poniedziałek, 31 grudnia 2018

Nowy Orlean, czyli człowiek kontra nieskończona moc natury

Trzeciego dnia ambitnie wybraliśmy się na wycieczkę autokarem z przewodnikiem.
Pod hotel podjechał autokar, kierowcą była kobieta, (czarna), z super poczuciem humoru.
Pan przewodnik okazał się młodym Amerykaninem greckiego pochodzenia, (w wolnym tłumaczeniu, ciacho do wzięcia).

Usadziliśmy się na przodzie i rozpoczęliśmy zwiedzanie tak zwane profesjonalne. Wcześniej pisałam, że zaczęliśmy od tylu, bo prawdopodobnie trzeba było rozpocząć wizytę w Nowym Orleanie od takiej tury i mnóstwa sugestii pana dotyczących knajpek i klubów.

Przewodnik dysponował olbrzymią wiedzą, wyrzucał z siebie setki słów, bez oddychania. Co jakiś czas wtrącała się pani za kierownicą. Atmosfera była mocno rozrywkowa. 
Grupa była mała, w sumie 9 osób.

Spędziliśmy w tym autokarze parę godzin, jedynym minusem była fakt, że ze względu na pogodę, był zamknięty i pod koniec, mimo przerw, czułam się lekko niedotleniona.

Objechaliśmy całe miasto i uczciwie, bez ściemniania, mogę powiedzieć, że zwiedziłam Nowy Orlean i dowiedziałam się mnóstwa interesujących faktów.
Na przykład Nowy Orlean zamieszkuje największa, po Wietnamie, populacja wietnamska. Przybyli jako uchodźcy polityczni i spodobała im się pogoda i warunki, niemal identyczne do tych jakie mieli w kraju rodzinnym.

Co ciekawe, Luizjana od zawsze była miejscem nieprzyjaznym ludziom. 
Indianie wręcz określili, że nie nadaje się do życia i odeszli.

Ludzie przyjeżdżając do Nowego Orleanu wpadali w pułapkę, osiedlali się blisko wody, licząc na ułatwienia w codziennym życiu, po czym padali ofiarami powodzi, epidemii i plagi komarów.
Woda ich zalewała, insekty roznosiły choroby zakaźne, a oni uparcie chcieli i ciągle chcą tam żyć.


Do tej pory mieszkańcy utrzymują, że wystarczy parę lat i przyroda odbiera tereny porzucone przez ludzi. Najbardziej było to widoczne po ataku huraganu Katrina.
Co ciekawe to nie sam huragan, ani powódź zniszczyła miasto, zabójcza okazała się stojąca tygodniami woda.
Do tej pory widać miejsca, w których stały domy, roślinność zagarnia z powrotem całe tereny.



Następnym ciekawym faktem, którym podzielił się z nami wygadany facio, (oprócz szczegółów dotyczących okropnej pogody w sierpniu), był kodeks prawny. 
W odróżnieniu innych stanów, w Luizjanie stosuje się prawo francuskie, oparte na kodeksie napoleońskim. W efekcie, jeżeli chce się praktykować prawo w tym rejonie trzeba studiować prawo w Nowym Orleanie i analogicznie, prawnik kończący studia poza Luizjaną praktycznie nie ma szans na otworzenie kancelarii, bo różnice w kodeksie są gigantyczne.
Zdaje się, że ich stosunek do pozwów jako sportu narodowego też jest trochę w związku z tym trochę inny.


Zarzucając nas informacjami, pokazywał nam rożne dzielnice Nowego Orleanu, od slumsów, przez obłędnie kolorowe małe domki, na pięknych domach i olbrzymich rezydencjach w stylu kolonialnym skończywszy.

Przekrój wszystkich warstw społeczności w pigułce. Jeden dom, piękny olbrzym słynie z tego, ze jest regularnie wynajmowany przez ekipy filmowe do kręcenia filmów z czasów wojny domowej lub horrorów. 

Część Nowego Orleanu to tereny dawnej plantacji, której ostatni właściciel nie założywszy rodziny oddał miastu. Patrząc tylko na część podarowanego terenu, ciężko sobie wyobrazić, że kiedyś to wszystko mogło należeć do jednego człowieka.

Szczególną opieką otaczane są stare, olbrzymie, wyjątkowe piękne dęby. Już za czasów wielkich plantatorów, posiadanie tych majestatycznych drzew było niezbędne do utrzymania gleby fizycznie "w garści".


I na koniec trochę rożnych ciekawostek. 
Jeżeli ktoś chce sobie odświeżyć wspomnienia z czasów komuny i kolejek, powinien zdecydowanie wybrać się do Nowego Orleanu. W porach posiłków, zwłaszcza wieczorem, kolejki potrafią ciagnąć się jak za czasów mojego dzieciństwa. 
Czasami w oczekiwaniu na stolik wszyscy stoją karnie dwie godziny, (dobrowolnie).

Symbolem Nowego Orleanu, obecnym we wszelkich możliwych wzorach jest kwiat lilii, bardzo elegancki pojawia się conajmniej tak często jak czaszki. Nie wiem czy to konieczność życia w cieniu wszystkich tych tragedii, spowodowała, że mieszkańcy Nowego Orleanu postanowili oswoić smierć przez epatowanie nią praktycznie wszędzie.

Na początku jest to szokujące, że koło maskotek są szkielety, po jakimś czasie przestaje to być zauważalne. Motyw śmierci występuje praktycznie wszędzie, od słodyczy, przez zabawki, pamiątki, na ubraniach skończywszy.
Jeżeli ktoś nie przepada za takim urozmaiceniem, musi być czujny, żeby nie kupić czegoś, co przy bliższym poznaniu ma w tle wyszczerzone szkielety.

Po pożegnaniu naszego przewodnika, oblecieliśmy jeszcze francuski bazar, pełen jedzenia i rożnego rodzaju rękodzieła.

I tutaj ostatnie słowo o artystach. Niektóre obrazy na przykład są piękne, (niestety cena jest wtedy adekwatna). Aczkolwiek bez względu na poziom, widok artystów wystawiających swoje kolorowe prace na ulicach, tak jak i muzyka jest nieodłącznym elementem Nowego Orleanu.

Mimo ostrzeżeń, jak strasznie jest w Luizjanie w lecie, z przyjemnością pojechałabym tam jeszcze raz, (może tylko faktycznie nie w sierpniu, nie przesadzajmy).

Sztuka Nowego Orleanu wciągnęła nas do tego stopnia, że ledwo zdążyliśmy do hotelu na czas wyjazdu na lotnisko.
Lot miał szczęśliwie opóźnienie, za to my byliśmy już lekko nieprzytomni, (całe szczęście, że w samolocie ciężko jest się zgubić). 
Przez głośnik przywitał nas pilot, który po odbębnieniu kilku standardowych formułek poinformował pasażerów, cytuję: 

"Pogoda w Nowym Jorku jest taka sama jak w Nowym Orleanie,  tylko nie pada, jest większy wiatr i jest bardziej zimno."


niedziela, 30 grudnia 2018

Bagna Luizjany, czyli see you later Aligator

Następny dzień przywitał nas ulewnym deszczem, który litościwie skończył się w momencie wyjścia przez nas z hotelu. Tak właśnie Siła Wyższa czuwa nad trąbami, (w tym przypadku wodnymi), bo wybraliśmy się na wycieczkę po bagnach, wiedząc, że będzie lać.

A żeby nie było nudno, to zorganizowaliśmy sobie łódkę sześcioosobową z wielkim wentylatorem napędowym z tylu i minimalnymi zabezpieczeniami. 
I tu od razu rozwieję złudzenia co do jednej rzeczy. 
Na filmach taka jazda wygląda obłędnie romantycznie, włos rozwiany, woda lśni, aligatory szczekają zębami itd. W praktyce wszystko jest takie samo, oprócz małego szczegółu. 
Mianowicie nic nie powiewa, (zębami można szczekać z emocji), ponieważ w momencie startu dostaje się słuchawki, takie jak w helikopterze. 
Oczywiście nie ma przymusu, można nie wkładać, ale wszyscy wkładają, bo huk śmigła za uszami jest straszny.

Spędziliśmy na bagnach ponad dwie godziny i był to jeden z moich piękniejszych momentów w życiu. Słońce, (choć nie miało prawa), świeciło, nasz przewodnik był strasznie sympatycznym facetem, który w trakcie przerw opowiadał naprawdę ciekawe historie. Czuło się, że dla niego to jest coś więcej niż praca, czy wyuczone formułki. 

Na początku, od razu przeżyłam chwile grozy, bo koło łódki jeszcze w porcie zakotwiczył się aligator. Na pewno są jacyś wielbiciele tych zwierząt, (nie oceniam), ale mi się zrobiło tak trochę niedobrze. Nasz przewodnik, widząc moją lekką niechęć do wypłynięcia w siną dal w wielkiej suszarce do włosów bez zabezpieczeń, usiłował mi wmówić, że to jest pływająca trawa, (jasne z oczami ?)
Aligator był jak byk, cała wycieczka go widziała.

Po tym fakcie wszyscy wypatrywali aligatorów, oprócz mnie. Ten, jeden wystarczył mi w zupełności. Zwłaszcza, że dookoła roiło się od innych atrakcji, wodowały pelikany jak wściekłe, jeden za drugim, piękny widok. 
Dodatkowo latała cała chmara innych ptaków, najwięcej było sępów, tu już się trochę mniej zachwyciłam. W wodzie, co było jasne dla wszystkich czaiły się aligatory, żółwie i węże. 
Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, chwilowo nie miały ochoty wypływać.

Wzdłuż brzegu sporadycznie było widać budynki, natomiast na wzgórzu rzucał się w oczy cmentarz. I tu okazało się, że nie jest to zwykłe miejsce pochowku. 
Najpierw był to bowiem cmentarz indiański, potem zawłaszczony i wykorzystywany przez kolonistów.
Nie wyglądał złowrogo, (oprócz kołujących nad nim sępów), ale według naszego  przewodnika nakręcono tam kilka filmów grozy, (uwierzyłam na słowo, zwiedzać niekoniecznie miałam ochotę).

Same bagna już bez dodatkowych atrakcji są piękne, nie mają co prawda tyle kolorów co nasze wrzosowiska, ale patrząc na nie nietrudno zrozumieć fascynacje tym miejscem i historie z dreszczykiem, z których słyną.

Podczas jednego z postojów przemknął jeleń. Oprócz nas w naszej łódce były dwie pary, (jedna z Chicago, druga z Filadelfii), wszyscy jednogłośnie westchnęli z zachwytu. Okazuje się, że są jeszcze normalni ludzie, (nikt nie wspominał, że jelenie są niehigieniczne).

Ponieważ aligatory uparcie trwały pod wodą, nasz facio zakotwiczył w malowniczej zatoczce i zaczął wydawać dziwne furkoczące odgłosy, zanim się zorientowałam pędził ku nam szop pracz. 
Mało tego, dołączyła do niego cała rodzina. Okazało się, że nasz przewodnik jakiś czas temu uratował szopa (samiczkę), i to właśnie ją i jej trójkę dzieci odwiedziliśmy. 

Luizjańskie szopy są dużo mniejsze od tych z naszych okolic, ale tak samo rozbrajające. Wszystkie rzuciły się do wody i usiłowały wejść na pokład, czyli na nasze kolana. 
Pan przewodnik sprytnie ustawił łódkę bokiem koło drzewa, cala banda szopów wlazła na gałąź i karmił je cukrowymi piankami. Podawał im te smakołyki na kiju i widać było, że jeszcze trochę i będziemy mieć pasażerów na gapę.
To miała być nagroda pocieszenia, w ramach braku gadów. Ja osobiście ze szczęścia prawie wpadłam do wody. 
Nie mogłabym sobie wymarzyć wspanialszego ukoronowania tej wycieczki. 

W międzyczasie dowiedziałam się, że w Luizjanie mieszka około trzech milionów aligatorów, a na Florydzie tylko jeden. Dodatkowo te na Florydzie są agresywne, a te w Luizjanie nie, (no powiedzmy).

Na koniec pan przewodnik rozbawił nas stwierdzeniem, że przeprasza za brak wrażeń, ale niestety aligatory raczej preferują aktywność nocną i on w wodzie koło swojego domu co wieczór widzi około 50 sztuk tych uroczych stworzeń. 
Jak zaczynają wychodzić z wody na trawnik, to przegania je z powrotem do rzeki jego pies. 
Zapomniałam zapytać jakiej rasy jest ta psinka. Co może wystraszyć aligatora ? Dinozaur ?

Nic mnie nie zjadło, wróciłam na brzeg w całości i wyruszyliśmy w miasto. 
Okazało się, że Nowy Orlean w tygodniu, a Nowy Orlean szykujący się na weekend to dwa różne miejsca. Chociaż ciężko w to uwierzyć, szaleństwo jeszcze przybrało na sile. Na ulicach zaczęły pojawiać się zespoły jazzowe, wróżki przepowiadające przyszłość i określające kolor aury, oszuści z kartami, żonglerzy i cała masa naciągaczy.

Na szczęście mieliśmy mało czasu i nikt nas nie zdążył naciągnąć. 
Po przeprowadzeniu niezbędnych zabiegów upiększających poszliśmy na kolację, na statku.
Wielki trzypoziomowy statek z charakterystycznym kołem na końcu „Królowa Kreolska”. 

Cała impreza przypominała mi zabawę Sylwestrową. Eleganckie stoliki, bufet szwedzki z kreolskimi, pikantnymi potrawami, kelnerzy i zespół jazzowy. 
Pływaliśmy tak 3 godziny i wreszcie mogliśmy posłuchać jazzu,(wersja klasyczna), jakiego dotąd bezskutecznie poszukiwałam.
Na zewnątrz uparcie nie chciało padać, a miasto w nocy pięknie odbijało się w wodzie. Idealne zakończenie wspaniałego dnia.

Wracaliśmy sobie spacerkiem do hotelu, miasto tętniło. Spotykałam się często w literaturze z określeniem:”bicie serca miasta”, do tej pory to były dla mnie puste słowa. Wtedy w nocy faktycznie je poczułam. 
Spacerowaliśmy tymi samymi ulicami o różnych porach i za każdym razem było inaczej. 

Powszechnie uważa się Nowy Jork za miasto, które nie śpi. 
Nie wiem kto wymyślił to powiedzenie, ale chyba nigdy nie był w Nowym Orleanie.

Nowy Orlean, czyli bourbon, aligatory i jazz

Po przeżyciu naszych, drugich Świąt Bożego Narodzenia w Stanach, poczuliśmy zew przygody. Najwyraźniej bigos, schab i karp wywołują, takie efekty uboczne, (oprócz przeżarcia).

Już od jakiegoś czasu kusił mnie Nowy Orlean. Małżonek podchwycił pomysł i prysnęliśmy spontanicznie na trzy dni zobaczyć na własne oczy bagna ze sławnymi aligatorami, posłuchać jazzu i napić się bourbona, (kolejność dowolna, ilośc aligatorów i bourbona też).


Wyruszyliśmy, nawet nie bladym świtem, tylko w środku nocy, dzięki temu wylądowaliśmy w Nowym Orleanie rano. 
Sam lot miał tylko jedną, pozytywną cechę, mianowicie trwał w miarę krótko, (trzy godziny), cała reszta jak zwykle, gorący nawiew, tłum pasażerów i tylko jakieś podróbki orzeszków do chrupania.


Luizjana, powitała nas wymiętych i zaspanych, wilgotnym, ciepłym powietrzem. 
Jako, że ostatnio tak jakoś marzłam z miejsca odzyskałam siły witalne. 
Coś jak przebudzenie po hibernacji, można powiedzieć.


Dotarliśmy do hotelu, położonego parę przecznic od sławnej Dzielnicy Francuskiej, zostawiliśmy bagaże i wyruszyliśmy na podbój miasta.
Tu małe słówko o hotelu. Bardzo przyjemne miejsce, przemiła obsługa, (mocno wyluzowana), tylko robili akurat mały remoncik w lobby, w efekcie wchodziło się trochę jak na płac budowy, ale to było tylko wrażenie przejściowe, (dosłownie).



Pierwszą rzeczą jaka rzuciła mi się w nos, (tak nietypowo), były zapachy i wilgotne powietrze. Moja wysuszona skóra i włosy, aż zamruczały z radości, z pojawienia się możliwości niespodziewanego nawilżenia.
Lubię wodę w każdej postaci i deszcz też się do tej kategorii zalicza. 
Nie miałam problemów z pogodą w Szkocji i jak się okazało w Luizjanie rownież.



Skończę temat pogody. Przed wylotem sprawdziliśmy, że w Nowym Orleanie przez cały okres naszego, krótkiego pobytu będzie padać, a temperatura wynosić około 20 stopni.
Okazało się, że mieliśmy kupę szczęścia. Po pierwsze, normalnie nigdy tak w grudniu ciepło nie jest, po drugie padało tak jakoś wybiórczo i zmokliśmy tylko raz. 
A w charakterze wystrzałowego bonusa, podczas wyprawy na bagna, nie tylko nie padało, ale świeciło słońce.



Jak zwykle miałam swoje wizje. Chciałam zobaczyć Dzielnicę Francuską, posłuchać jazzu i poczuć klimat, zobaczyć cmentarz, bagna i popłynąć rzeką Missisipi.
Kategorycznie odmówiłam zwiedzania centrum, czyli wieżowców.
W związku z czym wszystko wyszło nam spontanicznie i trochę od tylu, ale było warto.



Zaczęliśmy od Dzielnicy Francuskiej i tak jak miałam nadzieję zrobiła wrażenie. 
Ma klimat i to nieuchwytne coś, którego tak ciągle mi w Stanach brakuje. 
Przede wszystkim nie ma wieżowców, tylko malownicze, stare, 2-3 piętrowe domy z balkonami, na których kwitnie ożywione życie towarzyskie.


Ze względu na strukturę terenu, prawie cała architektura Nowego Orleanu, jest raczej niska. Oczywiście są nieśmiertelne, amerykańskie drapacze chmur, ale niespecjalnie wysokie i na szczęście stosunkowo nieliczne. Ma to swój sens, bo w niektórych miejscach po prostu zapadłyby się pod ziemię w dosłownym tego słowa znaczeniu.


Tak więc, bez żadnego, konkretnego planu biegaliśmy po ulicach i robiliśmy setki zdjęć.
Mąż honorując życzenia żony, zdecydował się załatwić od razu na początku cmentarz i zaprowadził mnie do najstarszego, ciągle aktywnego miejsca spoczynku nowo orleańczyków. 


Tu małe słowo wyjaśnienia, jak powstały te charakterystyczne dla Nowego Orleanu cmentarze. Pomijając wszystkie koszmarne szczegóły, nie było innego wyjścia, ze względu na wodę, która w tych rejonach jest totalnie nieprzewidywalna i lubi zalewać. 

Na cmentarzu okazało się, że nie możemy wejść bez przewodnika. Na szczęście pani już czekała, zebrała swoją grupkę jak kurczaki i powiodła nas z godnością. 
Trochę tej godności było za dużo, a pani trochę za nudna, ale ogólnie budziła sympatię. Dowiedzieliśmy się mnóstwo szczegółów, które niekoniecznie były mi niezbędne do życia, ale niewątpliwie ubarwiły pobyt. 
Na przykład miałam okazje zobaczyć grobowiec Królowej Voodoo Marie Laveau.
Co ciekawe, była ona fryzjerką i do tej pory obok jej grobowca kobiety prosząc o opiekę, zostawiają gumki do włosów, szminki itd.


Przez cały czas trwania zwiedzania, (i tutaj właśnie zlał nas deszcz, raz, ale za to solidnie), nie wolno było oddalać się od pani przewodniczki, ani siadać i kłaść się na grobowcach.
Tutaj mnie lekko zatchnęło, ciekawa jestem, kto normalny miałby ochotę sobie poleżeć w takim miejscu. 



Przemoczona, poczułam się usatysfakcjonowana i kontynuowaliśmy podziwianie okolic, schnąc w międzyczasie.
Przed bramą cmentarza natknęliśmy się na rozśpiewaną mini procesję. Nie za bardzo wiedziałam o co chodzi, aż do momentu refrenu, to byli wyznawcy Hari Kryszna. 

Nowy Orlean przyciąga rożne indywidualności, artystów, (utalentowanych lub nie), oszustów, ludzi, którzy zgubili drogę w życiu i w oparach bourbona chcą doczekać końca egzystencji w przyjemnym towarzystwie, bezdomnych.
Ci ludzie dodają miastu kolorów i to częściowo dzięki nim, panuje tam taka atmosfera, jakby nieuchronne nadejście jutra nie miało żadnego znaczenia. 
Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby żyli tylko chwilą obecną i wygląda na to, że dzięki takiemu podejściu są szczęśliwi.


Po złapaniu oddechu, kontynuowaliśmy spacerek, aż trafiliśmy na biuro turystyczne i z marszu wykupiliśmy trzy atrakcje: wycieczkę na bagna, (aligatory w cenie), pływającą po Missisipi, kolację na statku z muzyką jazzową na żywo i zwiedzanie całego miasta autokarem wraz z przewodnikiem.
Na to ostatnie zwłaszcza napalił się mój mąż, żądny wiedzy, wzbogaconej przekazem na żywo.


Takich wrażeń "na żywo", jak się miało okazać mu nie zabrakło. Wręcz przeciwnie zalały nas falą, (odgłosów na szczęście). Muzyka w Nowym Orleanie, jest wszędzie. W każdej knajpce, barze, ulicy grają albo zespoły, albo totalni nowicjusze, czasami nawet dzieci. Parokrotnie widziałam grupki czarnych chłopców, (niepełnoletnich), walących w plastikowe kubły i pudła. Nie wiem jak talentu, ale zapału nie można im było odmówić.

Tutaj będzie mała dygresja, dotycząca spraw rasowych. Jak każdy wie Luizjana ma bogatą przeszłość, jeżeli chodzi o niewolnictwo. Wielkie plantacje, targi i krwawo tłumione bunty niewolników. Patrząc z punktu widzenia historycznego oczekiwałam podświadomie, że Afroamerykanie będą zachowywać się podobnie jak na wschodnim wybrzeżu. 
Nic bardziej mylnego, przypominali mi bardziej mieszkańców Barbadosu. 
Byli zdecydowanie spokojniejsi, bardziej wyluzowani i pewni siebie, wręcz miałam wrażenie, że jestem po za granicą USA.
Okazało się, że odczucie mnie nie myliło, bo nasz autokarowy przewodnik, (o tym trochę pózniej), oprócz miliona innych informacji, powiedział nam, że Nowy Orlean zachowuje się raczej jak miasto karaibskie, które płaci podatki niewłaściwemu rządowi.


Ogłuszeni z lekka dźwiękami, zrobiliśmy przerwę na obiad. I tutaj rozprawię się kompleksowo z jedzeniem.
Kuchnia kreolska jest obiektywnie dobra, oryginalna, ale pikantna. Nie tak bardzo jak na przykład meksykańska czy hinduska, ale daje popalić. Potrawy opierają się na ryżu, fasoli, kurczaku, owocach morza, (królują krewetki i ostrygi) i dla chętnych mięsie aligatora.
Od razu informuję, żadnych gadów nie jadłam. Jakoś nie czułam palącej potrzeby.


Wszędzie w sklepach, na ulicach, patrzą na człowieka aligatory sztuczne, prawdziwe, pluszowe, śmieszne, straszne i ja mam je jeść. Tak jakoś nie bardzo honorowo. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że to czysta hipokryzja, bo przecież kurczaki na przykład wsuwałam i jakoś rozterek moralnych nie miałam.


A jak już jestem w temacie moralności, to poruszę temat koralików. 
Otóż wszędzie w Nowym Orleanie wiszą całe naręcza plastikowych koralików. 
Jakość porównywalna do tych, jakie wiele lat temu były w zestawach strojów krakowianek dla dziewczynek.



W okresie trwania Mardi Gras, kiedy szaleństwo i ogólne rozpasanie osiągają szczyt, owe koraliki wyzwolone panie dostają jak pokażą biust, (goły oczywiście). 
Panowie też chodzą obwieszeni ozdobami, ale aż strach pomyśleć co muszą pokazać. 
Po za sezonem koraliki dostaje się "na sucho", bez rozbierania, co ma sens bo szkoda zdrowia.


Drugim dość ciekawym faktem jest prawo do picia alkoholu na ulicy. 
I powiem szczerze wszyscy z godną podziwu konsekwencją je przestrzegają.
W efekcie po ulicach przewalają się tłumy turystów obwieszone koralikami i dodatkowo w nastrojach wskazujących na spożycie.
Co ciekawe, nie zauważyłam żadnych przejawów agresji.
I tutaj wybiegnę trochę naprzód podobno nawet aligatory nie mają ochoty atakować, (w odróżnieniu od krokodyli, widocznie krokodyle nie popijają bourbona).


Pierwszy dzień w Nowym Orleanie, po zaliczeniu kanapki rosyjskiej, (sterta mięsa i wielki kiszony ogórek do kompletu) zakończyliśmy spacerem wzdłuż brzegu rzeki Missisipi. 
Natknęliśmy się tam na rzeźbę upamiętniającą przybycie na te niebezpieczne tereny imigrantów, (sponsorowaną przez społeczność włoską).



Po czym stwierdziliśmy, że czas zaszaleć i po krótkim odpoczynku wróciliśmy na Bourbon Street na romantyczną kolację na balkonie i napawanie się atmosferą.
A było czym, okazało się, ze Nowy Orlean po zmroku jest jeszcze bardziej szalony, niż w ciągu dnia. 
Muzyka była wszechobecna, głośna, zupełnie nie przypominała klasycznego jazzu. Potem okazało się, że trzeba było szukać odpowiednich klubów. 
Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy i siedząc nawet nie lekko, ale mocno ogłuszeni obserwowaliśmy tłumy pod nami.

Zanim dotarliśmy do naszego stolika na balkonie, usiłowałam znaleźć jakiś fajny klub z muzyką, (najwyraźniej w tym rejonie uważanej za retro). 
Znalazłam obiecujące wejście i weszłam do środka ciągnąc męża. 
Małżonek stawił opór, co było o tyle dziwne, bo na ogół raczej nie stawia. 
Wyniósł mnie prawie stamtąd, bo okazało się, że wlazłam do klubu pełnego gołych tańczących dziewczyn. 
Pewnie dostarczyliśmy im trochę rozrywki, bo ruchu biedulki nie miały.

Już z naszego balkonu, obserwowaliśmy wejście do podobnego klubu. Dziewczyny były tak znudzone, że w pewnym momencie zaczęły wychodzić na ulicę, ubrane tylko w bieliznę, (bardzo, bardzo skąpą).

Trzeba uczciwie mężowie przyznać, że z wrażenia nie przestał jeść, ani przez balkon nie wypadł.

I cało to widowisko mogliśmy podziwiać w otoczeniu dekoracji świątecznych. Trochę to wyglądało surrealistycznie, ale bardzo efektownie.
Nie słysząc własnych myśli, (czasami to nie jest złe), wróciliśmy do hotelu, po drodze trafiając na jeszcze więcej świecących atrakcji.
W jednym miejscu przy pięknej, olbrzymiej, zmieniającej kolory choince prószyl śnieg, (sztuczny oczywiście). 

Na sam widok zrobiło mi się zimno, chociaż było 21 stopni, (Celsjusza oczywiście).
Jako gatunek jesteśmy beznadziejni, zawsze chcemy tego, czego w danym momencie nie możemy mieć.

wtorek, 25 grudnia 2018

Gdzie jest spaghetti, czyli Wigilia na emigracji

Na emigracji bywa rożnie, raz lepiej, raz gorzej, tak jak w życiu. Oprócz zwyczajnych, ludzkich, życiowych momentów, kiedy tęskni się do ojczyzny i znajomych miejsc i ludzi, chyba najcięższym momentem do przetrwania są Święta Bożego Narodzenia.

Wigilia to święto rodzinne, aż do bólu. Ten ból pojawia się, jak tej rodziny nie ma, samotność, na co dzień ciężka, w wieczór wigilijny potrafi rozjechać duszę jak walec drogowy.
Z drugiej strony, to te momenty wnoszą tak wiele do naszego życia, a wspomnienia rodziny dzielącej się opłatkiem i śpiewającej kolędy, nawet jeżeli wielu członków tej rodziny już nie ma, pozostaje z nami przez całe życie.

Bez względu jak liczna jest rodzina, Święta są najpiękniejsze, jeżeli są dzieci. 
Ich oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, (nie przesadzajmy z tą astrologią, wiadomo, że chodzi o prezenty), radość  podczas rozpakowywania kolorowych paczek i wszystkie te, szalone emocje są jak światełka na choince. 
Bez dzieciaków, święta byłyby jak choinka bez lampek, niewatpliwie ładna, ale nie piękna.

Zrobiliśmy wszystko, żeby nasza, pierwsza Wigilia w Stanach była w miarę normalna, ale było ciężko. Wszystko było obce i nieprzyjazne.
Dzieci przyzwyczajały się do szkoły, my przyzwyczajaliśmy się do realiów życia w Ameryce dla dorosłych. 
Po roku, który łatwy nie był, aczkolwiek nudny też nie, przyszło nam zmierzyć się powtórnie ze Świętami na obczyźnie.

W tym roku zamiast zamieci śnieżnej w Święta, Ameryka potraktowała nas plusowymi temperaturami i błękitnym niebiem.

Dodatkowo, organizacyjnie nie było źle, choinka, prezenty, dekoracje, jedzenie, (no tutaj jeszcze nie osiągnęłam swojego poziomu z Polski, ale widzę światełko w tunelu), opłatek, wszystko na miejscu i na czas. 
Pozostało mieć tylko nadzieję, że emocje, (pozytywne oczywiście), pojawią się same.

Ze względu na różnicę czasu, kiedy my jeszcze byliśmy lekko nieprzytomni, w kraju, już trwały mocno zaawansowane przygotowania do wieczerzy wigilijnej. 
W południe, byliśmy już po życzeniach świątecznych z Babcią i Dziadkiem i junior nieprzytomny z przejęcia zaordynował równoległe rozpoczęcie świętowania.

Udało się go przetrzymać do drugiej po południu, ale łatwo nie było.
I chcąc nie chcąc, (bardziej chcąc), zasiedliśmy do stołu, najpierw oczywiście dzieląc się opłatkiem.

Na stół zaczęły wjeżdżać tradycyjne potrawy, kiedy mój syn rozbrajająco zapytał: 
"Gdzie jest spaghetti"? (Jego ulubione danie).
Ręce nam opadły, to tyle w temacie preferencji kulinarnych młodego pokolenia, tudzież tradycji, ale młody jest, więc jest szansa, że jeszcze się ogarnie.
Miał szczęście huncwot, że wersja wigilijna spaghetti, była dostępna.

Ledwo udało nam się łyknąć zupy grzybowej i pierogów, kiedy już "odtrąbił sygnał" do zakończenia posiłku i rozpoczęcia procesu rozpakowywania.
I tak oto w blasku słońca, które zdecydowało się pokazać i nas dodatkowo zawstydzić, rzuciliśmy się na prezenty.
To znaczy, staraliśmy się zachowywać godnie i sprawiedliwie rozpakowywać każdy po jednym, ale, że najwyraźniej wszyscy byli bardzo grzeczni, prezenty jakoś dziwnie się rozmnożyły i wkrótce cały proces dystrybucji radośnie legł w gruzach.

Podczas tych upojnych chwil, rozłożyła nas na łopatki dla odmiany córka, która porównała, wybieranie prezentów spod choinki do super wypasionego grzybobrania.
Można i tak, przynajmniej dopóki grzyby są jadalne.
W tym wypadku zatrucie pokarmowe nikomu nie groziło, najwyżej niedotlenienie, na skutek hiperwentylacji, tudzież wzruszeń.

W kominku płonął ogień, na zewnątrz litościwie wreszcie zrobiło się ciemno.
Kiedy opadły prezentowe emocje, walnęliśmy sobie karpika i dalej kontynuowaliśmy Wigilię.

Wieczorkiem, kiedy moje starsze dziecko, zapytało, to jakie mamy plany na Święta, mój mężuś z błogim uśmiechem oznajmił: "Będziemy jedli"!
Przeraził tym trochę córkę, ale dzielna jest poradzi sobie.

Świnki, rownież w tym roku nie zdecydowały się przemówić. 
Znaczy jest im dobrze, bo jakby było źle, to na bank by nas skrytykowały.


niedziela, 23 grudnia 2018

Kryjówka Świętego Mikołaja, czyli filmowanie zza krzaka

Wybraliśmy się specjalnie zrobić parę zdjęć świątecznego domku, o którym pisałam poprzednio.
Łuna, biła po oczach już z daleka.
Co prawda jeszcze ładniej wyglądałby, gdyby padał śnieg, ale nie można mieć wszystkiego.


Zgarnęłam sprzęt i wyruszyliśmy z mężem na bezkrwawe łowy.
Czułam się trochę nieswojo, bo jednak duch bożonarodzeniowy duchem bożonarodzeniowym, ale Amerykanie są wyjątkowo wrażliwy, jeżeli chodzi o wkraczanie na ich teren i kto wie, mogli mnie spontanicznie odstrzelić.



Zawsze podziwiałam ten dom z samochodu i niejako w ciągłym ruchu. 
Nie zdawałam sobie sprawy, ile niespodzianek jest ukrytych wsród tych wszystkich światełek.



Po raz pierwszy zatrzymaliśmy się w tych chaszczach i wyruszyłam robić fotki. 
Mąż siedział sobie w samochodzie, dodając mi odwagi na odległość. 
Okolica, mówiąc oględnie była ociupinkę ciemnawa.



Porobiłam serię zdjęć, najchętniej wdarłabym się trochę głębiej, ale to już byłaby nie lekka przesada tylko czysta bezczelność.
Z bliska okazało się, że niektóre z tych zwierzaków się ruszają, a całość nie jest "snem wariata", cierpiącego na strach przed ciemnością, ale bajką, mającą treść.



Wszystkie te postacie miały swoje miejsca i zadania do spełnienia.
Renifery broniły tego zaczarowanego miejsca, bałwany zapraszały, śmieszne małe miśki rozśmieszały, skrzynka z listami do Świetego Mikołaja otwierała się co parę sekund, a gdzieś w środku stał długi pociąg, (marzenie każdego chłopca w wieku od 4 do 99 lat).
To nie był trawnik zastawiony przypadkowo świecącymi dekoracjami to był zaczarowany świat, rządzący się własnymi prawami.


Stanęłam wśród miśków, które kiwały do mnie głowami i na jedną sekundę cała reszta przestała mieć znaczenie.


Nie wiem, czy nikogo nie było w domu, czy nie wyglądałam groźnie, faktem jest, że nikt do mnie nie wyszedł ani z gorącą czekoladą, ani ze strzelbą, może akurat popijali grzańca z Mikołajem.







piątek, 21 grudnia 2018

Gorączka przedświąteczna, czyli szaleństwa tubylców

Mogłoby się wydawać, że Ameryka jest już kompleksowo przygotowana na Święta, (biorąc pod uwagę, że zaczęli tuż po Halloween, to zdecydowanie powinni). 
Nic bardziej mylnego, cały czas wszyscy miotają się w amoku, co bardzo przyjemnie przypomina mi polską rzeczywistość. 
Jestem bowiem z tych szaleńców, którzy lubią doświadczać szału przedświątecznego w sklepach i wręcz nurzać się w przygotowaniach, a potem paść z wyczerpania na pysk i napawać się świecącą choinką i smażonym karpikiem.

Tutaj to konkretne doświadczenie, jest utrudnione, bo zakupy jednak Amerykanie robią z dużym wyprzedzeniem, więc w sklepach jest względnie spokojnie. 
Ciężko jest tylko na ostatnią chwilę upolować coś fajnego, półki robią się już bowiem mocno pustawe. Podejrzewam, że po Nowym Roku pojawią się dekoracje wielkanocne.

Amerykańskie szaleństwo przedświąteczne objawia się bardziej w codziennym zachowaniu ludzi, co też może być rozrywkowe, albo pouczające, (rozczarowujące niestety też).
Ogólnie, jak to w życiu bywa wrażenia są, albo pozytywne, albo nie.


Zaczęło się od sąsiadek, wszystkie stwierdziły, że wyjeżdżają, w związku z tym faktem jedna poprosiła o opiekę nad rybką.
Przyniosła mi do domu akwarium, (malutkie), z taką samą rybką jak nasz rybek i poleciała w świat. 
Ciekawe było pożegnanie, poinformowała mnie bowiem, żebym się przesadnie nie przejmowała, jak ryba zdechnie i, że nie muszę jej zapalać światła, (to chyba w ramach oszczędności).
Jasne, zamorduję ją i zjem na Wigilię. 

Ustawiłam akwaria koło siebie, ryby wykazują zainteresowanie i gdybym miała pewność, że się nie zjedzą to umożliwiłabym im spotkanie towarzyskie, albo może nawet związek długofalowy, (dokonałabym wymiany barterowej, butelka wina za 3 centymetrową rybkę, jestem znana z robienia super interesów). 


Niestety po pierwsze to są samce, a po drugie bojowniki to samotniki, (tak mi się zrymowało). 
I jeżeli ktoś myśli, że wszystkie ryby są takie same i w dodatku głupie, to nieprawda. 



Nasz rybolek jak mnie widzi to podpływa, a jak dostaje jedzenie, to wie dokładnie gdzie płynąć w celu konsumpcji, (jeszcze tylko nie nauczył się dziękować), ale kto wie może wyrazi uznanie co do mojej opieki i oddania w Wigilię.
Gość natomiast, nie zachowuje się specjalnie inteligentnie, gdyby się nie "potknął" o karmę to pewnie pływałby głodny.



Druga sąsiadka, wybierała się do Grecji. Wręcz żyła tym wyjazdem, nie przewidziała tylko kaprysów męża, (zmienił zdanie tyran obrzydliwy) i teraz ona zamknęła się w rozpaczy w domu. 
Mogę się tylko domyślać, ile ją bedą kosztować zdrowia te Święta i nie będą to magiczne chwile, jak mniemam. Przygarnęłabym ją, (skoro i tak mam już jednego pływającego gościa), ale oczywiście coś takiego nie wchodzi w grę. 


Nowy Jork słynie z braku empatii, pędu i ogólnej agresji, zwłaszcza na polu motoryzacyjnym. Na naszym sielankowym przedmieściu, jest raczej spokojnie. Najwyraźniej szał trąbienia dotyczy tylko samych miast.
Przynajmniej tak było do tej pory, a teraz Święta zamiast wszystkich rozczulać i uduchawiać rozdrażniają i ogłupiają, (nie wiadomo co gorsze).


Agresja, zaczęła się pojawiać wraz ze zbliżaniem się Świąt. Zajeżdżanie drogi, idiotyczne trąbienie, ochlapywanie niewinnych przechodniów brudną wodą z kałuż i moje osobiste doświadczenie, kiedy zaparkowaliśmy przed sklepem i wysiadając lekko musnęłam drzwiami sąsiedni samochód, (chociaż bardzo uważałam). 

Baba siedząca w środku, miała taki wyraz twarzy, że niech się schowają wszystkie amerykańskie gangi. 
Zrobiło mi się bardzo nieprzyjemne, a w dodatku okazało się, że to była jej wina, bo zajęła część naszego miejsca. 
Weszliśmy do sklepu, zrobiliśmy zakupy, wyszliśmy, a ona ciągle siedziała w samochodzie z lekkim obłędem w oczach. 
Prawdopodobnie nie wysiadła, żeby się na mnie wyżyć, tylko dlatego, że moja osoba towarzysząca, czyli mąż jest słusznych, odstraszających gabarytów.

Gdybym, zrobiła kropeczkę na karoserii, na bank czekałaby z policją, (pewnie, żebyśmy sobie pośpiewali razem trochę kolęd).


To tyle w temacie agresji, ogłupienie natomiast najlepiej widać u kierowców uberowców, (rymuję dziś jak nawiedzona żona). 
Ostatnio miałam kilka spraw do załatwienia. Podaję adres, facio ma komputer pokładowy, dodatkowy prywatny GPS, a on żąda ode mnie pilotowania, bo nie wie jak jechać, myślałam, że się rozpłaczę, albo go maznę z liścia, żeby otrzeźwiał.
To nie był niestety przypadek odosobniony. 



Największą głupotę, jaką usłyszałam było pytanie, czy chcemy jechać do domu, tylko taka drobnostka, że ten geniusz zabierał nas właśnie spod domu, a adres docelowy miał już podany na ekranie przed sobą.
Jak to w kawale, może chciał nas zawieźć z honorami do salonu, a my pogardziliśmy taką luksusową usługą.


W tym świątecznym szaleństwie rozbroiła mnie natomiast całkowicie starsza kobietka z Armii Zbawienia, (dla zainteresowanych, potwierdzam, instytucja cały czas aktywna). Siedziała sobie babinka przed sklepem spożywczym z dzwonkiem, śpiewała kolędy i zbierała fundusze. 


Byłam akurat w okolicy, bo zaczęłam przypominać dzikie yeti z przedmieścia, (o ile oczywiście yeti miałyby tyle odwagi, żeby asymilować się z otoczeniem i paradować w legginsach na przykład) i udałam się do fryzjera w celu przywrócenia mi bardziej cywilizowanego wyglądu, bo co do legginsów to nie ma szans.
Zimno było, jak zwykle, a ta bieda wyśpiewywała kolędy z takim zapałem, że aż serce rosło i trochę się ściskało, bo niestety bardzo szybko zaczęła na tym mrozie chrypieć. 



Uiściłam swój wkład w działalność charytatywną i odchodząc tak sobie pomyślałam, czy naprawdę nie mogliby babince pozwolić śpiewać w środku sklepu, gdzieś przy wózkach, bo biorąc pod uwagę jej stan strun głosowych, spędzenie Świąt w łożku wydawało się raczej pewne.
Tak trochę ludzkich odruchów przed Świętami, zamiast pustych sloganów.



I na koniec trochę szaleństw dekoracyjnych, (popieram oczywiście).
Nie wiem, jak wyglądają inne amerykańskie domy w środku, oprócz faktu, że wszędzie świecą choinki, za to na zewnątrz Święta już trwają od jakiegoś czasu.


Tutaj widać tendencję, podobną do ubiegłego roku. Część domów ma profesjonalnie zamontowane oświetlenia, dystyngowane i perfekcyjne, (piękne), a część, (co ciekawe tych biedniejszych), ma więcej dekoracji, kolorowych światełek i zdecydowanie większą wyobraźnię. Tutaj piękno jest bardziej chaotyczne, ale nadrabia rozmachem.

Parę kilometrów od nas znajduje się nasz, ulubiony dom świąteczny. Jest to mały parterowy domek, przypominający wielkością i wyglądem amerykańskie przyczepy mieszkalne. 
Żeby było jeszcze bardziej malowniczo, znajduje się praktycznie pod mostem, (wiaduktem), a dookoła są albo chaszcze, albo parkingi.
Otóż to domostwo ma więcej oświetlenia i naprawdę pięknych dekoracji niż Broadway. 
I tu oczywiście przesadziłam, (ale tylko trochę).

Cały domek jest obwieszony świecącymi girlandami, a przed nim znajduje się kilkadziesiąt różnych świecących postaci, (tutaj nie przesadziłam).
Są tam bałwany, sanie, renifery, Mikołaje, Anioły i wiele innych.
Mają nawet wielkie sztuczne drzewo, które też świeci, a na nim siedzą ptaki, (też świecące, gdyby ktoś miał wątpliwości).

Po roku w Stanach mam już niezłe rozeznanie w sprawach domowo-dekoracyjnych, ale nigdzie indziej czegoś takiego nie widziałam. 
Przez cały rok trudno zauważyć ten dom, w okresie świątecznym natomiast rzuca się od razu w oczy, wygląda jak kawalerka Świętego Mikołaja. 
Świeci i rozsiewa bożonarodzeniową magię i pozytywne wibracje.

Uwielbiam przejeżdżać koło tego domku, za każdym razem utwierdza mnie w przekonaniu, że Duch Świąt Bożego Narodzenia nie zależy od wielkości domu, ale serca.