środa, 31 października 2018

Polska, zimna furia, czyli szkolne mediacje

Od zawsze twierdzę, że najbardziej niebezpiecznym zwierzęciem na świecie nie jest rekin, czy tygrys ludojad tylko matka broniąca małe. 

Gatunek nie ma znaczenia. Mały gryzoń na przykład może pokonać węża. Niedawno córka pokazała mi filmik, na którym szczurzyca, stanęła do walki z wężem, który porwał jej małe, przegoniła go, a potem wzięła ocalonego, małego szczurka w pysk i spokojnie się oddaliła.

Na takiej samej zasadzie matka może podnieść samochód, który przygniótł jej dziecko i nikt nie jest w stanie wytłumaczyć tego fenomenu. Nie umniejszając nic tatusiom, czasami oni też podnoszą rożne ciężkie rzeczy, ale jednak w wykonaniu matek wygląda to bardziej spektakularnie.

Na całe szczęście, nie musiałam dzisiaj podnosić żadnych ciężarówek, za to miałam kilka spotkań w szkole w temacie "znęcania". 
Zaczynając od końca, szkoła ciągle stoi, ja też, (ledwo), a nikogo nie zostawiłam leżącego, chociaż myślę, że parę razy znokautowałam towarzystwo psychologicznie.

Oczekiwałam krótkiego spotkania, maksymalnie dwudziestominutowego, zamiast tego spędziłam w przybytku wiedzy podstawówkowej grubo ponad dwie godziny.

Najpierw spotkałam się z panią wychowawczynią i panią z centrum językowego. Szanowny małżonek, obecny był duchem, ponieważ fizycznie jest w delegacji, (to się nazywa idealne wyczucie czasu).
Używając technologii komórkowej zadzwoniłam i był na głośniku chichy i bezwonny, raz nieśmiało zabrał głos. 
Więcej nie musiał, prawdopodobnie słysząc jakim tonem mowię, gratulował sobie w duchu odpowiedniego ułożenia grafiku wyjazdów służbowych i sporego oddalenia od szkoły.

Po raz pierwszy w życiu, świadoma konsekwencji zagroziłam instytucji, (w tym wypadku szkole). 
Wyartykułowałam wszystkie argumenty, podkreślając, że od momentu przekroczenia progu szkoły, co jest dla wszystkich oczywiste, to na nią spada odpowiedzialność za moje dziecko. 
W związku z tym faktem, jeżeli cokolwiek mu się stanie, (do wyboru, mordobicie lub emocjonalna trauma), wystąpimy na drogę sądową.

Panie powinny grać profesjonalnie w pokera, bo nawet im powieka nie drgnęła w związku z realną wizją pozwu, ale myślę, że niedługo znowu skontaktuje się ze mną pan dyrektor.
Jemu z przyjemnością powtórzę to samo, żeby rozwiać ewentualne złudzenia co do słabości charakteru ludu słowiańskiego. 

Następnie na spotkanie przybył mój syn, a ja zostałam w charakterze podpory psychicznej tudzież podręcznego tłumacza. 
Emocje buszowały, panie robiły notatki, kto, gdzie, kiedy i co narozrabiał.

Z wyjątkiem dwóch słów, mój syn poradził sobie sam z naprawdę ciężką, blisko godzinną rozmową. 
Nic tylko puchnąć z dumy, szkoda tylko, że powód rozmowy nie był przyjemniejszy.

Tu już paniom było zdecydowanie ciężej nie angażować się emocjonalnie. W obliczu roztrzęsionego dzieciaka nie jest to takie proste, przynajmniej dla porządnych ludzi.

I myślę, że od tego momentu nikt nie miał już wątpliwości, że doszłam do punktu, w którym nie należy mnie prowokować, bo nie drażni się dzikich bestii, ogarniętych żądzą mordu.

I teraz jak to się mówi, pożyjemy, zobaczymy, Amerykanie faktycznie mają specjalne procedury na takie okazje. 
Teraz je wdrożą i miejmy nadzieję, że wszystko mówiąc kolokwialnie się ułoży, bo jak nie, to ja ułożę bardzo zgrabny pozew sądowy.





wtorek, 30 października 2018

Szczękościsku ciąg dalszy, czyli smoczek dla dorosłych

Jakiś czas temu pisałam jak dopadł mnie szczękościsk senny. 
Smutna prawda, ale stresy, (nawet głęboko zakamuflowane), zawsze w końcu znajdują drogę wyjścia. 

Całe szczęście, że nie zgrzytam zębami, bo to podobno jest alternatywą, tak przynajmniej twierdzi moja, znajoma Pani stomatolog z Polski, a ja jej wierzę.
Podsumowując nie zgrzytam i na całe szczęście dla otoczenia, podczas snu nie wydaję innych odgłosów, wystarczy, że dość aktywnie produkuję się akustycznie na jawie.

Postanowiłam dać szansę amerykańskiej sztuce stomatologicznej. 
Pani, która zdiagnozowała moje problemy, natychmiast znalazła rozwiązanie. 
Co prawda wcześniej chciała mi wymienić wszystkie plomby, ale się nie dałam.
W Polsce taki aparat nazywa się profesjonalnie szynami relaksacyjnymi, ja nazwałam je roboczo smoczkiem, bo nie wiedziałam dokładnie czego należy się spodziewać. 

Nie wiem dlaczego byłam taka wyluzowana, chyba mnie zaćmiło, prawdopodobnie dlatego, że mimo wszystko wyobrażałam sobie jednak ten proces relaksacji trochę inaczej. 

Zaczęło się zgodnie z planem od odlewu, (dolnej i górnej szczęki) i zgryzu. 
Potem oczywiście, też zgodnie z planem blisko miesiąc zajęło przekonywanie wszystkich zainteresowanych stron, że pokrywa to moje ubezpieczenie.

W międzyczasie, kazali mi pochłaniać ibuprofen i czekać. 
Farmakologia, nie powiem, trochę pomogła, ale już nie mogłam się doczekać tego cudu, który uwolni mnie chociaż od bólu, bo ze stresami to tak łatwo, jak wiemy nie ma.

Wreszcie do mnie zadzwonili, że jest i czeka, zrobiony specjalnie dla mnie, w Ameryce, kraju, który wręcz słynie ze swoich śnieżnobiałych, idealnie równych zębów i szerokich uśmiechów. 
Co mogło pójść nie tak ? Nie wchodząc w szczegóły, właściwie wszystko.

Pełna nadziei wybrałam się do gabinetu stomatologicznego. 
Usadzili mnie w fotelu i włożyli długo oczekiwaną nasadkę, co ciekawe tylko na uzębienie górne. 
Od razu wiedziałam, że coś schrzanili, bo nie mogłam zamknąć ust. 
Chociaż jakby się zastanowić to takie chroniczne niedomykanie też mogłoby pomóc w niepożądanym zaciskaniu.

Okazało się, że jednak takie innowacyjne rozwiazanie nie wchodzi w grę.
Wzięli powtórnie odcisk, po czym radośnie poinformowali mnie, że w laboratorium zrobią jeszcze raz bo coś im nie wyszło. 
To już będzie trzecie podejście, bo poprzednio, robili odlew dwa razy, ale wtedy zorientowali się, że jest źle natychmiast.

Zostawili mnie w uśmiechach, obietnicą telefonu z informacją kiedy będzie gotowa następna wersja, lekami przeciwbólowymi i jakkolwiek strasznie by to nie brzmiało, to jakoś dam sobie z tym radę, (jakbym miała jakieś inne wyjście).

Prawdziwy problem jest taki, że ta szyna jest potwornie twarda, nie można jej nawet ociupinkę wygiąć. 
Aczkolwiek przyznam uczciwie, nie wiem, może tak trzeba.
Lekarka prawie się zasapała jaki mi to ustrojstwo zakładała i jak ja mam się w tym zrelaksować o spaniu nawet nie wspominając ?

Chociaż, jak się zastanowić, może to jest pomysł, jak się nie śpi to raczej się nie zgrzyta, ani nie zaciska zębów, no chyba, że w rozpaczy.

Moja córka, (wiadomo młody, kreatywny umysł), wpadła na genialny pomysł, że może poszuka i zamówi mi taki ochraniacz na zęby dla bokserów, (walących się po facjatach profesjonalnie).
Może będzie bardziej elastyczny i wygodny, co ciekawe jakoś nie wspomniała o stronie estetycznej.
Póki trwa Halloween, to jeszcze mogłoby być ciekawie, ale potem to już tylko strasznie.

Chociaż tak sobie myślę, że może to nie jest zły pomysł, jakbym w czymś takim pokazała się w szkole to niewątpliwie zarówno ciało pedagogiczne jak i uczniowie potraktowaliby mnie z miejsca poważnie i odczepili się od mojego dziecka, (przynajmniej do momentu aresztowania).

W końcu skąd oni mają wiedzieć jak Matki Polki rozwiązują problemy znęcania się nad dziećmi. 
Skoro koledzy w szkole u córki, (młodzież licealna), myśli, że Europa to kraj, to nie sądzę, że byłoby ciężko przekonać całe to towarzystwo, (w części mocno niedouczone), że na mediacje w polskim stylu zakłada się bokserskie ochraniacze na zęby.


poniedziałek, 29 października 2018

Huragany i eksplozje, czyli amerykańska jesień z pozwem w tle

Jestem bardzo ciekawa, (przerażona też), jak będzie wyglądać nadchodząca zima. 
Ostatnia jesień była piękna i ciepła, zima za to zaskoczyła mnie jeszcze bardziej niż naszych drogowców. 

Obecna jesień jest zimna, trochę słoneczna, ale ogólnie pozytywnie nie nastraja i nie rozpieszcza.
Zalewało mi parę razy piwnicę, wiatr łamał drzewa i to co najbardziej mnie przeraża to zachowanie zwierząt. 

Pojawiły się stada ptaków jak u Hitchcocka, jelenie zniknęły, ptaki i wiewiórki robią zapasy z zacięciem wręcz nie do opisania, nie nadążam z napełnianiem karmnika. 
Nasz rybek czai się i non stop rzuca na jedzenie, świnki jako jedyne nie odbiegają od normy, bo jedzenie stanowi oprócz wylegiwania się na miękkich i puszystych powierzchniach, treść ich życia.

Oczywiście mogłabym sprawdzić co sadzą na ten temat "amerykańscy górale", ale raczej poczekam i przekonam się empirycznie, (taka jestem spontaniczna).

I mogłabym tak sobie spokojnie obserwować aurę, sypać nasionka i planować świąteczne dekoracje, atrakcje i nieśmiertelny bigos, gdyby nie problemy w szkole.

Ze starszym dzieckiem poszło stosunkowo bezboleśnie. 
Po rodzinnej debacie, zdecydowaliśmy, że córka weźmie panią w cztery oczy i grzecznie poprosi o zmianę miejsca. 
Oczywiście nie jest to do końca szlachetne rozwiazanie, ale może tym razem niech ktoś inny ratuje świat i albo walczy, albo bawi się z tymi piromanami na chemii.

Natomiast sprawa z juniorem to jest już inny kaliber, taki wręcz bardziej nuklearny.
Zasiedliśmy z mężem i spłodziliśmy e-mail, (głownie płodził mąż, bo bał się mnie dopuścic do wyrażenia opinii), dokładnie informujący o przypadku prześladowania-znęcania się w szkole.  

W końcu amerykańskie szkoły są tak dumne z umiejętnego rozwiązywania takich problemów, no to bardzo proszę niech rozwiązują. 
Opisaliśmy problem sytuacyjnie i od razu dostaliśmy zwrotnego emaila od wychowawczyni, że się wszystkim zajmie, a następnego dnia zadzwonił do mnie osobiście, nie kto inny tylko Dyrektor szkoły, zapewniając mnie dokładnie o tym samym.

Okazało się, że magiczne słowo "znęcanie się" wywołuje u wszystkich odpowiedzialnych  stan podenerwowania, wręcz paniki. Mogą zignorować wiele rzeczy, ale nie to, ale z drugiej strony nie wiadomo czy coś z tym problemem, oprócz dogłębnego omawiania, tak naprawdę są w stanie zrobić.
Tutaj wylazł ze mnie nasz, stary, polski sceptycyzm.

Istnieje realne niebezpieczeństwo, że okażą współczucie, zrozumienie, popatrzą głęboko w oczy i zaproponują spotkania z psychologiem szkolnym, a w międzyczasie, albo moje dziecko nabawi się traumy i odechce mu się chodzić do szkoły, ewentualnie da komuś w pysk, lub wersja alternatywna sam oberwie, (mocno).

W związku z tym mówiąc krótko, idę na wojnę. Za parę dni mam spotkanie w szkole i albo zrobią porządek w temacie, albo poczują co w praktyce oznacza wkurzona matka lwica w słowiańskim stylu z dodatkową, bardzo realną możliwością pozwania szkoły. 

Na ich miejscu nie liczyłabym na moją litość. Przez ostatni rok musiałam radzić sobie z rożnymi problemami i absurdami, myślę, że wykazałam się anielską cierpliwością i opanowaniem. 
I to jest czas mocno przeszły, (bo już mi przeszło nieodwracalnie), teraz jestem wkurzona jak norka, (podobno    rozwścieczonych należy unikać).

Nie mam złudzeń, że takie problemy zdarzają się tylko tutaj. W Polsce dzieje się dokładnie to samo, aczkolwiek pewnie sam proces przebiegałby trochę inaczej. 
Znając nasz słowiański temperament, zanim szkoła przystąpiłaby do mediacji zainteresowane strony rozwiązałyby problem używając argumentów ręcznych lub nożnych, a rodzice wylądowaliby na dywaniku u dyrekcji. 

Tutaj sytuacja jest niejako odwrotna, przynajmniej tak to wyglada na pierwszy rzut oka.
Jak będzie, czas pokaże, mogę tylko stwierdzić, że ta banda małych dręczycieli wybrała sobie wyjątkowo niefartownie moment aktywności, tudzież ofiarę.
Ten wcześniejszy, jesienny huragan to był pikuś, teraz do szkoły nadchodzę ja.

czwartek, 25 października 2018

Znęcanie i bitwa na jedzenie, czyli zwyczajny dzień w szkole

Wiem, że praktycznie odkąd jestem Stanach, regularnie poddaję w wątpliwość iloraz inteligencji co po niektórych osobników lub wręcz całych grup. 
Ponieważ ten temat spędza mi sen z powiek, postanowiłam go przybliżyć bardziej brutalnie, żeby jeszcze ktoś oprócz mnie miał problemy z zaśnięciem.
Prawdopodobnie, gdybyśmy mieszkali w Polsce cierpiałabym, z powodu podobnych frustracji, chociaż może nie do końca byłoby to tak bolesne.


Są takie dni, kiedy dzieciaki wracają ze szkoły uśmiechnięte, spokojne i wszystko gra, dzisiaj to nie był jeden z takich dni. 
Najpierw okazało się, że mój syn przeżył wyjątkowo ciężkie chwile, z punktu widzenia emocjonalnego. 
Jego uczucia zostały podeptane, a wrodzona dobroć serca wystawiona na ciężką próbę. 
W skrócie, przyjaciel okazał się mało przyjacielski, a wróg wyjątkowo złośliwy. 
Wszystko to odbywało się podczas regularnej bitwy na jedzenie.

Co ciekawe, takie momenty zawsze mają miejsce w szkolnej stołówce, jakoś dziwnie brak tam nadzorujących nauczycieli i nikt nic widzi. 
Jestem już o krok od zaoferowania swoich usług ochroniarskich gratis. 
Jak ktoś rzuciłby jedzeniem, to musiałby je zjeść, jak dla mnie najchętniej z podłogi.

Nie wiem dlaczego jedzenie wzbudza taką agresję wsród dzieci, (oprócz walorów smakowych oczywiście). 


Żeby nie było nudno takie akcje odbywają się również w liceum. 
Podczas lunchu dzieci rzucają jedzeniem, bawią się nim oraz atakują kolegów artykułami spożywczymi, przypomina mi to flirtowanie złośliwych małp.
Ich zachowanie, bez względu na wiek, wygląda jak szaleństwa zwierząt, (tych gorzej wychowanych, bo zwierzaki jednak rzadko się bawią spożywanymi produktami).



A dzieci potrafią być straszne i tutaj narodowość naprawdę nie ma znaczenia, aczkolwiek w Stanach pojawia się dodatkowy element, którego jeszcze w Polsce nie ma, mianowicie, dyskryminacja rasowa. 
A dzieciaki mają w czym wybierać bo w Ameryka to kraj naprawdę "różnokolorowy".


Co ciekawe to nie oznacza zawsze, jak mogłoby się wydawać, że białe dzieci dewastują psychicznie czy fizycznie afroamerykańskie dziecko. 
Często obrywają Latynosi, a czasami białe dzieci. 


I taka sytuacja właśnie ma miejsce w klasie u mojego juniora. W szkole pojawiła się mieszana biało-czarna rodzina z trojką dzieci, w rożnym wieku. 
Jeden chłopiec trafił do klasy mojego syna i zaczęły się problemy, za dużo testosteronu w rożnych odcieniach.


Moje dziecko jest stosunkowo łatwym celem, nie tylko ze względu na dobry charakter, ale rownież ze względu na problemy językowe, a dodatkowo jego "mocno biały" wygląd prowokuje do rożnych zachowań, które podejrzanie zbliżają się do tych z gatunku agresywno-rasistowskich.

Wygląda na to, że do bólu biały wygląd mojego dzieciaka wyprowadza kolorowych kolegów z równowagi. Klasyczny rasizm tylko w formie negatywu, czyli coś z czym jeszcze nie musiałam walczyć. 

I mam zagwozdkę, bo jeżeli wystąpię do szkoły z oficjalną skargą to wyjdzie na to, że mam zapędy rasistowskie, co jest zupełną bzdurą, a zrobić coś muszę, bo abstrahując od emocjonalnej strony, chłopaki są mocno wyrośnięci i jak od słów przejdą do czynów, to poleje się krew w dosłownym tego słowa znaczeniu, a ona i u białych, Latynosów czy Afroamerykanów ma dokładnie taki sam kolor i mówiąc zupełnie szczerze, żadnej nie chcę widzieć.


I o ile można jeszcze jakoś tłumaczyć zachowanie dzieciaków w podstawówce to już młodzież licealną jest znacznie trudniej. Z tej perspektywy zaczęłam lepiej rozumieć moją córkę, dla której walki na jedzenie nie są niczym szokującym. 
Jej lunch polega na wpadaniu i wypadaniu ze stołówki, bez zasiadania tam i bez konieczności "narażania życia".



Tylko co się dzieje, jeżeli nie można wyjść, z klasy na przykład podczas lekcji.
Kiedy już udało mi się przegadać z juniorem wszystkie problemy dnia dzisiejszego,  moja córka zreferowała mi co się działo na lekcji chemii, (oprócz wątpliwego pochłaniania wiedzy).
Część włosów stanęła mi dęba, ta, która jeszcze zachowuje kolor, lekko go straciła.



Najpierw koledzy przypisani do jej stołu rozpoczęli bitwę na nożyczki. W momencie kiedy nożyczki o włos ominęły oko mojego dziecka, córka zdecydowała się przesiąść. 
Kreatywni koledzy łatwo się nie poddali. 
Przy każdym stole w pracowni chemicznej są krany z gazem, (nie chcę nawet wnikać jakim). 
Napełnili nim pustą, plastikową butelkę i puścili po klasie. Wszyscy żyją, więc gaz nie był toksyczny. 
Ciekawe tylko jak długiego czasu potrzebują ci geniusze, żeby wpaść na pomysł, że można spróbować go podpalić.



Ukoronowaniem zabawy były próby wsadzenia nożyczek do gniazdek elektrycznych. 
I tu wreszcie zrozumiałam, dlaczego w Ameryce napięcie jest o połowę niższe niż w Europie. 
Najwyraźniej takich prób było już wcześniej dużo więcej. 
Wiadomo "głupich nie sieją", a tutaj mimo wszystko wyjątkowo obrodziło.


I teraz zostałam na placu boju z potencjalną walką w jednej szkole o znęcanie się nad jednym dzieckiem i walką w drugiej w związku z próbą uszkodzenia ciała, ewentualnie całego laboratorium chemicznego.

Bądźmy szczerzy, jak ja mogę się zachwycać porażającym intelektem Amerykanów, którzy regularnie obrzucają się jedzeniem, różnice rasowe traktują jako wymówki do najdziwniejszych zachowań od najmłodszych lat, a jak są już prawie pełnoletni i nawet mogą prowadzić samochód, to nie mają wystarczająco rozumu, żeby wiedzieć to co nasze przedszkolaki, że do gniazdek elektrycznych nic się nie wsadza bo prąd "może kopnąć".

Z mojej perspektywy wygląda to tak, że większości z nich przydałby się taki solidny kop na otrzeźwienie, tylko pesymistycznie obawiam się, że jest już za późno.

środa, 24 października 2018

Rewizyta, czyli trochę zakamuflowanej patologii

Zaprosiłam sąsiadkę Greczynkę na małą rewizytę. 
Po pierwsze, jak to mówią wypada, a po drugie byłam bardzo ciekawa jak zareaguje na wystrój wnętrz, (w końcu kiedyś w nich mieszkała). 

Można powiedzieć, że potraktowałam rownież jej wizytę jako próbę generalną przed kolacją, na którą się szykuję za mniej więcej dwa tygodnie. 
Tutaj wszyscy lubią być zapraszani ze sporym wyprzedzeniem, więc się dostosowałam. 
Stwierdziłam, że jeżeli moja sąsiadka jakoś przetrwa wizytę u mnie, reszta kobietek też jakoś przeżyje i obejdzie się bez traum.

Było ciekawie, ogólnie sympatycznie, ale jednocześnie spotkanie z nią skłoniło mnie do szeregu przemyśleń, niestety z gatunku filozoficzno-pesymistycznych.
I tak trochę w sobie kisiłam te odczucia, bo i tak jesień każdemu daje się we znaki, więc po co jeszcze będę truć, ale co tam, postaram się za bardzo nie dołować.

Technicznie przygotowałam się do wizyty, wersja mini. 
Orzeszki-dwa rodzaje w celu urozmaicenia, winogrona, polskie Delicje, (mniam) i napoje do wyboru. 
Byłam gotowa nawet na wersję wieczorną z winem. 

Kobietka, wystrojona, dotarła o czasie i rozpoczęłyśmy bardziej zaawansowaną integrację sąsiedzką. Najpierw babeczka obleciała cały parter, wzdychając z rozrzewnieniem, (przynajmniej tak to brzmiało). 
Bardzo jej się podobała przytulność wnętrz. I tu uparcie nasuwało mi się pytanie, dlaczego nie zrobiła tego samego u siebie. Wygląda na to, że nie za bardzo mogła, bo mąż miał inną wizję.

Odetchnęłam, usadziłam ją w fotelu, rozpaliłam w kominku, żeby mi nie przemarzła na pierwszej wizycie i zaczęłyśmy kulturalną rozmowę, czyli babskie pogaduchy.

Okazało się, że właśnie jest po kolacji, którą przygotowała od podstaw, (łącznie z deserem w postaci ciastek). Dzielnie stłamsiłam w sobie wyrzuty sumienia, ponieważ moje ambicje i osiągnięcia kulinarne w Stanach uległy znacznemu skurczeniu. Zachęciłam do spróbowania polskich słodyczy, (dzięki polskiemu sklepowi, rąbiemy rodzinnie Delicje, aż miło).

Sąsiadka westchnęła i "wyspowiadała mi się ", po dobroci i bez wina, że nie może, bo jest gruba. 
Lekko mną zatrzęsło. Kobieta ma trójkę prawie dorosłych dzieci i moim zdaniem wygląda bardzo atrakcyjnie. 
Owszem, nie ma figury zagłodzonej nastolatki, ale też nią nie jest. 
Nigdy nie określiłabym jej mianem gruba, raczej normalna, a w niektórych kulturach pewnie jeszcze by ją chcieli trochę podtuczyć. 

Najwyraźniej jednak jej mąż oraz synowie mają inne poglądy odnośnie kobiecego piękna, bo najpierw syn, po zeżarciu kolacji z deserem, stwierdził, że mamusia mogłaby sobie ją darować.

W tym momencie moje talenty dyplomatyczne wzięły sobie na chwilę wolne i palnęłam, że powinna mu powiedzieć, że skoro tak, to ona sobie daruje gotowanie. 
Niestety mąż poparł syna i w rezultacie, orzeszki schły, winogrona smętnie więdły, Delicje zignorowane leżały, a biedna kobieta sączyła kawę, (bez cukru).

Mimo tego bardzo miło nam sie plotkowało, sąsiadka trochę chlapnęła na temat innych babeczek z sąsiedztwa, (w trakcie opowiadania zwiędłam bardziej niż winogrona). 
Wszystkie, mianowicie żyją w jakimś dziwnym uzależnieniu od mężów. 

Jednej na przykład małżonek dużo podróżuje, jak jest w domu to ona z niego praktycznie nie wychodzi. Są po ślubie dwadzieścia parę lat. Po kilku takich historiach osłabłam, najwyraźniej spadł mi poziom cukru, (Delicje wyjątkowo nie pomogły).

W postaci ekstra rozrywki wystąpił mój syn, który ułożył się na dywanie przed kominkiem, prawie u naszych stop i co jakiś czas rzucał uwagi, uświadamiając mi jak bardzo podniósł się jego poziom rozumienia języka angielskiego oraz jak fajnie mieć dzieci, które jeszcze chcą przebywać z własną matką.

Śródziemnomorskie ludy lubią blondasy, grecka sąsiadka nie stanowiła wyjątku, rozpływała się nad moim blond huncwotem.
Trochę ta wizyta przebiegała inaczej niż u niej, sielanka kwitła, ogień w kominku dodawał pożądanych wrażeń wzrokowo-ocieplających, do czasu, kiedy wrócił z pracy, (naprawdę wyjątkowo późno), mój mąż.

Sąsiadka zerwała się z fotela i jak rącza gazela, najpierw grzecznie przywitała, potem pożegnała i umknęła do domu. Na moje lekko skonsternowane pytanie, po co się tak spieszy, odpowiedziała, że przecież MĄŻ WRÓCIŁ.

No tak wrócił, robi to regularnie, póki co codziennie. Najwyraźniej powinnam była go nakarmić, umyć, zrobić mu masaż lub odtańczyć taniec brzucha, (kolejność dowolna).

Małżonek jest rozgarnięty, lubi i umie gotować, a już z podgrzaniem nie ma żadnych problemów. Być może, gdyby codziennie natykał się na stado obcych bab, po powrocie z pracy byłby lekko ogłuszony, ale biorąc pod uwagę, moje życie towarzyskie, które praktycznie nie istnieje, był gotów ją osobiście związać i nakarmić.

Na nic się nie zdały zapewnienia, kobieta umknęła do swojego domu. Udało mi się, na szczęście ustalić trochę szczegółów technicznych, dotyczących mojej kolacji.

A teraz będzie chwila na pesymistyczne podsumowanie. 
Patologia, to nie zawsze zapijaczony chłop, który mówiąc dosadnie, wali po pysku dla sportu, a dzieci półnagie siedzą pod stołem i podgryzają skórkę od czerstwego chleba.

Czasami, w co naprawdę cieżko uwierzyć, to piękny dom, wypasione samochody, dzieci na drogich uczelniach i elegancki mąż pod krawatem.

Nikt nikogo w sposób namacalny nie maltretuje, ale myślę, że wszyscy wiemy i nie błysnę tu jakąś super odkrywczą myślą, że o ile złamana ręka w końcu się zrośnie, to złamana dusza raczej nigdy.

piątek, 19 października 2018

Jesienne szaleństwa, czyli trochę psychodelicznych zachowań

Jesień jakoś w tym roku wyjątkowo moim sąsiadom nie służy, (psychicznie), o dolegliwościach fizycznych nie mogę się wypowiedzieć bo ich paradoksalnie nie widać, a powinno. 

Zawsze myślałam, że łatwiej ukryć boleści duszy niż strzykające kolana okazuje się, że niekoniecznie. Tutaj wystarczy paradować codziennie w strojach sportowych, w celu udowodnienia wszystkim nie tylko zdrowego trybu życia, ale także rewelacyjnej tężyzny fizycznej.


Już rok temu, miałam swoje podejrzenia co do tych wszystkich mam w legginsach pod szkołą. Jakoś nie wierzyłam w te codzienne, mordercze treningi. 
Nie trzeba było długo czekać, w końcu kilka z nich się wygadało, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Tak, zdecydowanie nie doceniają tutaj europejskiego intelektu i pamięci.
Ale jeżeli je to uszczęśliwia to niech sobie latają na sportowo, moja tolerancja jest bardzo elastyczna, jak legginsy, (mam przynajmniej taką nadzieję).


Takich kompletnie nieracjonalnych, żeby nie powiedzieć dziwacznych zachowań jest coraz więcej, regularnie słyszę o rożnych wątpliwych atrakcjach w dwóch szkołach, mąż co jakiś czas też podrzuca pikantne ciekawostki z pracy, no i zostają mi oczywiście sąsiedzi.

Parę dni temu, jedna z naszych sąsiadek wdała się w dyskusję z moją córką o szopach praczach. Mianowicie jeden z nich zachował się skandalicznie, pojawiając się w jej ogrodzie w ciągu dnia, (zazwyczaj przemykają nocą) i zaczął podgryzać sobie trochę trawki. 

Tutaj moje dziecko nieopatrznie wyraziło swoją opinię na temat tych zwariowanych zwierzaków, nie muszę chyba pisać, że całkowicie odbiegającą od przekonań sąsiadki. 
Można lubić lub nie szopy pracze, o gustach się nie dyskutuje, tylko trochę trudno mi zrozumieć jak można je nazywać, cytuję :"odrażającymi, ohydnymi stworzeniami".

Jeżeli chodzi o mnie, to z przyjemnością zorganizowałabym specjalny bar dla szopów. 
Będzie bardzo zimno, a to są zwierzęta, które też coś muszą jeść, a nie mogą sobie podskoczyć do sklepu zrobić zakupy kulturalnie z koszykiem, pozostają im tylko kosze na śmieci, (zdecydowanie mniej kulturalne).

I jest jeszcze problem jednorożca, który jest obłędny i nie można go nie zauważyć ani w dzień, ani zwłaszcza w nocy, kiedy swieci  na brylantowo ze złotym rogiem.
Tutaj na chwilę oderwę się od tematów dołujących.


Mój mąż mówi, że jak wraca z pracy to przede wszystkim nie ma problemów ze zlokalizowaniem naszego domu, a po drugie twierdzi, że wygląda to jakby, ciemność pochłaniała całe sąsiedztwo oprócz naszego gniazdka.
Stwierdzam, że pobyt tutaj wpływa niezwykle pozytywnie na uduchowienie szanownego małżonka. 


I odeszłam trochę od tematu dziwnych zachowań sąsiadów, już wracam, otóż nikt z sąsiadów nie skomentował jednorożca, wręcz walącego po oczach magiczną urodą, zachowują się jakby to był temat tabu, ewentualnie jakbym wystawiła przed dom figurę czegoś uwłaczającego ich godności. 

Łatwiej im zaakceptować wszechobecne koszmary, niż coś ładnego.
Najlepiej to widać, jak chodząc z pieskami, usiłują na niego nie patrzeć. Jeszcze trochę i nabawią się problemów z karkiem biedaki.
Nie wiem, czy pozwolą przyjść dzieciom po cukierki, skoro na moim trawniku stoi jednorożec zamiast rozwalonego grobowca i kilku rozkładających się trupów, (nie żartuję, czas pokaże).

Fascynację koszmarami widać rownież w szkole. Pan od historii, jak kret uporczywie drąży temat demokracji, jako podwaliny tutejszego ustroju i dobrze niech się przekopuje przez temat, szkoda tylko, że jego metody niekoniecznie spełniają moje oczekiwania, a co ważniejsze wykańczają psychicznie moje dziecko.


Pan jest wielbicielem heavy metalu, biorąc pod uwagę, że jego dwie córki już studiują, zakrawa to na malutki kryzys wieku średniego. Problem jednak nie leży w guście muzycznym historyka, (wolnoć Tomku w swoim domku), ale w fakcie, że puszcza na lekcjach piosenki heavymetalowe, uważając je za świetne wprowadzenie do tematu Pierwszej Wojny Światowej. 
Długo musiałabym myśleć, żeby wpaść na taki odkrywczy pomysł.


Uszczęśliwił na przykład młodzież bardzo szczegółowym streszczeniem, dość szokującej książki: "Johny idzie  na wojnę", (naprawdę nie polecam, chyba, że ktoś ma za dobry nastrój, pozycja idealna na wywołanie stanu depresyjnego), dodając do kompletu teledysk zespołu Metalica.


Ewidentnie jest to styl postępowania narzucony odgórnie. Zauważyłam to już w podstawówce, a w liceum to już wytaczają naprawdę ciężkie działa. 
Obowiązkowe pozycje dla dzieciaków  są ciężkie, uporczywie przewija się temat patriotyzmu, dyskryminacji rasowej i demokracji. 
Nie jestem Amerykanką, być może taki system sprawdza się w praktyce, ale patrząc na niego z boku jest dość ponury.

W podstawówce szczytem rozrywki jest Piotruś Pan, a w liceum książka "Lekcja przed śmiercią", (rownież nie polecam), wzbogacona o zdjęcia z rożnych egzekucji niesłusznie oskarżonych czarnoskórych obywateli amerykańskich, (po prostu ubaw po pachy).


Nie wiem jak tego rodzaju pozycje wpływają na uczucia patriotyczne, ale jeżeli chodzi o empatię to raczej nie widzę powalających sukcesów.
Tylko w tym tygodniu, dwa razy popchnęli i przewrócili moją córkę w szkole i nikt nawet nie pomógł jej wstać, co o kulach do najłatwiejszych zadań nie należy, co wie każdy, kto kiedykolwiek musiał spróbować.

Podsumowując, coś tu ewidentnie w tym mocno demokratycznym systemie tworzenia wspaniałych obywateli nie wychodzi.

czwartek, 18 października 2018

Igraszki młodzieży, czyli wpływ temperatury na komórki mózgowe

Jest zimno, mimo słońca wręcz przenikliwie lodowato.
W wyniku skrupulatnych obserwacji i relacji doszłam do wniosku, że spadek temperatury ma zdecydowanie negatywny wpływ na osobowość. 
I tutaj nie będę sie czepiać, że tylko w Ameryce, w Polsce jakoś też nikt za jesiennymi chłodami i deszczami nie przepada i nie promienieje ze szczęścia.

Najpierw pojadę z grubej rury, na poważnie. Oficjalne, amerykańskie źrodła podały, że w ciągu ostatniego "sezonu zimowego", na grypę i powikłania po niej, zmarło 80 tysięcy ludzi. 
Nawet biorąc pod uwagę ogrom kraju, jakim są Stany, ta liczba musi robić wrażenie na każdym.
Na mnie robi, podobnie jak głupota ludzi, którzy tutaj wręcz się proszą o te komplikacje wysyłając chore albo nie doleczone dzieci do szkoły, a siebie do pracy.

Nie wiem jak ta sytuacja wygladała w poprzednich latach, ale niewątpliwie statystyka ma większy wpływ na postępowanie tutejszych rodziców, niż zdrowy rozsądek. 

Po informacjach jakie pojawiły się w mediach, zdecydowanie zaczęli ubierać cieplej i siebie i swoje dzieciaki. Jest to widoczne zwłaszcza przed szkołą.
Oczywiście jest jeszcze cały czas grupa "morsów", (na miejscu tych zwierząt obraziłabym się za wykorzystywanie wizerunku przez idiotów), którzy latają w szortach, klapeczkach itd., ale myślę, że jest to kwestia czasu i też wymiękną. 
Instynkt samozachowawczy działa i u głupich i u mądrych.

Całe szczęście, że takie informacje się pojawiły, bo jestem przekonana, że gdyby nie to, to podobnie jak w zeszłym roku większość latałaby na "półgoło", wmawiając sobie, że jeszcze jest ciepło, a wszyscy po prostu sinieją z przegrzania.
To jest straszne jak bardzo to społeczeństwo jest wpływowe i nie kwestionujące prawd objawianych przez telewizję.

Okazuje się, że nawet młodzież z definicji silniejsza i bardziej odporna niż starsze pokolenia, też lekko głupieje w tym zimnie. 

Moja córka wróciła ze szkoły, (o kulach jak zwykle), ale już z daleka było widać, że napędza ją furia z gatunku tych ognistych, co w przypadku parostopniowych temperatur bardzo się przydaje.

Buchając słusznym gniewem, płomiennie zrelacjonowała mi wydarzenia, a było co słuchać. 

Na lekcji matematyki, pani robiła piruety. I nie jest to żadna metafora, ani przenośnia literacka. Kobieta prawdopodobnie przemarzła i w celu ratowania życia musiała sobie coś strzelić. 
Nie wiem co, bo w dzisiejszych czasach jest więcej środków odurzająco-stymulujących niż rodzajów rybek akwariowych, na przykład.

Nie wiem czy zażyła coś w celach rozgrzewających, czy wizjonerskich, ale pani pląsała przez całą lekcję. W końcu uwagę zwróciło jej kilkoro nastolatków. Znając asertywnie rozwydrzoną młodzież amerykańską, ciężko mi sobie wyobrazić jak musiała szaleć, że kogoś ten widok ruszył. 

Co by jednak nie mowić  pani szalała w trybie wyskokowo pozytywnym, (nikogo nie  krzywdziła), całe szczęście, że nie próbowała z nikim tańczyć, gorzej było na chemii.

Ponieważ pani chemiczka jest w stanie błogosławionym, można powiedzieć, że napędzają ją jak określa moje dziecko "czyste endorfiny" (na zdrowie, myślę, że każdy by tak chciał). 
Problem w tym, że ogłuszona zbliżającym się macierzyństwem, nie zwraca większej uwagi na otaczający ją świat, bardziej skupiona na tym wewnętrznym. 

Całkowicie ją rozumiem, tylko, że otacza ją młodzież, która nawet pod nadzorem jest w stanie wymyślać rożne, ciekawe rzeczy, a bez kontroli może kogoś zwyczajnie uszkodzić lub puścić z dymem szkołę, skoro znajduje się akurat w pracowni chemicznej.

Najpierw koledzy zabrali mojej córce kule i zaczęli o nich chodzić, (nie wiem, może potrzebowali ćwiczeń w celu rozgrzania się).
Kiedy już czterech kolegów odbyło maraton kulowy po sali, moje dziecko lekko się zdenerwowało i zareagowało. 
Nie ma się co dziwić, bez kul nie może sie poruszać, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. 

Następnie pani podzieliła klasę na grupy w celu rysowania atomów. I tutaj o ile koledzy nie mieli problemu z szaleństwem na kulach, o tyle z rysowaniem i kolorowaniem kołek już im tak świetnie nie wychodziło. 
Chcąc nie chcąc moja córka przeklinając pod nosem w języku ojczystym dokończyła grupowy projekt. 

I może by nie wybuchła, gdyby nie dostała w twarz mokrą ścierą, dobrze, że przez przypadek, bo jak by to było celowe działanie to pewnie by komuś przywaliła kulą lub ręcznie.

Dwóch pacanów wzięło sobie gigantyczne linijki i ścierkę, umoczyli ją w wodzie i zaczęli do siebie odbijać. 
Nie wiem co oni sobie wyobrażali, pewnie niewiele, bo do tego potrzeba jednak trochę inteligencji, ale w pewnym momencie przywalili mojej córce centralnie w twarz. 
I tutaj moje dziecko oprócz lakonicznego stwierdzenia, że zwróciła im uwagę zmieniła temat, skąd wnioskuję, że miał miejsce mały wybuch słowiańskiej super nowej.
Co ciekawe, pani przez cały czas była w klasie, tylko jakoś jej to wszystko umknęło, można powiedzieć, że przegapiła najciekawsze momenty.

Kiedy na przerwie, nieznajoma koleżanka zabrała mojemu dziecku laptopa w trakcie pracy, żeby sobie sprawdzić film, a potem w uberze kierowca muzułmanin, puścił swoje nabożeństwo, (bo nadszedł odpowiedni czas), na cały głos przy tym śpiewając, moja córka stwierdziła, że najwyraźniej coś jest dzisiaj w atmosferze i ona już się nie rusza z domu, bo jeszcze naprawdę komuś przywali. 
Wysłuchałam relacji i poparłam w całej rozciągłości plany relaksacyjne.

I tutaj pozostaje mi tylko zadumać się na chwilę i stwierdzić, że chyba po prostu część komórek mózgowych faktycznie zapada tutaj u ludzi w stan hibernacji, (odwracalnej mam nadzieję), bo nie wiem jak inaczej można tłumaczyć takie zachowanie. 
Chociaż jak patrzę na niektórych osobników to nie jestem przekonana co do odwracalności tego procesu.



niedziela, 14 października 2018

Jak rozgrzać rybkę i zmarzniętą duszę, czyli grzałka i jednorożec

Jeszcze trochę i zostanę specjalistką od prognoz pogody. Nie trzeba specjalistycznych urządzeń i przeprowadzać skomplikowanych analiz, wystarczy obserwować moje, dzikie zwierzaki. 
Od jakiegoś czasu w panice, wręcz w dzikim szale, zaczęły organizować zapasy na zimę. 

Podsypuję im regularnie nasiona i te huncwoty biegają, jak po autostradzie, z wypakowanymi pyskami, (małe wiewióreczki) i bardziej dystyngowanie z orzeszkami w pyskach, (normalne wiewióry).


Intuicja mnie tknęła i wczoraj bohatersko, najpierw zrobiłam generalny porządek rybkowi, a potem dokonałam, mówiąc językiem formalnym, relokacji lokatora na pięterko. 

Jak do tej pory ten postrach morz i oceanów rezydował w naszym salonie i czynnie uczestniczył w życiu towarzyskim rodziny zza szybki.

Problem jest mianowicie taki, że salon, znajduje się akurat w tej części domu, w której w zimie można na luziku zapaść natychmiast w stan hibernacji. 

Gdyby nie fakt, że jest tu kominek i później będzie stała choinka, należałoby to pomieszczenie wynajmować niedźwiedziom, czy innym futrzakom zapadającym w sen zimowy. 



Temperatura w tym pokoju, jak tylko robi się zimno nie nadaje się dla ludzi, (Eskimosów nie bierzemy pod uwagę).
Normalnie, zamknęłabym go po prostu, aż do wiosny, problem w tym, że ten pożal się Boże salon jest otwartą przestrzenią i przechodzi się z niego bezpośrednio do części jadalnej i kuchni.
A kuchnia jednak bywa przydatna. 
Podczas ostatniej zimy trzeba było prawdziwego hartu ducha i całej miłości Matki Polki jaką dysponuję, żeby wchodzić do kuchni i robić dzieciom śniadanie, albo chociaż włączyć grzejnik rano.


Mordujemy właściciela, ale jak na razie nic z tego nie wychodzi i obawiam się, że nie wyjdzie. 
Nasz dom potrzebuje po prostu generalnego remontu systemu ogrzewania i nie trzeba technicznego geniuszu , żeby to pojąć. 
Obawiam się, jednak, że prędzej opylą komuś ten domek, pozbywając się problemu, niż będą w niego inwestować. 
Póki co szykujemy się psychicznie i praktycznie na zimę.


Psychicznie, nie za bardzo wiem jak można się przygotować na amerykańską zimę, a praktycznie oprócz ścigania właściciela oraz zakupu dodatkowego grzejnika i tony drzewa do kominka, nie widzę innych opcji. 
Zostaje może jeszcze tylko gorąca modlitwa, bo bez cudu w postaci solidnego, długotrwałego ocieplenia się nie obejdzie.

Wracając do naszego rybka, który lubi się pławić, w dosłownym tego słowa znaczeniu, w cieplej wodzie, umieściłam go wczoraj w pokoju gościnnym, który oprócz pokojów dzieci, jest chyba najcieplejszym pomieszczeniem w całym domu.


I całe szczęście, bo gdybym tego nie zrobiła to dzisiaj rano byłaby tragedia i potencjalna ceremonia pogrzebowa.
W nocy temperatura spadła do kilku stopni i rybek, mimo grzałki w akwarium i nowego lokum, był w stanie lekko nieprzytomnym jak do niego zajrzałam, gdyby został w salonie nie miałby żadnych szans na przeżycie.



Cały czas miał za niską temperaturę wody, wiec puściłam mu grzejnik, żeby się chłopina odpowiednio nagrzał.
I obawiam się, że teraz to już nikt nie będzie mnie traktował poważnie.
W pokoju dość szybko zrobiło się tropikalnie, a woda w akwarium niestety podskoczyła tylko o jeden stopień, (zdecydowanie za mało). 

W związku z tym, jako odpowiedzialni rodzice, postanowiliśmy wybrać się do sklepu zoologicznego i zasięgnąć języka, ewentualnie zainwestować w drugą grzałkę. 
Bo jednak, co by nie mowić ekonomiczniej jest ogrzewać akwarium, nawet kilkoma grzałkami, niż pokój, a zima potrafi tutaj dać popalić, (nie dosłownie niestety).

W zoologu, po krótkiej dyskusji, nabyliśmy drugą grzałkę, o większej mocy, pani zapewniała, że rybek będzie miał przy niej na pewno ciepło, a przy dwóch spędzi zimę w jacuzzi.

Po nabyciu grzałki, postanowiliśmy zakupić obiecanego, dmuchanego smoka na Święta dla córki. 
Nauczeni doświadczeniem z zeszłego roku, że tutaj należy kupować wszystko z dużym wyprzedzeniem, bo potem większość produktów sezonowych znika z półek wypuściliśmy się do sklepu Home Depot, (taka, nasza castorama z dodatkową sekcją rozrywkową).

W jednej części cały czas straszyły koszmary rodem z horrorów, (tych dla osób o silnych nerwach i totalnym braku wyobraźni), za to w drugiej pojawiły się już dekoracje świąteczne, (dla tych, których wyobraźnia nie ma granic).

Smoka znaleźliśmy bez problemu, kłopoty zaczęły się potem.
Najpierw mąż dojrzał bałwana, dmuchanego, (oczywiście podświetlanego), który trzęsie się z zimna, (zziębnięty słodziak) i zapałał do niego, prawdopodobnie na zasadzie kontrastu temperaturowego, gorącym uczuciem. 
Bałwan dołączył w wózku do smoka, profilaktycznie dołożyłam parę zapasowych kompletów lampek, (bo nigdy nie za dużo światła) i wtedy zobaczyłam coś, co totalnie mnie zamurowało, autentycznie stanęłam jak słup lodu, (prawie jak ten biedny bałwan).

Parę postów temu narzekałam, udręczona, że z chęcią umieściłbym przed domem pegaza. 
Do głowy mi wtedy nie przyszło, że to może faktycznie się przydarzyć mnie, w Ameryce, w tym życiu. 
A jednak, przede mną na wysokiej półce, w otoczeniu stad reniferów, miśków, bałwanów i Świętych Mikołajów stał, przecząc prawom rzeczywistości jednorożec ze skrzydłami.

Biały z różowym ogonem, i grzywą, tęczowymi skrzydłami i połyskującym rogiem, stał w pozie na dwóch nogach naigrywając się z tych wszystkich straszydeł, wręcz wyzywając je na pojedynek.
Tutaj krótkie, konkretne zapewnienie, nie ma w nim nic tandetnego, cukierkowego itd, tylko czysta magia.
Nawet nie zarejestrowałam, czy się świecił. To było spełnienie wszystkich, moich najbardziej szalonych marzeń. 

Mąż, tylko raz na mnie spojrzał i bez zbędnych dyskusji zlokalizował pudło ze złożonym jednorożcem i załadował go do wózka. 
To był ostatni, jak szliśmy do kasy, ludzie się za nami oglądali z zazdrością, a babeczka na kasie zapytała, gdzie go znaleźliśmy. 
Najwyraźniej wszyscy byli w lekkim szoku, oprócz mnie, ja byłam w głębokim, jak Rów Mariański.

I można było oczekiwać, że będę czekać do grudnia z instalacją, nic bardziej mylnego. 
Nie było to łatwe, (konstrukcja jest metalowa i bardzo solidna), zaprosiłam do pomocy moją córkę, która też zaczęła się hiperwentylować na widok latającego jednorożca. 
Chciałam z nią dzielić tę chwilę, nie co dzień tworzy się własne marzenie.
Mimo nogi w gipsie, pomogła mi bardzo i na środku trawnika, przed naszym domem stanęło magiczne zwierzę, (około 180 cm wysokości).

Zgodnie z amerykańskimi standardami, po podłączeniu zaczęło migotać, w całkowicie czarodziejski, jak przystało, na jednorożca sposób. 

Na przeciwko mnie, z tylu, obok, wszędzie straszą groby, trupy, potwory, pająki itd., a mojego domu broni piękny, magiczny jednorożec. 
Jak już minie Halloween, dołączy do niego cała banda naszych bajkowych postaci, razem bedą dalej tworzyć magię, tym razem, Świąt Bożego Narodzenia. 

Dopiero jak stanął w pozie bojowej, zrozumiałam jak ostatnio dusza mi zmarzła, bo nagle zaczęło mi się robić ciepło w środku.