwóch tygodniach. Możliwe, że nie miałam o czym pisać, albo co bardziej prawdopodobne nie doceniałam wielu rzeczy, które mnie wtedy spotykały, wygląda na to, że ja również musiałam dojrzeć. 
Wbrew temu co uważa mój syn, nie urodziłam się dorosła, choć mnie też czasami trudno w to uwierzyć.

I tak właśnie wspominając, uświadomiłam sobie empirycznie, jak dużo jest prawdy w stwierdzenie Wisławy Szymborskiej: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. 
Chociaż ja poszerzyłabym to stwierdzenie, że mimo wszystko wiemy o sobie niewiele i zaskakujemy siebie cały czas. Nasza reakcja w obliczu jakiegoś dramatycznego wydarzenia, jeżeli się ono powtórzy często może być zupełnie inna niż za pierwszym razem.
Może to my jesteśmy tym pudełkiem czekoladek i to nasze decyzje, a nie życie czasami zaskakują wszystkich z nami włącznie. Tak naprawdę cały czas jesteśmy jedną, wielką niewiadomą.

I tylko kilka dobrych rzeczy pozostaje niezmiennych, przynajmniej u niektórych ludzi, (psychopatów pomijam): bezwarunkowa miłość Rodziców i Dziadków, (z dziećmi niestety bywa różnie), dobro i zwyczajna, szczera ludzka życzliwość, nazywana również przez niektórych człowieczeństwem.
Czasami wieczorny „telefon czy SMS od przyjaciela” jest w stanie rozjaśnić mrok i pozwala doczekać wschodu słońca, kiedy wszystko zaczyna się układać i niestrawność od czekoladek podsuwanych nam przez życie przechodzi.

W związku z moimi, filozoficznymi rozmyślaniami, życzę wszystkim nie na Nowy Rok tylko na zawsze, więcej człowieczeństwa i dobrych ludzi w życiu, żeby łatwiej było przełknąć te słodycze, (nawet słone i gorzko-kwaśne), które serwuje nam nasze życie, które i tak kochamy nad życie.