czwartek, 27 września 2018

Szkockie klimaty, czyli strasznie i pięknie

Oprócz otaczającego zewsząd piękna, Szkocja ma w sobie coś co może przyprawiać o dreszcze, (przynajmniej mnie).

Takim miejscem okazał się zamek Stirling, niewątpliwie piękny, stary i majestatyczny, znajdujące się nieopodal miasteczko o tej samej nazwie oraz Wieża Williama Wallace'a, (którego życie było inspiracją do zrobienia filmu "Brave Heart"). 

Obiektywnie, wspaniałe miejsca, wręcz pękające od zabytków i wspomnień, bo historia akurat tam była dla Szkotów wyjątkowo łaskawa, ponieważ obfitowała w kilka ważnych, wygranych bitew. 
I powinnam szaleć ze szczęścia, no właśnie powinnam była, ale mi to zupełnie nie wychodziło. 

Mąż przyzwyczajony, że trzeba mnie wołami wyciągać ze zwiedzanych zamków, ewentualnie stosować łapówki w postaci perspektywy odwiedzania następnych, był w lekkim szoku, kiedy to ja go poganiałam.

Za wszelką cenę chciałam opuścić to miasteczko jak najszybciej. Miałam wrażenie, że atmosfera tego miejsca wręcz mnie przygniata, wszystko wydawało mi się trochę za bardzo ponure i złowieszcze. 
Może miały na to wpływ zabytkowe cmentarze, które rozciągały się na okolicznych wzgórzach, a może chwila refleksji nad faktem, ile tysięcy ludzi przelało krew w miejscach takich jak to i jak mało brakowało, żeby Szkoci jako naród podzielili los mamutów.
To był jedyny raz kiedy w Szkocji czułam się niekomfortowo.

Dla zrównoważenia tych wrażeń, wykupiliśmy wycieczkę, w celu oglądania wielorybów. 
Firma organizująca w przeddzień grzecznie i uczciwie poinformowała nas, że niestety wielorybów nie będzie, (urwały się na wagary), bedą za to na bank foki, może delfiny i piękne orły. 
Mieliśmy do wyboru zrezygnować, albo wypłynać w dziką dal i dla odmiany pozachwycać się Szkocją od strony Oceanu.

Wybraliśmy opcję zachwytu i stawiliśmy się w porcie. Kazali nam się ubrać ciepło, a dodatkowo każdego członka wyprawy (około 20 osób), obsługa ubrała w napakowane kombinezony. 
W rezultacie ludzik Michelina, wyglądał przy nas jak subtelna chudzina.

Łódź przypominała motorówkę na sterydach, każdy siedział w czymś w rodzaju siodełka na przodzie i mógł cieszyć się wielkim błękitem do woli.

Pogoda dopisała, było pięknie, niebo bez jednej chmurki, słońce, wiaterek po prostu bajka. 
Dość szybko okazało się, dlaczego mieliśmy się ciepło ubrać i dodatkowo wyglądać jak bałwany, (w tym wypadku morskie). 
Jak łódź zaczęła pędzić przez fale, wiatr zaczął nas przewiewać na wylot i jestem przekonana, że nikt się nie spocił, (nawet z wrażenia).

Wentylowaliśmy się tak przez 4 godziny. Natknęliśmy na jednego, zagonionego delfina, mnóstwo fok, w rożnych pozach i obiecane orły.
Teraz, po roku spędzonym w Stanach przyzwyczaiłam się już trochę do widoku orłów i sokołów, ale wtedy w Szkocji to było przeżycie. 
Dzielni marynarze najpierw zatrzymali łódkę przy zatoce, gdzie wylegiwały się foki, a potem podpłynęli pod skały, na szczycie których miały gniazda te obłędne ptaki.

I zdawać by się mogło, że to nie było nic specjalnego, dużo, dużo wody, trochę fok i ptaków. Tymczasem doszłam do wniosku, że należałoby wykorzystywać takie wycieczki w rożnych terapiach. 

Jak turyści wsiadali na wielką motorówę,  byli we względnie normalnych nastrojach, (część rozczarowana brakiem waleni), za to jak wysiadaliśmy to wszyscy wyglądali na naprawdę zrelaksowanych i dodatkowo każdy sie uśmiechał, (niekoniecznie mądrze). 

Zawsze byłam zdania, że morza i oceany wyciągają z człowieka rożne świństwa, można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że oczyszczają duszę. 
A jeżeli ktoś nie wierzy, że takową posiada, to po prostu fajnie jest sobie popływać i oderwać się od rzeczywistości.

A jak już weszłam w tematy duchowe to pociągnę je trochę dalej i opowiem o moim bliskim spotkaniu z kościołem szkockim.

Jak na pewno wszyscy zauważyli nie poruszam tematów politycznych i religijnych. 
Jest to jak najbardziej przemyślana decyzja, zostawiam te tematy fachowcom, tudzież pasjonatom.
Zrobię jednak malutki wyjątek, bo jest to bardzo miła historia, (przynajmniej dla mnie) i mam nadzieję, że tak ją wszyscy odbiorą.

W pewną niedzielę, relaksowaliśmy się spacerkiem po jednym z bardzo urokliwych miasteczek portowych. 
Już wcześniej zachwycałam się rożnymi kościołami, ze względu na ich wygląd, teraz postanowiłam zobaczyć jak wyglądają od środka. 

W momencie jak zaczęły bić dzwony, złapałam małżonka i weszliśmy do najbliższego kościoła. Ustaliliśmy, że po 10 minutach cichutko wyjdziemy, bogaci o nowe, życiowe doświadczenie. 

Po godzinie mąż szepnął konspiracyjnie, że powinniśmy się zbierać, bo jesteśmy o krok od grupowego zaadoptowania nas przez miejscową wspólnotę.

Nabożeństwo zaczęło się oryginalnie, mianowicie prowadziła je kobieta w szatach liturgicznych.
Wiele modlitw było identycznych jak w kościele katolickim, ale w szkockim była zdecydowanie bardziej rozbudowana część muzyczna. 

Rożne psalmy i pieśni, brzmiały właściwie przez cały czas z małymi przerwami na modlitwy i kazanie. Kazanie było o miłości. 

Kościół nie był zatłoczony, wręcz przeciwnie świecił pustkami, w związku z czym bardzo szybko parę sympatycznych staruszek obdarowało nas śpiewnikami. 
Po nabożeństwie była przewidziana kawa, ciasto i trochę duchowych rozmów. Wymknęliśmy się przed końcem. 

Nie wchodząc w żadne szczegóły merytoryczne i nie roztrząsając problemów wiary czy też jej braku, było to jedno z większych przeżyć duchowych w całym, moim życiu.

środa, 26 września 2018

Szkockie duchy, czyli trochę transcendentalnej rozrywki

W ciągu naszych, dwóch podróży po Szkocji zatrzymaliśmy się w sumie w kilkunastu pensjonatach. Spora część to były nowoczesne budynki, położone w przyjemnych miejscach. 

Pamiętam na przykład jeden, który nie różnił się niczym specjalnym od standardowego pokoju hotelowego, ale miał piękny widok na pola i ocean, (czasami przechodziły owce, trochę mniej piękne).

Oprócz pierwszego hoteliku, o którym pisałam na początku, były jeszcze dwa, które zdecydowanie odbiegały od normy. 
Pierwszy, to był stary budynek należący do kościoła znajdującego się obok. 
Wiązała się z nim romantyczna historia miłosna. 

Mianowicie księżniczka, zapałała gorącym uczuciem do duchownego, (szcześliwie dla obojga nie obowiązywał go celibat) i najwyraźniej nie była aż tak ważną personą bo udało im się zawrzeć związek małżeński.

Pobrali się i głównie ze względu na pochodzenie panny młodej, pan młody dość szybko awansował w hierarchii kościelnej. Zamieszkali właśnie w tym domu, który został ociupinkę podrasowany na potrzeby arystokratki.

Między innymi miał idealnie zachowaną zabytkową podłogę w holu. 
Pensjonat prowadziło, (tylko raz mi się to przydarzyło), małżeństwo Anglików, oboje byli niesamowicie dumni z kolorowej, podłogowej mozaiki.

Jak się nad tym zastanowić to faktycznie było coś romantycznego w fakcie spacerowania śladami księżniczki. Według właścicielki, czasami można było usłyszeć kroki arystokratki przemierzającej pokoje, (najbardziej słyszalne oczywiście miały być w holu). 
Ducha nie usłyszałam i od razu się przyznam, że nie pamiętam jak miała na imię zakochana arystokratka.

Drugi hotelik, był niespodzianką jaką zrobił mi mąż. Cały czas zachowywał twarz pokerzysty i nie miałam pojęcia, że coś kombinuje. 
W momencie jak GPS zaprowadził nas na miejsce, zaczęłam się obawiać, że wyprowadził nas raczej na manowce. 

Podjechaliśmy bowiem pod pałacyk, z ogrodem i podjazdem, (jak na filmach). 
Na gołe oko było widać, że budynek jest stary, zupełnie nie przypomniał "pensjonacików na godziny". 

Wyszedł do nas właściciel około 35 lat. Byłam przekonana, że uprzejmie nas poprosi, żebyśmy zmienili lokalizację, tymczasem okazało się, że na nas czekał. 
Wprowadził mnie, lekko ogłuszoną do środka, wewnątrz budynek był utrzymany w stylu adekwatnym do swojego wieku, a był to słuszny wiek. 

Według właściciela, w pobliskim urzędzie notarialnym były dowody, że budynek już stał 600 lat temu. Nikt nie znał dokładnej daty powstania, ale jakakolwiek była to mogła być tylko starsza. 
I jak każdy pałac, (nawet taki mały), miał swojego, potencjalnego ducha. 
Potencjalnego bo nawet biorąc pod uwagę swoją barwną, historię, nie chciał za bardzo straszyć. 

Obecny właściciel nie był bowiem potomkiem, posiadłość nabyli jego rodzice kiedy ostatni z rodu pożegnał się na zawsze z tym łez padołem. 
A pożegnał się z hukiem, można powiedzieć dosłownym. 

Ów osobnik nie miał dzieci i prowadził, smutny, wręcz pustelniczy tryb życia. 
Lubił sobie dowcipniś stawać w największym pokoju z pięknymi, wykuszowymi oknami i sobie z nich strzelać, (takie hobby sobie znalazł nieboraczek).
Nie strzelał do ludzi, ale niewątpliwie jego zwyczaje miały wpływ na fakt, że nie miewał dużo gości. Zapewne sąsiedzi obawiali się przypadkowego odstrzału. 
Był bogaty, względnie młody i nikt nie rozumiał jego zachowania. 

W celach prawdopodobnie marketingowych do historii został natychmiast włączony wątek nieszczęśliwej miłości. 
Jak było naprawdę to wiedział tylko smętny arystokrata. Pewnego dnia emocje wzięły górę i zamiast strzelać do przebiegających królików, strzelił sobie w łeb. Miało to miejsce stosunkowo, jak na duchy niedawno, bo w latach 60- tych ubiegłego wieku.

I tutaj historia jest lekko zamącona. Prawdopodobnie w celu nie odstraszania turystów, właściciel utrzymywał, że nieszczęsny kochanek dokonał żywota w pobliskim szpitalu, a nie w swojej posiadłości. 
Co do tego nie byłam do końca przekonana, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Ludzie potrafią bardzie wystraszyć niż duchy.

Ponieważ udało nam się zameldować, kiedy wszystkie pokoje były puste, (reszta gości dojechała po paru godzinach), udało mi się bezczelnie zwiedzić cały pałacyk. 
Z duchem czy bez był naprawdę piękny. 
Pokoje pełne antyków i ozdobnych drobiazgów, może przez to, że były cały czas używane sprawiały niesamowite wrażenie, miałam uczucie, że za chwilę faktycznie jakiś duch wparuje do pokoju.

Przeżyliśmy tam fajną przygodę. Pokój, który wynajmowaliśmy był wyłożony boazerią. Właściciel dając nam klucze powiedział, że w tym pokoju jest skrytka w ścianie. 

Oczywiście nie mogliśmy zignorować takiego wyzwania. Zajęło nam to trochę czasu, pukaliśmy jak pijane dzięcioły i w pewnym momencie, puf otworzyła się część boazerii. Za nią faktycznie była skrytka, stara, aczkolwiek odrobinę zmodernizowana, bo dowcipny właściciel umieścił tam czajnik, cukier i herbatę ekspresową.

Spędziliśmy tam bardzo romantyczne chwile, ale chyba najbardziej magicznie było, jak zwiedzaliśmy zamek nad brzegiem morza. Najczęściej, co naturalne, zamki były budowane w pobliżu jezior i rzek ze względu na dostęp do słodkiej wody. 

Dlatego ten był tak wyjątkowy. Był duży, ale największe wrażenie robił jego sąsiad, rownież stojący prawie na plaży oddalony od niego o mniej więcej kilometr.
Widziałam go w promieniach zachodzącego słońca, (już naprawdę trudno o bardziej romantyczny moment) i pomimo faktu, że to też były ruiny z daleka wyglądał jak zamieszkały. I to dopiero był szał.

Uczucie nie do opisania. Nie mieliśmy czasu, żeby go obejrzeć z bliska, (bo trzeba było jechać kawał naokoło) i może dobrze, dzięki temu w pamięci została mi piękna iluzja. 
Tak, tam zdecydowanie mogły być jakieś duchy.

Tu będzie mały aneksik do powyższego posta. 
Moja córka, która najczęściej jest moją, pierwszą czytelniczką, po przeczytaniu tego wpisu prawie popłakała się ze śmiechu. 
Nie powiem, zrobiło mi się miło, że dziecko docenia potencjał twórczy i poczucie humoru matki.

Z ciekawości zapytałam, który fragment tej historii tak rozweselająco na nią wpłynął. 
Na co moja córka udzieliła mi następującej odpowiedzi:
" I ty się dziwisz mamo, że wszystkie pokoje były puste, jak facet na wejściu opowiadał o odstrzeleniu głowy".



wtorek, 25 września 2018

Szkockie, smakowe atrakcje, czyli whisky i haggis

Moja wiedza o Szkocji, zanim tam pojechałam opierała się na kilku filmach i mnóstwie książek. Przeczytałam na przykład całą serię kryminałów, których akcja miała miejsce w Szkocji w fikcyjnym miasteczku Lochdubh. 
W tych książkach główny bohater, policjant-detektyw Hamish Macbeth podjadał dość często haggis. 
Znajomość tych książek bardzo mi się przydała jako temat do plotek przy śniadaniu z naszymi gospodarzami w rożnych pensjonatach.

Wracając do haggis, z opisu to danie nie sprawiało specjalnie smacznego wrażenia, (mnóstwo podrobów, oficjalnie w żołądku, nieoficjalnie w jakimś flaczku), postanowiłam sprawdzić to empirycznie, ryzykując sporo, bo własne zdrowie.


Haggis było pierwszą potrawą jaką zjadłam w Szkocji, (mąż się przyglądał), potem praktycznie w każdej knajpce zamawiałam ją w celach poznawczo-porównawczych.
Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nigdy nie zjadłam tego specjału dwa razy smakującego i wyglądającego tak samo.
Gdybym musiała jakoś opisać ten przysmak to określiłabym go jako szkockiego kuzyna naszej kaszanki.
Pod koniec tych kulinarnych szaleństw, mówiąc szczerze, już trochę mi się przejadł, aczkolwiek opis jest zdecydowanie gorszy od smaku.


A jak już jestem przy jedzeniu to rozprawię się ze śniadaniami. Tutaj nie było specjalnego wstrząsu, bo pierwszą traumę miałam w Londynie. Mianowicie szkockie i angielskie śniadania mają przynajmniej dwie cechy wspólne są olbrzymie i ciężkostrawne. 

Ja od dzieciństwa jestem raczej typem obiadowo-kolacyjnym niż śniadaniowym, dlatego też często doprowadzałam do łez nasze gospodynie, jak prosiłam nieśmiało o grzaneczkę, albo jedno jajeczko. Mojego męża za to uwielbiały bo rąbał te śniadania za mnie i za siebie z błogim uśmiechem na ustach.


A szkockie śniadanie to jest wyzwanie: bekon, jajecznica, lub jajko w innej formie, kiełbaski, fasolka, ziemniaki smażone, pomidory smażone i rożne dodatki w zależności od fantazji gospodyni, trafiały nam się nawet placki ziemniaczane i gofry z bitą śmietaną.
Do tego oczywiście tosty, jakieś dżemiki i jogurty. 


Nie wiem jak można funkcjonować odżywiając się tak regularnie, ale może jak Szkoci zobaczyliby nasz standardowy zestaw na Boże Narodzenie to może też by wymiękli. 
W końcu bigos, schab, karkówka, boczek tudzież karpik w rożnych odmianach to też nie przelewki.



Co do innych dań szkockich to mieliśmy z tym trochę przygód. Często albo zamawialiśmy coś innego niż chcieliśmy, albo dostawaliśmy coś innego bo nas źle zrozumieli, albo my źle zrozumieliśmy ich. 
W rezultacie każdy obiad to była rozrywka z gatunku tych bardziej ekstremalnych.



Ale zdecydowanie najciekawiej było jak wypuściliśmy się na kolacje z obowiązkową degustacją  whisky. Zasadniczy problem polegał na tym, że ja whisky nie pijam, bo kojarzy mi się smakowo z lekarstwem, mąż też specjalnym fanem tego konkretnego alkoholu nie jest. 
No ale być w Szkocji i nie napić się prawdziwej szkockiej whisky, to trzeba być frajerem i totalną mamałygą.


Na degustację wybraliśmy urokliwą knajpkę z bardzo dobrym jedzeniem. Uświadomiliśmy sympatyczną kelnerkę, że chcemy popróbować rożnych rodzajów whisky, bo jesteśmy napalonymi turystami. 


Dziewczyna zapytała nas tylko, czy kiedykolwiek piliśmy whisky, po naszych marnych odpowiedziach, spojrzała na nas z czymś w rodzaju litości w spojrzeniu i obiecała się nami zająć. 
Przysłała nam chłopaka z małymi kieliszkami na tacce, w każdym była inna whisky. 
Niespecjalnie wierzyłam, że odczuję jakąś różnicę, bałam się raczej o stan mojej wątroby. Ustawili nam te kieliszki od najsłabszej, najsłodszej wersji do najmocniejszej i rozpoczęliśmy proces degustacji.


Od razu przyznam się, że nie zaliczyłam całej serii, (mąż tak, a tak się wzbraniał koleś). 
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu autentycznie czułam różnicę w smakach. 
Najwyraźniej nowo nabyta wiedza wpłynęła na nasze postrzeganie świata, bo jak wracaliśmy do naszego hotelu to było nam zdecydowanie za wesoło.  


Ciemno, krzaki, strumień, pustkowie, (knajpka była jedynym budynkiem w okolicy), spacerkiem do naszego pensjonaciku około 2 kilometrów.
W normalnych warunkach powinniśmy sobie napisać na czołach "ofiary czekają", a my chichocząc jak głupki do sera szliśmy, (niekoniecznie prosto) i zachwycaliśmy się szkocką przyrodą, (bo wiadomo, że w ciemności najlepiej widać).



W pewnym momencie solidarnie doszliśmy do wniosku, że wyruszenie w tę podróż bez dzieci to był bardzo dobry pomysł po dalibyśmy im zdecydowanie zły przykład. 
Co nie przeszkadzało nam, (mimo małych wyrzutów sumienia), w mocno rozrywkowych nastrojach kontynuować nocną przechadzkę.







Orkady, czyli posag Księżniczki

Podczas naszych wojaży po Szkocji, mój mąż miał tylko trzy życzenia, (prawie jak w bajkach). 

Pierwsze, stosunkowo łatwe do spełnienia, chciał zwiedzić destylarnię whisky. 

Tym razem to ja pstrykałam mu zdjęcia, w rożnych, szalonych pozach na wielkich beczkach. 

Bardzo ładny, stary budynek opuściliśmy odurzeni zapachami, a przed dalszą drogą musiałam lekko odurzonego męża trochę przewietrzyć. 


Drugim życzeniem już ociupinkę bardziej czasochłonnym był Edynburg. Spędziliśmy tam cały dzień, (czego się nie robi z miłości), przegonił mnie jak psa, serwując mi wszystkie możliwe zabytki, osiągalne w tak krótkim czasie. 

Zamek Edynburg, usytuowany na gorze, robi iście królewskie wrażenie, jeszcze bardziej podobała mi sie tak zwana Królewska Mila, czyli ulica, wręcz nafaszerowana zabytkami, na końcu, której znajduje się Pałac Holyrood.

Taka trochę Warszawska Starówka w ekskluzywnym, szkockim wydaniu.

Trzecie życzenie mojego mężusia, to już nie był mały pikuś, (nawet w kilcie), zażyczył sobie mianowicie zwiedzić Orkady.

Ten rejon, akurat specjalnie mnie nie interesował, ale stwierdziłam, że skoro szkockie powietrze rownież wywołało u mojego męża dziki szał spontaniczności należy iść z nurtem, bo jeszcze mu przejdzie.

Tym razem okazało się, że mężuś podszedł do sprawy nie tylko fachowo, ale także ambitne. Zrezygnował bowiem z naszego środka lokomocji i kupił całodniową, (jęknęłam w duszy), wycieczkę promem na Orkady, wraz z autokarem i przewodnikiem na miejscu.

Początek podróży był w miarę bezbolesny, chociaż było pioruńsko zimno i lekko nas przewiewało na tym promie. Na szczęście nie trzeba było pokonać całego oceanu, żeby się dostać na upragnione wyspy. 
Przetrwaliśmy, dobiliśmy do brzegu i zaczęliśmy przygodę. 
Do tej pory zastanawiam się jak to się stało, że nie wylądowaliśmy potem w szpitalu.


Okazało się, że nie my jedni wpadliśmy na taki wspaniały pomysł, nasza grupa to był cały autokar obcokrajowcow, spragnionych wrażeń. 

Wielki samochód sprawiał bardzo przyzwoite wrażenie, a w charakterze wisienki na torcie, trafił nam się bardzo sympatyczny i z dużym poczuciem humoru przewodnik, (Anglik ożeniony z miejscową damą). 


I zaraz na początku okazało się, że Orkady to nie jest Szkocja, a mieszkańcy to nie Szkoci tylko Orkadyjczycy i tak należy ich nazywać. Najwyraźniej mimo pewnych różnic dumę narodową i patriotyczny duch posiadają taki sam jak Szkoci. 

Rozpoczęliśmy zwiedzanie, bardzo ciekawe, Pan się starał i trzeba mu przyznać, że miał obłędną wiedzę historyczną.


Chwilka na szczegóły merytoryczne, Orkady to kilkadziesiąt wysp, z czego tylko kilka jest dużych, a reszta, to raczej wysepki. Ogólnie nie ma gór, drzew ani zamków, jest bardzo płasko i (z całym szacunkiem), dość łyso.

Aczkolwiek chociaż krajobrazy zupełnie nie przypominają Szkocji niewątpliwie mają swój urok i tajemnice.


Szkocja otrzymała je jako posag duńskiej księżniczki. Nasz przewodnik dość długą chwilę poświęcił na żarty o domniemanych brakach urody księżniczki, skoro trzeba było ofiarować Orkady i dodatkowo Szetlandy, żeby przekonać króla Szkocji do małżeństwa. 

Może się chłop zakochał, a może w końcu spodobała mu się idea posiadania własnych archipelagów. Co by to nie było, małżeństwo doszło do skutku, a jednym ze skutków tej decyzji, (aczkolwiek mocno przesuniętych w czasie), była nasza na nich wizyta.


Część wysp jest połączona ze sobą mostami, także nie wiem ile z nich zwiedziłam.

I tutaj będę brutalnie szczera, Orkady, oprócz malowniczych widoków oczywiście, tak naprawdę mają trzy, z turystycznego punktu widzenia, interesujące obiekty. 


Pochodzącą z przed kilku tysięcy lat pra pra osadę Skara Brae. I tutaj wyobraźnia ociupinkę mnie zawiodła, bo jakoś cieżko było mi się zachwycić resztkami domostw w wielkiej dziurze.

Drugi zabytek rownież stary to Pierścień Brodgara. I tu już nie miałam zupełnie problemów z romantycznymi odczuciami. Pierścień wygląda trochę jak prehistoryczny zegar, jest to wielki kamienny krąg, składają się na niego głazy o rożnej wielkości, a najlepszy w tym jest fakt, że nikt nie wie po co i kto go zbudował. 
Uwielbiam takie tajemnice.

Tutaj nasz przewodnik rozpłynął się w rożnych teoriach "spiskowych", zdaje się że też darzył to miejsce wielką sympatią, na koniec westchnął smętnie i powiedział, że pewnie wyjaśnienie jest banalne i może ktoś miał po prostu ochotę postawić sobie kilkanaście kamieni.

Aczkolwiek nie mógł się powstrzymać i powiedział, że w tym okręgu jest coś dziwnego i rożnie ludzie na niego reagują. 
Porównał oddziaływanie tajemniczego pierścienia do piramid.
No i wtedy się poddałam i poszłam sprawdzać empirycznie to oddziaływanie.


I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że prawie od samego początku naszej wielkiej wyprawy zerwał się wiatr z deszczem, (wiatr taki raczej z gatunku huraganowych). 

Temperatura i tak niespecjalnie wysoka, spadła jeszcze bardziej i w efekcie wszyscy zyskali nowy odcień na twarzach, (taki bardziej niebiesko-siny, bardzo szkocki), o totalnie mokrych butach i ubraniach nie wspominając.
Wiatr prawie mnie zwiał, ale dotarłam do kręgu. Może to był wiatr, może moja sugestia, a może faktycznie jakieś prądy tam działają, bo był taki moment, że nie można było wejść do środka. 

Coś jak parosekundowa blokada, z którą nie tylko ja miałam problemy. 


Niewątpliwie nie wszystko w życiu da się racjonalnie wytłumaczyć, (i dobrze), kawałek dalej od Pierścienia Brodgara, archeolodzy odkryli jakiś czas temu małe skalne bloki i komorę podziemną, (pustą). 

Nie pamiętam daty, ale nasz przewodnik dumny jak paw, powiedział, że jeden dzień w roku o określonej godzinie, słońce pada na te bloki, odbija się i oświetla całą komnatę, normalnie pogrążoną w ciemnościach. I nikt nie wie po co. 



I tu właściwie kończą się te bardziej romantyczne opisy, bo trzecią atrakcją Orkadów, bardzo męską, są statki. 

W czasie Drugiej Wojny Światowej dochodziło tam do starć z Niemcami, w efekcie najpierw Niemcy zatopili brytyjski statek z załogą, (ponad 800 osób) i ten statek ciagle tam pod wodą na dnie jest. 


Potem alianci pozatapiali specjalnie już puste, całe szczęście, statki, żeby uniemożliwić przepłynięcie w głąb kraju. I te statki rownież  są cały czas tym razem widoczne ponad powierzchnią wody i wyglądają trochę niesamowicie.

Podejrzewam, że gdybym była mężczyzną, zainteresowanym w dodatku działaniami wojennymi zrobiłoby to na mnie większe wrażenie. 
Mówiąc szczerze, cały czas starałam się wyprzeć z głowy obraz zatopionego wraz załogą statku, (mam zdecydowanie za dużą wyobraźnię).



Pod koniec zwiedzania byliśmy przemoczeni i zmarznięci. Przewodnik obrzucił całą, naszą grupkę fachowym okiem i zarządził przerwę, sugerując whisky i gorący posiłek. 

Wszyscy zastosowali się karnie do sugestii, chociaż nie sądzę, żeby panowie musieli się bardzo zmuszać.


Co do mnie to po obiedzie, zamieniłam wizytę w barze, na wizytę w sklepach z pamiątkami, (no przecież jakąś pamiątkę oprócz zapalenia płuc musiałam mieć).



Szcześliwie dla mnie okazało się, że przez pewien czas Orkady upodobali sobie Wikingowie. 

A, że do Wikingów mam rownież bardzo pozytywny, (romantyczny), stosunek, (znowu za dużo książek), pogrążyłam się z lubością w rożnych bibelotach z Wikingami.


Zdecydowałam, że to ta domieszka krwi Wikingów, powoduje, że Orkadyjczycy są i czują się inni i dopóki ktoś nie wyjaśni dlaczego został zbudowany Pierścień Brodgara zamierzam trzymać się mojej teorii.

Wróciliśmy na prom, zastanawiając się, czy wpadniemy w hipotermię, ale jakoś dorwaliśmy do końca podróży. W samochodzie puściliśmy ogrzewanie i wtedy zaczęłam na poważnie sprawdzać, gdzie jest najbliższy szpital, bo byłam zdania, że tym razem ta szalona eskapada nie ujdzie nam na sucho, (podwójnie można powiedzieć).

Zaziębiliśmy się, ale może to skutek litości "z Góry", gorącej herbaty czy tajemniczego wpływu starożytnego kręgu, ale obeszło się bez zapalenia płuc. 
Niech żyje Szalona Szkocja !

niedziela, 23 września 2018

Szkocja, czyli gdzie jesteś Śliczny Potworze ?

Pozostaje mi tylko stwierdzić, że "Przyszła pora na Telesfora", czyli poruszyć temat potwora z Loch Ness.

Miejsce jego ewentualnego pobytu oczywiście znalazło się na mojej liście. I tutaj przemycę trochę szczegółów geograficznych. 
W Szkocji jest mnóstwo jezior, te w nizinnej części są otoczone bujną roślinnością, drzewami i krzakami. I z jednej strony to wygląda bardzo malowniczo, ale z drugiej ciężko ogarnąć wzrokiem takie jezioro, bo zieleń jednak trochę zasłania.

Jezioro Loch Ness, (chociaż powinnam powiedzieć samo Ness, bo loch już oznacza jezioro), jest jednym z większych i mocno zalesionych, dodatkowo ma zamek na brzegu. 
Obiektywnie jest piękne i wydawałoby się, że powinno być idealną miejscówką dla starożytnych bestii. 
Może warunki lokalowe spełniają wymagania wodnych stworów, ale sąsiedztwo najwyraźniej już nie. 
Nie dziwie się, kto by chciał mieć nad głową imprezujących non stop sąsiadów ?

Co jest łatwe do zrozumienia, turyści walą falami, żeby zobaczyć chociaż kawałek ogona, ewentualnie pocieszyć się w sklepie z pamiątkami i zakupić potwora w dowolnej wersji, (pełen wachlarz możliwości, od biżuterii do artykułów gospodarstwa domowego).

Potwora nie ma, ale legenda wciąż trwa i każdy musi indywidualnie zdecydować, czy w niego wierzy czy nie.

Objechałam jezioro Loch Ness praktycznie dookoła, zachwyciłam się, ale szczerze mówiąc nie jest to, według mnie najpiękniejsze jezioro w Szkocji.

Niektóre jeziora wręcz powalają swoją urodą, albo są tak duże, że czasami zwyczajnie się zapomina czy to może czy jezioro, (nie żartuję). 
Szkocja, co oczywiste jest otoczona wodą, z jednej strony Morze Północne, z drugiej Ocean, a w środku mnóstwo jezior, rzek i wodospadów. 
Praktycznie, jeżeli ktoś lubi wodę, (a ja wręcz kocham), może się wręcz pławić, (dosłownie w wodzie), lub metaforycznie ze szczęścia.

Biorac pod uwagę ten naturalny ogrom zbiorników wodnych, na miejscu tego sympatycznego potwora, zdecydowanie wybrałabym sobie jakieś inne, bardziej spokojne miejsce.

I tu pojawiają się jeziora w północnej części Szkocji, ponieważ są otoczone przez góry, praktycznie bez roślinności, mogą się wydawać łysawe. 
Nic bardziej mylącego, są powalające. Przede wszystkim doskonale je widać już z oddali, razem z odbijających się w nich górami tworzą prawdziwe widowisko.

Widziałam dziesiątki jezior, rożnej wielkości, w słońcu, w deszczu, we mgle. Za każdym razem autentycznie brakowało mi tchu, (w związku z doznaniami estetycznym oczywiście), a parę razy miałam nieodparte wrażenie, że jeżeli posiedzę przy brzegu jeszcze trochę to ten sławny potwór wypłynie.

Nie wypłynął, ale nie szkodzi i tak w niego wierzę. Co więcej mam szczerą nadzieję, że nikt go nigdy nie przyuważy, bo to ściągnęłoby mu na głowę kupę kłopotów i realną wizję uwięzienia w jakimś ekskluzywnym parku wodnym.

A ponieważ uderzyłam w poważne tony, dla odmiany wrócę do krów, (tak wiem, że to zakrawa na lekką obsesję).

W szkockich, długowłosych krowach zakochałam się praktycznie od razu, nie za bardzo wiem jak miałam uniknąć tego uczucia.
Te futrzaki mają zdecydowanie inny charakter niż zwykle krowy, można powiedzieć że ich temperament jest adekwatny do wyglądu, wyglądają mianowicie jak stado muzyków rockowych, które zrobiło sobie przerwę w tournee i w wizytach u stylisty.

Mojego pierwszego spotkania z nimi nie zapomnę do końca życia, (mam nadzieję). 
Jechaliśmy przed siebie, przy dźwiękach kobz, (biedny mąż), kiedy zobaczyliśmy całe stado tych włochatych piękności. 
Zaparkowaliśmy, wlepiłam mężowi aparat przykazując mu pstrykać bez przerwy, bo a nuż krowy się ulotnią, a sama udałam się zaprzyjaźniać z innym gatunkiem. 

W grupce było kilka mniejszych osobników, ale były też olbrzymy z wielkimi rogami. 
Zrobiłam wielki bukiet z trawy i rożnych badyli i zaczęłam kusić. 
Od krów oddzielała mnie mała belka, po krótkiej chwili zaczęły do mnie podchodzić cielaki, a potem cała reszta. W sumie około 10 sztuk. 

Zrobiłam następny bukiet i chodziłam wzdłuż ogrodzenia, krowy łaziły za mną jak psiaki i podjadały wiechcie, część była mną zainteresowana nawet bez łapówki.
Śmiałam się całą sobą. Mąż dzielnie robił zdjęcia. 

W pewnym momencie chichocząc z radości zawołałam do szanownego małżonka: "Popatrz kochanie jak te krowy za mną fajnie chodzą". 
Na co mąż, który rownież wyglądał, nie wiadomo dlaczego, na wyjątkowo rozbawionego, z błyskiem w oku odpowiedział : "Kochanie to są same byki".

sobota, 22 września 2018

Szkocja, czyli zamki, trochę czarów i krowy

Zobaczyłam w Szkocji w sumie około 45 zamków, większość zwiedziłam. 

Niektóre oficjalnie nie figurowały na mapach, inne nosiły nazwy, które przekraczały moje zdolności językowe, ale wszystkie miały jedną cechę wspólną, wydawały się nierzeczywiste. 
Tak jakby jakaś wróżka olbrzymka przeniosła je w czasie i postawiła w najbardziej szalonych i nieprzewidywalnych miejscach. 

Pamiętam na przykład dwa takie zamki. Jeden, naprawdę duży, (oczywiście z serii bardziej ruin niż pałaców), stał na szczycie góry. Dwie godziny zajęły nam próby dostania się do niego, bez sukcesu. Wszędzie, albo były przepaście, albo droga, która kończyła się skałą, bez możliwości przejścia. Poddaliśmy się, ale nawet z daleka czymkolwiek była ta budowla robiła wrażenie.

Drugi zamek, rownież mocno doświadczony przez czas, znajdował się na wyspie na środku jeziora w górach. Dookoła nie było praktycznie nic, a ruiny były tak wielkie, że zajmowały prawie całą wyspę.

Pamiętam wiele nazw zamków, które zwiedziłam, ale właściwie nie miały dla mnie większego znaczenia. (Aczkolwiek dla potrzeb narracji staram się oczywiście ogarniać temat merytorycznie). 

Tak naprawdę liczyły się tylko te chwile, kiedy mogłam usiąść, oprzeć się o mur, wystawić twarz do słońca lub na wiatr z deszczem, (jedno i drugie mi się podobało), albo stanąć na szczycie wieży i zapomnieć, że mamy XXI wiek.

Zamkiem, dla którego przejechałam w poprzek Szkocję, zgodnie z sugestią naszego, pierwszego gospodarza był zamek Dunnottar.
Usytuowany na klifie, duży, z pięknymi widokami. Raczej warownia niż zamek. 
Mimo sporej grupy turystów, udało mi się złapać chwilę samotności i utknęłam w oknie wychodzącym na Morze Północne. 
Dookoła latały i nawoływały mewy i było widać tylko niebo i wodę. 
Po jakimś czasie odnalazł mnie mąż. Wybrał po prostu najtrudniej dostępne miejsce bez turystów z pięknym widokiem. 

Nie wiem, jak długo tam siedziałam, wyobraziłam sobie, że ileś setek lat wcześniej stała sobie tak w tym oknie jakaś inna kobieta i czekała na kogoś, albo po prostu tak jak ja chciała usłyszeć ciszę. 

Zdesperowany małżonek użył wszystkich dostępnych łapówek, (zaproponował nawet kupno kiltu), żeby mnie przekonać do zejścia i powrotu do samochodu. 
Skusił mnie w końcu cwaniak krowami.

Szkockie krowy to właściwie temat na osobny post, ale trochę się ograniczę, bo jak się rozpiszę o krowach, (a mam ochotę), to wtedy naprawdę wszyscy pomyślą, że mi odbiło.

Generalnie w Szkocji część krów jest normalna, a druga część którą uwielbiam jest długowłosa i też raczej zrównoważona psychicznie.
Te krowy są olbrzymie, z imponującymi rogami i bujnymi, różnokolorowymi fryzurami. 

Najbardziej popularne są jasnobrązowe, ale widziałam też ciemnobrązowe, czarne i kremowe. Kiedyś jedna taka krowa stanęła sobie na środku drogi i zrobiła korek. 
Dorosły osobnik jest mniej więcej wielkości standardowego samochodu osobowego. 
Biorąc pod uwagę temperatury panujące w górach, nic dziwnego, że te krowy mają takie super futra.

Mieszkaliśmy wtedy w pensjonaciku, prowadzonym przez starsze szkockie małżeństwo. 
Pani robiła śniadanie w kuchni i podawała, jakbyśmy byli jej dziećmi. 
Przy okazji krytykowałyśmy wspólnie fakt, że Szkocja nie jest niepodległym krajem. 
Jej męża, skądinąd bardzo sympatycznego za cholerę nie byłam w stanie zrozumieć. Najwyraźniej jednak on rozumiał mnie, bo zawsze się chichotał aprobująco jak zapalczywie dyskutowałam o szkockich prawach.

Dookoła ich domku chodziły regularnie stada takich włochatych krów, a ja za nimi ganiałam jak łyse cielę. Mąż miał swoje chwile radości, bo robił mi zdjęcia, jak ścigam wielkie byki po uliczkach malutkiego, szkockiego miasteczka z rozwianym włosem i wyszczerzonym z radości pyskiem.
I nie byłam wtedy nieletnim dziewczęciem, tylko dwójka naszych dzieci, niezłe odchowanych była już na świecie.

Zmienię trochę temat (chwilowo), żeby nikogo nie zemdliło od nadmiaru zamków lub owłosionej rogacizny.

Szkocja, jak chyba żaden inny kraj, prowokuje mnie do szaleństw i spontaniczności, która zadziwia nawet mnie samą. To coś jak czary, które unoszą się w powietrzu.

Pamiętam jeden z takich momentów. Byliśmy już mocno zahartowani podróżą przez Szkocję i nie straszne nam były ani lewostronny ruch, ani błyskawiczne zmiany pogody. 
Zapędziliśmy się kawał drogi na północ, zachwycając się szkockimi górami, (a naprawdę jest czym). 
Zrobiliśmy mała przerwę i mąż dał hasło do powrotu do naszego hotelu. 
Coś mi pisnęło w duszy i zapytałam jak daleko od krańców Szkocji jesteśmy.

Według mojego męża były to jakieś 3 godziny jazdy. Zamurowało mnie, jak to to mamy unikalną okazję dotrzeć praktycznie na sam skraj tego zaczarowanego kraju, a mój mężuś zawraca ? Mówiąc staropolszczyzną "tak się nie godzi".

Jak wysunęłam postulat, żeby spontanicznie kontynuować podróż, mąż najpierw zbaraniał, potem myślał, że żartuję, aż wreszcie na samym końcu, ugodzony moim argumentem koronnym, że przecież chyba nie chce się poddać, kiedy trafia nam się taka okazja, (prawdopodobnie raz w życiu), wystartował jak rakieta.

Zajęło nam to nawet trochę mniej niż przewidywane 3 godziny i całe szczęście, że było dopiero popołudnie i było jeszcze jasno, bo w ciemności to zobaczylibyśmy tylko własną frustrację. Tymczasem w blasku lekko zachmurzonego dnia zobaczyliśmy najpiękniejszy koniec świata, jaki można sobie wyobrazić, (nie w apokaliptycznym tego słowa znaczeniu oczywiście). 

Stanęliśmy na klifie, a przed nami był tylko Ocean. Żadnych statków, świateł czy zatok. 
Niczym nieujarzmiona wolność i nieskończone piękno.

Mąż stanął, popatrzył i wypalił: "Jak to dobrze, że nas tu wyciągnęłaś, to wyglada jak koniec znanego nam świata". No i proszę mało tego, że dobrze prowadzi samochód to jeszcze poeta.

Najśmieszniejsze było to, że spędziliśmy tam godzinkę, głownie gapiąc się na ten "przestwór Oceanu", a potem wsiedliśmy do samochodu i przejechaliśmy ponad 3 godziny do hotelu, w którym mieliśmy nocować.

Dotarliśmy w nocy, nasi gospodarze ze zrozumieniem wysłuchali moich usprawiedliwień. 
Nie wiem czy to zbieg okoliczności, ale o ile czasami miałam problemy ze zrozumieniem języka angielskiego w wykonaniu szkockim, to nigdy Szkoci, (zwłaszcza starsi), nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem co mi w duszy gra, (jestem pewna, że słyszeli kobzy).

Szkocja, czyli "niespodziankowe" zamki


Dość szybko stało się jasne, że jestem fanatyczką zamkową. 

Te lata zaczytywania się w historiach o księżniczkach i rycerzach, tudzież smokach dały o sobie znać, specjaliści określają taki stan "nieuleczalnym romantyzmem".


Po kilku zamkach mąż też złapał bakcyla i wziął sobie za punkt honoru, żeby mnie uszczęśliwiać i zaskakiwać, (mój bohater).


Zwiedziliśmy kilka znanych zamków: królewski Balmoral, Eilean Donan, gdzie kręcą większość filmów, ze względu na majestatyczny most i ogólnie pięknie utrzymane wnętrza i zielony zamek Inveraray, gdzie kręcili szkocki odcinek serialu Downton Abbey.


Opiszę wrażenia tych trzech grupowo. Piękne, ale kłębi się tam zawsze mnóstwo turystów, dodatkowo część pokoi, jak dla mnie, jest trochę na siłę urządzona w starym stylu. 

Jest bogato i miło, są herbaciarnie, gdzie można sobie walnąć ciasteczko i popić herbatką, ale szkockie duchy raczej się już stamtąd wyniosły. 
Te zamki bardziej tajemniczo i pięknie wyglądają z zewnątrz. Na ogół otoczone są wielkimi, zadbanymi ogrodami, a czasem plączą się w pobliżu rożne zwierzęta, konie, owce itp. 

Ale nic nie przygotowało mnie na pierwsze zetknięcie z bezimiennym zamkiem, który sama znalazłam przypadkiem. 

Byliśmy w górach, zero ludzi, tylko widoki i my. I nagle na wzgórzu zobaczyłam ruiny. 

Od tego momentu regularnie się hiperwentylowałam z wrażenia. Widok tego bezimiennego zamku, a raczej, mówiąc uczciwie, niewielkiej ruiny z kawałkiem wieży zwalił mnie z nóg. 

Zostawiłam męża i wydrapałam się na wieżę. Myślę, że w tym właśnie momencie mąż zdał sobie sprawę w co się wpakował i, że łatwo nie będzie.

Chcąc mi zaimponować wywiózł mnie w dzikie lasy, taka mu się fajna żona trafiła, że woli chaszcze od rozrywek cywilizacji.

Zero drogowskazów, tabliczek, kompletna pustka, po prostu zarośnięte pobocze nawet bez minimalnych aspiracji do bycia parkingiem.

Radośnie mnie poinformował, że ruszamy "na przygodę". 

Zaczęliśmy się przedzierać przez krzaki. Dookoła tylko drzewa, po pewnym czasie okazało się, że grunt robi się coraz bardziej podmokły. Jak zaczęłam iść w błocie po kostki to ociupinkę zaczęłam się martwić, że może mu jednak te szkockie dudy zaszkodziły.

Wyszliśmy z lasu na puste pole i tutaj zaczęłam się zapadać głębiej, nogi już miałam całkiem mokre, kiedy mój mężuś stanął niezwykle dumny z siebie i powiedział tylko: "Patrz". 

Spojrzałam przed siebie, bo jak do tej pory bardziej koncentrowałam się na podłożu, żeby się gdzieś nie podtopić przez przypadek. Za polem oprócz błota zobaczyłam ogromne jezioro, a przed nim stał zamek Kilchurn, wielki, piękny i okropnie stary. 

Mój mąż miał minę jakby podarował mi kawałek świata i faktycznie tak było. 

Następnie na barana, brodząc w błocie doniósł mnie do tego cudu i puścił luzem, dalej latałam i wspinałam się już sama. 
Po jakimś czasie pojawiła się następna ubłocona para, ale wystarczająco długo miałam zamek tylko dla siebie.

Wcześniej objechaliśmy jezioro, przy którym stało to cudo, (jezioro było bardzo duże) i nic nie widzieliśmy. 

Potem, w drodze powrotnej jak za sprawą magii, co prawda daleko, ruiny pojawiły się, odbijając w wodzie jeziora.
Mało tego, wcześniej robiłam zdjęcia plenerowe i nic. Wieczorem przejrzałam je jeszcze raz, na dwóch zdjęciach, trochę z boku, w oddali stał mój zamek. 

Ani ja, ani mój mąż nie zauważyliśmy go wcześniej. I jak to można logicznie wytłumaczyć ? Można, na rożne przyziemne sposoby, ale ja nie będę nawet próbować, zadecydowałam, że to była szkocka magia, (ostrzegałam, że będzie emocjonalnie).

Od tego czasu mąż regularnie wynajdował mi zamki, a ja rozwydrzyłam się i podczas zwiedzania jednego z tych wypasionych, stwierdziłam, że w okolicy powinien być zamek Klanu Buchananów, bo oni się przyjaźnili z klanem Maitlandów.

Mam kilka ulubionych klanów, to był czysty szał odnaleźć ich ślady. Oczywiście w sklepach można było kupić dokładną rozpiskę wszystkich klanów, wraz z kolorami kiltów. Ja sama dysponowałam raczej ograniczoną wiedzą, ale za to nieograniczoną wiarą w szkocką magię.

Zamek Maitlandów znaleźliśmy bez problemu, był jednym z tych, gdzie połowa jest do dyspozycji turystów, a w drugiej mieszka rodzina. Miałam nawet możliwość zobaczenia obecnego earla, (energiczny pan w średnim wieku, typ biznesmena niestety). 

Piękny obiekt, wręcz luksusowy, tylko tak trochę jak dla mnie za nowoczesny.

Oczywiście zwiedziłam go, nie odmówiłabym sobie nigdy takiej przyjemności. 
Znalazłam w gablotach rożne dokumenty i fotografie, świadczące o tym, że obecnie ten klan żyje w wielkiej przyjaźni z rodziną królewską. Jednym słowem arystokratyczna śmietanka.

Prawie wszystkie te zamieszkane zamki, oprócz zaplecza gospodarczo-rozrywkowego, czyli herbaciarni i sklepiku z pamiątkami, mają zawsze profesjonalnych przewodników, ewentualnie starsze panie, które po prostu są, znają na wyrywki historię i odpowiadają na pytania upierdliwych turystów, (czyli coś w sam raz dla mnie).

Po wyrażeniu w pełni zasłużonych zachwytów, rozpoczęłam tortury. Pani zamkowa opiekunka potraktowała mnie najpierw ociupinkę protekcjonalnie, ale bardzo uprzejmie.

Dość szybko wszelkie uprzedzenia z niej wyparowały i rozpoczęłyśmy gorącą dyskusję ignorując wszystkich dookoła. 

Wymordowałam panią na wszystkie możliwe sposoby, żądając namiarów na inny zamek Maitlandów, twierdząc, że ten mi się nie zgadza z wyobrażeniami, bo jest zdecydowanie za nowy, chciałam ruin i duchów, (najlepiej w malowniczej okolicy).

Pani najpierw dzielnie odpierała moje ataki, a potem się przyznała, że istotnie przed tym zamkiem była inna siedziba i zapewne ciagle jest, (gdzieś daleko daleko w formie resztek ruin, niekoniecznie malowniczych). 

Klan Maitlandów posiada bowiem sporo ziemi, między innymi cały czas mają stare ziemie rodowe, ale niestety nie dla turystów.

Przez cały czas mężuś karnie pił herbatkę, starając się unikać spojrzeń innych turystów, którzy bezczelnie podsłuchiwali. 

Uzyskawszy pożądane informacje, grzecznie podziękowałam, pani pożegnała się ze mną wylewnie, (prawdopodobne z ulgi, że już odchodzę).

Aczkolwiek żegnała się ze mną bez początkowej wyższości, walnęła mi nawet komplement, że nie przypomina sobie w swojej karierze przewodniczki takiej turystki jak ja, (zamierzam twardo zapamiętać całe zdarzenie jako formę uznania dotyczącego mojej wiedzy historycznej i zapału).

Małżonek, prawdopodobnie ze strachu, że w następnym zamku będę kontynuować przesłuchiwania, rozpoczął poszukiwania śladów Buchananów, wreszcie stwierdził, że nie ma żadnej informacji oprócz jednej, która prawdopodobnie jest jedną, wielką ściemą. 

Okazało się, że coś znajduje się w obrębie pola golfowego jakiegoś klubu.
Wszystko brzmiało niesamowicie enigmatycznie i raczej pesymistycznie. 

Pojechaliśmy spenetrować ekskluzywny klub. Wjazd odstraszał takich golfowych dyletantów jak my, dalej straszyły jeszcze bardziej eleganckie domy z zadbanymi ogródkami, pełnymi kolorowych kwiatków.

Mąż zaczął się denerwować, a ja zaczęłam tracić nadzieję. 

Wreszcie dojechaliśmy do końca drogi, przed nami było parę domków i kółko, w celu tak zwanej nawrotki. 
Małżonek stwierdził: "To koniec", a ja wzdychając ciężko zasugerowałam dojazd do końca i powrót. Dojechaliśmy do końca drogi. 

Do tej pory wszystkie określanie takie jak, "wyrósł, pokazał się, nagle wyłonił", wydawały mi się mocno przesadzone. 

Ale tak było, w jednej sekundzie nie było nic, a w następnej stał przed nami zamek. 
Stary olbrzym, opleciony roślinnością, która podtrzymywała go w pionie. 

To było jak czysta magia. Dookoła zamku posadzili jakieś straszne rośliny, zdaje się, że jakąś odmianę bambusów i innych chwastów, żeby się do niego nie zbliżać, ze względów bezpieczeństwa. 

W tamtej chwili chrzaniłam niebezpieczeństwo i wszystkie bambusy świata, odnalazłam zapomniany zamek Buchananów !

Oczywiście wlazłam natychmiast w bambusy i dodatkową porcję błota. 

Mąż stał na podjeździe i nawoływał mnie z rozpaczą jak wilk samotnik. 
Bał się biedak, że zaraz mnie zaaresztują w tych bambusach.

Pocieszałam go, że albo mnie wtedy wykupi, albo będzie miał resztę spokojnych wakacji tylko dla siebie, musiałam przyjrzeć się bliżej tym murom. 

Bambusy się nie poddawały, a ja zdałam sobie sprawę, że bez maczety nic z tego nie będzie. Dotarłam wystarczajaco blisko by zrobić fajne zdjęcia i poczuć chwilę czystej błogości.

Nie wiem co okoliczni mieszkańcy myśleli jak mnie widzieli i czy w ogóle ktoś mnie widział. Niewątpliwie widok był conajmniej niepokojący, obca baba, stojąca z uszczęśliwioną miną w środku szkockiej wersji dżungli z budynkiem praktycznie rozpadającym się na oczach nad głową.

Jak wróciłam do zestresowanego mężusia wyglądałam jakbym brała czynny udział w wojnie klanów.

Wieczorem sprawdziłam zdjęcia tego obłędnego zamku w internecie z lotu ptaka. Okazało się, że widziałam tylko narożnik, reszta, coś nie do opisania, znajdowała się na terenie prywatnym, ogrodzona, bez możliwości wejścia.

Bardzo malowniczo wygląda rownież zamek Stalker, znajdujący się na małej wysepce, gdzie aktualnie mieszkają ludzie, dostać się tam można tylko łódką i nie jest niestety do zwiedzania. 

Ten akurat widziałam parę razy, o rożnych porach dnia i zawsze pięknie wyglądał. 
Tutaj ku wielkiej uldze małżonka, nie rzuciłam się wpław, żeby zachwycić się zamkiem z bliska.

W czasie tych zapasów w błocie mieszkaliśmy w nowoczesnej willi, która oprócz standardowych luksusów oferowała rownież elektryczny kominek. 

Dzięki temu wypraliśmy buty, przez noc wyschły i mogliśmy dalej szaleć.

Tu mała dygresja pogodowa. Podczas naszego pierwszego pobytu mieliśmy kupę szczęścia, było ciepło, padało tylko trochę i tak naprawdę trafiliśmy tylko na jeden zimny dzień z ulewnym deszczem. Za drugim razem było chłodniej, ale też nie narzekaliśmy. 

Najgorszą pogodę mieliśmy podczas wyprawy na Orkady, ale o tym będzie pózniej.

W Szkocji pogoda jest fajna, (słowo honoru jestem normalna), tylko lubi się zmieniać, (dość często). 

Z typowo kobiecym, praktycyzmem podeszłam do sprawy i woziliśmy na tylnym siedzeniu kilka kurtek, ciepłych, średnio ciepłych i przeciwdeszczowych i buty na zmianę.
Czasami zmienialiśmy wierzchnie odzienie kilkanaście razy dziennie.
Mnie osobiście to zupełnie nie przeszkadzało, ale często słyszałam narzekających turystów. 
Właściwie w Szkocji nic mi nie przeszkadzało oprócz nadmiaru ludzi.

Uczciwie przyznam, że zwiedziłam Edynburg tylko dlatego, że dla odmiany mąż miał na to ochotę. Biorąc pod uwagę jak nosił mnie przez dzikie knieje i błota, nie mogłam być świnią, (chociaż w tym błocie niewiele mi brakowało).

Byłam, widziałam i z ulgą wróciłam w góry. 

Najwyraźniej wyszła ze mnie dzika góralka, (chociaż tylko świętokrzyska).