piątek, 3 stycznia 2020

18 lat minęło, czyli Moja Córka

Miałam wielką ochotę podsumować Stary Rok, a może nawet dekadę, ale postanowiłam zamieszać trochę chronologicznie i skupić się na czymś dla mnie najważniejszym.
Moja Córka zdecydowała się skończyć 18 lat. 
Do tej pory przemycałam w postach różne informacje o jej sukcesach i problemach, ale zawsze robiłam to za jej zgodą. 
W końcu to jest jej życie i tylko ona ma prawo o sobie pisać, (może kiedyś coś skrobnie), ale żeby jej historia stała się jej własną, najpierw musiałyśmy ją dzielić i o tym właśnie będzie ten wpis, bardzo, bardzo osobisty.

Tutaj będzie małe wprowadzenie do tematu i mnóstwo intymnych informacji.
Pochodzę z rodziny, która dorobiła się kilku lekarzy różnych specjalizacji, między innymi Wujka ginekologa-położnika. Ów Wujek uwielbiał opowiadać o swojej pracy, nie zwracając przy tym specjalnej uwagi, że jego mała siostrzenica plącze się i podsłuchuje, dodatkowo od czasu do czasu odwiedzałam pracujących w szpitalach członków rodziny.
Na skutek tej ciekawej w formie, dość bezpośredniej edukacji, kiedy dorosłam miałam konkretnie wyrobioną opinię o ciążach i porodach i przede wszystkim szpitalnej rzeczywistości.
Do dziś podnosi mi się ciśnienie, kiedy słyszę, że: ciąża to nie choroba tylko czysta fizjologia, kobiety przez wieki orały pola, rodziły, a potem z niemowlakiem w jednej ręce kończyły wykopki drugą, jednocześnie radośnie podśpiewując, znieczulenia to współczesna fanaberia histeryczek itd, itd.

Istotnie ciąża to nie choroba, ale może zabić, nigdy nie miałam własnego pola, ale mało brakowało, a po drugim porodzie zasiliłabym kompost. Co do bólu, to każdy ma swój, własny poziom, do którego daje radę, a potem jest w stanie wyskoczyć przez okno.
Spotkałam w swoim życiu kilka kobiet, które rodziły bez problemów i bez znieczulenia, ale jeszcze więcej takich, które wszystkich zwolenników rodzenia w zgodzie z naturą, ewentualnie medytacji, powiesiłyby na suchej gałęzi.

Podobno mam wysoki poziom bólu, (to znaczy, że jestem twardzielem), cecha ta niewątpliwie przydała mi się w różnych, życiowych sytuacjach, zwłaszcza w dwóch ciążach i oczywiście porodach, które jak wiemy nie są niczym strasznym do zniesienia, zwłaszcza dla mężczyzn i kobiet, które nigdy nie rodziły.
Moje obie ciąże były bardzo ciężkie, (fizycznie), psychicznie czułam się jakbym miała w środku mały reaktor jądrowy szczęścia.
Często podczas wizyt kontrolnych czułam na sobie zszokowane spojrzenia personelu medycznego. Ledwo sapiący hipopotam z ogromnym brzuchem i promiennym uśmiechem, lekko rozczarowany, że nie nosi bliźniaków.
Zero depresji ciążowej, porodowej i poporodowej, (bez zażywania antydepresantów czy napojów wyskokowych).

Moja córka miała się urodzić pod koniec lutego. Szykowałam się na to wydarzenie niezwykle odpowiedzialnie. Lekarz, szpital, znieczulenie i cała reszta. Miałam specjalną książkę z obrazkami, jak się zmienia dzidziuś w środku, jeden rozdział na jeden miesiąc ciąży. 
Celebrując  ciążę czytałam sobie na bieżąco tylko jeden rozdział, napawając się stanem błogosławionym.
Ostatni rozdział oczywiście kończył się porodem i mnóstwem fachowych wyjaśnień, (po przeżyciu narodzin córki doszłam do wniosku, że raczej dobrze się stało, że nie zdążyłam się z nim zapoznać).
W sylwestrową noc odeszły mi wody, moja córka zdecydowała, że już wystarczy mordowania matki i czas zobaczyć świat od drugiej strony. Byłam w Kielcach z wizytą świąteczną u rodziców, ponieważ miałam rodzić w Warszawie, przy sobie miałam tylko książeczkę zdrowia i ciążową.

Każdy myślący człowiek wie, że nie ma gorszego czasu na wylądowanie w szpitalu niż Sylwester czy Święta. Myśląca byłam, nawet za bardzo, ale rodząca też.
Na ulicach zaspy po pas i lód, nie mogliśmy dojechać do szpitala bo samochód tańczył na drodze jak pijany, w szpitalu pustka, ogólny brak personelu i w tym wszystkim Ja z wielkim brzuchem i świadomością, że jestem dopiero w siódmym rozdziale niezwykle pouczającego poradnika dla rodzących. 
Dla ścisłości do szkoły rodzenia nie uczęszczałam, bo usilnie chcieli mnie uczyć jak się cieszyć ciążą, a ja się cieszyłam sama z siebie.

Kiedy mnie ułożyli na porodówce, Ciocia, którą w panice poinformowałam, że właśnie pierwszy przedstawiciel następnego pokolenia zamierza się urodzić, szukała w jeszcze większej panice Wujka ginekologa, który gdzieś balował.
Obok mnie rodzące kobiety wydawały odgłosy przeczące prawom fizjologii, a ja umierałam ze strachu. Lekarzy brak, położne średnio obecne i wcześniak usilnie pchający się na świat. Dysponowałam wystarczającą wiedzą i wyobraźnią, żeby wiedzieć, jak łatwo ta historia może się skończyć zanim zacznie.

W pewnym momencie usłyszałam dzwonek telefonu, jedna z położnych odebrała, kilka razy powiedziała "tak" i na koniec "oczywiście Panie Doktorze", następnie głosem dość gromkim zakomunikowała koleżance, że ta na dwójce, (czyli ja), to siostrzenica Doktora, który dzwonił, że dojedzie rano i jak coś się mi się stanie albo dziecku to, cytuję: "wypierdoli je wszystkie z pracy".
A ponieważ faktycznie mógł to zrobić, to była najpiękniejsza rzecz, jaką mój już nieżyjący Wujek dla mnie uczynił w całym swoim życiu.
Zakotłowało się dookoła mnie, obudzili lekarkę, podpięli pod kilka kroplówek, w rozpaczliwej próbie powstrzymania porodu, dodatkowo walnęli zastrzyk na rozwinięcie płuc, (nie moich oczywiście tylko córki) i zaczęli przy mnie warować jak psy.

Od tego momentu przestałam się bać o życie dziecka, a zaczęłam o własne, leki powstrzymujące akcję porodową to nie są witaminy. Powiedzmy, że moje serce średnio znosiło te wszystkie wysiłki.
O poranku pojawił się Wujek, który z typową dla siebie bezpośredniością kazał mi się wziąć w garść i wytrzymać trzy dni na kroplówkach, bo tyle lekarze potrzebują na rozwinięcie płuc u wcześniaka.
Wzięłam się i wytrzymałam, wysiłek przetrwania tych 72 godzin, mogłabym porównać do zmagań alpinistów. Pod koniec wyglądałam, jakbym miała nie dotrzeć do szczytu i paść na ostatnich metrach.  

Moja córka, największe marzenie mojego życia urodziła się 4 stycznia, osiemnaście lat temu.
Ponieważ byłam na tak silnych lekach, nikt nawet nie dopuszczał możliwości, że mogę zacząć rodzić.  W efekcie poznałam co to bóle porodowe w całej skali bez żadnego ograniczenia i znieczulenia, (zdecydowanie doradzam leki). 
Nad ranem położna lekko się zaniepokoiła moim zachowaniem, bo wyglądało na to, że rozglądam się za oknem w celu wykonania skoku, wiadomo histeryczka itd, ale w strachu przed Wujkiem skontrolowała sytuację.
Pewnie gdyby to był film, to widok pędzącej przez korytarz przerażonej położnej krzyczącej na dodatek, że rodzę, pchając mnie jednocześnie na łożku z kroplówkami na kółkach obok byłby śmieszny. W rzeczywistości jakoś nikomu do śmiechu nie było. 
Nic w tej akcji porodowej uparcie nie chciało przebiegać według zasad.

Ściągnęli Wujka, bo znowu był jakiś blady świt. Ogólnie jest przyjęte, że lekarze nie powinni leczyć członków rodziny. Wujek chciał się zastosować do tej reguły, ale po pierwsze złapałam go za gardło i prawie udusiłam, a po drugie, gdzieś w środku całego procesu, (szczegóły pominę), stało się jasne, że jego pomoc jest niezbędna. 
Wujek ten jeden raz w życiu usiłował być subtelny, tymczasem ja w nosie miałam jego opory. 
Chciałam, żeby moje dziecko przeżyło, gdybym w tym celu musiała nago latać po Kielcach od razu zaczęłabym się rozbierać, dużo do zdjęcia i tak nie miałam.
Wykończona zażądałam znieczulenia, otaczający mnie tłum w kitlach spojrzał na mnie dziwnie. 
Wujek palnął: "zapomnij, właśnie rodzisz", to tyle w temacie subtelności, gdzieś w trakcie uczyli mnie oddychać, (zupełnie inaczej niż na filmach).
No i urodziłam, siłami natury, obok czekał już szwadron z neonatologii z inkubatorem.

Moja córka od początku swojego istnienia postanowiła łamać reguły. 
Po spektakularnej akcji porodowej, której nikt nie rozpoznał, nawet maszyna rejestrująca skurcze, urodziła się jako wcześniak bez żadnych cech wcześniactwa z płucami silnymi jak dwa miechy.
Była w lepszej kondycji fizycznej niż dzieci urodzone w terminie.
Spędziłam z nią upojny miesiąc w szpitalu bo męczyła ją żółtaczka, (w izolatce). 
Pod koniec kumplowałam się ze wszystkimi pielęgniarkami i salowymi. 
Plusem pobytu w szpitalu, oprócz straty prawie wszystkich nadprogramowych kilogramów, była wiedza przekazana mi przez położne nie tylko jak praktycznie opiekować się dzieckiem i nie głupieć, ale również jak zachowywać się w chwilach kryzysowych na przykład kiedy niemowlę się zakrztusi albo przestanie oddychać.

I to wszystko miało miejsce dokładnie 18 lat temu, a ja mam wrażenie jakby to wszystko wydarzyło się parę dni temu. Przed oczami przelatują mi jak na podglądzie: pierwszy uśmiech, pierwszy ząb, moment kiedy usłyszałam jak moja Córka mówi "Mama", pierwsze kroki i mnóstwo innych, pierwszych razy.

Nigdy nie zatrudniłam niani, doświadczyłam wszystkiego, karmienia piersią, butelką, zmieniłam kilka tysięcy pieluch, umierałam ze strachu przy każdej gorączce, zżerały i do tej pory zżerają mnie nerwy jak ktoś jej robi przykrość. Dorobiłam się siwych włosów i stanów lękowych, to były i nadal są najlepsze lata mojego życia.

Wszystkiego Najlepszego Myszorku, łam dalej wszystkie reguły i ustalaj własne !