środa, 22 listopada 2017

Bigos na gorąco, czyli przedsmak świątecznego szaleństwa

Już od jakiegoś czasu przymierzaliśmy się z moim mężem do kupna wielkiego gara, odpowiedniego do przyrządzenia bigosu na większą skalę. I oczywiście jak te durne bźdźągwy odkładaliśmy ten zakup. 

Ponieważ wymyśliliśmy sobie naszą, własną wersję Święta Kurczaka, okazało się, że owo naczynie jest nam niezbędnie potrzebne i to już !

Przejawiając zdecydowanie za daleko posunięty optymizm,  że w Ameryce wszystko można kupić od ręki, ocknęliśmy się z przysłowiową ręką niestety nie w garnku do bigosu. 

Najpierw zaatakowaliśmy sklep polski, gdzie nabyliśmy prawdziwą, kiszoną kapustę. Rozmowa o kapuście przypominała dyskusję o "zawartości cukru w cukrze"' dotyczyła tylko "kwaśności", przyłączyły się do niej wszystkie obecne w sklepie panie. Zintegrowaliśmy się w prawdziwie polskim stylu, kapustę nabyliśmy i pognaliśmy dokonywać dalszych zakupów spożywczych.

Na skutek rożnych zbiegów okoliczności, które lubią się nawarstwiać w ostatniej chwili, wylądowaliśmy w super markecie późnym wieczorem zamierzając dokonać pozostałych zakupów, na zaplanowane wcześniej święto drobiowe. 

Wpadliśmy radośnie do sklepu, przekonani, że załatwimy wszystko na tzw. luziku, bo na pewno wszyscy już pojechali trzymać się za ręce z rodziną, a znaleźliśmy się w środku miniatury wojny secesyjnej (tym razem o indyka). 

Rozpoczęliśmy zdobywanie pokarmów i wszelkich produktów, potrzebnych do godnego uczczenia jutrzejszego dnia. Udało nam się szokująco sprawnie i wtedy dotarła do nas straszna prawda, że nie mamy gara. Późny wieczór, dzieci po dzikim maratonie po sklepach i my mocno zużyci, wyrodni rodzice. W sklepie oczywiście były patelnie i rożne garnki, ale wszystkie zdecydowane nieodpowiedniej wielkości. 
W obliczu ogarniającej nas paniki, mąż poleciał szukać jajek w desperacji,  że może chociaż zrobimy sobie swojską sałatkę jarzynową, a ja bez większej nadziei, rozpoczęłam powtórny obieg sklepu i nagle zamigotał mi przed oczami wielki gar. Stał sobie samotnie, najwyraźniej czekając na takich frajerów jak my. 

Gdybym się specjalnie starała, nie wymyśliłbym czegoś takiego. Aluminiowy potwór, rodem z "Czterech Pancernych i psa" z wielką pokrywą powyginaną na wszystkie strony świata. (Prostowalismy ją potem w domu za pomocą młotka). Dokładnie do takiego garnka nasi, dzielni pancerni obierali kartofle w ilościach hurtowych. 

Zdesperowana złapałam sprzedawcę, pytając o inny nieuszkodzony produkt. Pan spojrzał na mnie błędnym wzrokiem, potem na aluminiowe cudo i ryknął śmiechem. Nie wiem czy go rozśmieszyłam pragnieniem takiego zakupu, czy właśnie zaczął przeżywać załamanie nerwowe. Okazało się, że ten cud piękności jest ostatni. 

Miałam nieodparte wrażenie, że ostatni nie tylko w sklepie, ale wręcz w tej części świata, ale powstrzymałam się od nietaktownych uwag, bo po pierwsze atakowały nas trzy wyładowane wózki,  a po drugie nie miałam czasu trzymać sprzedawcy za ręce i go pocieszać.

Zakupiliśmy gar i w domu przystąpiliśmy do produkcji  "naszej dumy narodowej". Wspólnymi siłami z małżonkiem, (dzieci rozsądnie umknęły się relaksować), zrobiliśmy oficjalnie nasz pierwszy bigos na emigracji.

O ile jutro damy radę się ruszać będzie impreza w staropolskim stylu ! Zawsze powtarzam,  że nie ma to jak odrobina ułańskiej fantazji !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz