poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Paluszek i główka, czyli mała szpitalna trauma

Usiłuję do siebie dojść po wizycie w szpitalu. 

Nasz syn wykorzystując w pełni rozkwit wiosny, rozpoczął różnorakie aktywności sportowe. Podczas jednej z dzikich zabaw doznał, mówiąc językiem medycznym urazu małego palca u lewej ręki. Mówiąc językiem rodzica walnął się w łapę i prawdopodobnie stłukł sobie palec. A ponieważ narzekał na olbrzymi ból (mężczyźni, nawet mali tak mają), nie można był wykluczyć złamania. Udaliśmy się do szpitala. 

Naoglądałam się mnóstwo amerykańskich seriali osadzonych w klimatach szpitalnych, dlatego byłam bardzo ciekawa jak się ma fikcja do rzeczywistości. Podświadomie oczekiwałam czegoś w rodzaju "Chirurgów", zamieszanie, wszyscy latają w panice, a dookoła urazy, krew i ogólnie małe pole bitwy. 

Być może tak właśnie lub podobnie wyglądają amerykańskie oddziały urazowe, ale izba przyjęć dla "małych" urazów przypominała raczej skrzyżowanie hotelu z prywatnym polskim szpitalem. Wreszcie mogłam ocenić w praktyce te wielkie sumy, które są tu inwestowane w służbę zdrowia. 
Faktycznie wystrój, czystość i rożne dziwne urządzenia robiły wrażenie. Za chwile miało się okazać, że czego jak czego, ale wrażeń mi nie zabraknie.

W części recepcyjnej (to ta bardziej hotelowa), przeszliśmy pierwszą weryfikację na okoliczność ubezpieczenia. I tu zaczęło się pomału robić ciekawie. 

Mój mąż wypełniał papierki, a w międzyczasie Pańcia wbijała dodatkowo dane do komputera. W pewny momencie zadała biednemu, przejętemu małżonkowi pytanie o datę urodzin syna, banał można powiedzieć, a mąż się rąbnął i podał rok urodzenia córki. Skorygowałam oczywiście pomyłkę na bieżąco, myśląc, że to bzdura, najwyraźniej jednak Pani uznała to za bardzo podejrzane zachowanie. Zrobiło się jakoś tak zdecydowanie mniej sympatycznie. Mąż lekko poszarzał, miałam wrażenie, że mało brakuje, a ochrona przyjrzy się nam bliżej.

Odesłali nas standardowo do poczekalni i po paru minutach młody pielęgniarz zgarnął nas do wnętrza, które wyglądało już zupełnie jak na filmach (oprócz tłumu, paniki i krwi).

I tu z kolei szarzeć zaczęłam ja, można powiedzieć do towarzystwa. 

Syn jak udzielny władca, został ułożony na łożku i rozpoczęła się procesja lekarzy i pielęgniarek (w sumie 7 sztuk). Zaczęli zadawać mojemu synowi pytania, cytuję wiernie co do słowa: "Kto go skrzywdził ?", "Czy ktoś mu grozi ?" i ostatnie, które zwaliło mnie z nóg "Czy czujesz się bezpiecznie w swoim domu z rodzicami ?"

A ponieważ potomek od momentu przyjazdu postępy w języku zrobił znaczące, na wszystkie pytania na totalnym luziku odpowiadał sam.
Z jednej strony rozumiałam potrzebę zadawania takich pytań, ale z drugiej lekko zmartwiałam, że dzieciak nie przyzwyczajony do takich, w jego pojęciu idiotycznych pytań walnie jakiś żarcik i zaraz zjawi się opieka społeczna i zabiorą nam dziecko. W ciagu kilku chwil przerobiłam więcej niż 50 odcieni szarości na twarzy.

Na całe szczęście syn wykazał się dojrzałością, zrezygnował na chwilę z poczucia humoru i udzielił wyczerpujących odpowiedzi, które wszystkich uspokoiły. 
Kilku rożnych lekarzy, na rożne sposoby pytało go o przebieg zdarzenia. Wyglądało to jak klasyczne przesłuchanie, ale dla dziecka okraszone uśmiechami. Wrażenie z grupy mocnych i takich, których raczej nie chce się powtarzać, ani wspominać.

Przyjechał na wózku rentgen, palec został obfotografowany ze wszystkich możliwych stron, co ciekawe tylko jeden, a nie jak w Polsce dwie ręce razem do porównania.

Następnie podjechał wózek z komputerem i dołączona do zestawu następna Pańcia z administracji, która powtórzyła cały proces biurokratyczny, co ciekawe z uwzględnieniem wyznania. Okazało się, że jeżeli mielibyśmy taką potrzebę mogliśmy poprosić o obecność duchowego dowolnej religii. 

Dostaliśmy stos papierów opisujący nasze prawa i trochę obowiązków. Pomału zaczęłam się czuć jak w orwellowskiej rzeczywistości.

Pojawiła się kolejna lekarka, która uszczęśliwiła nas informacją, że palec nie jest złamany tylko stłuczony. Zaordynowała mini szynę, dzień odpoczynku i zwolnienie z w-fu na tydzień. 

Co ciekawe wobec wizji dnia wolnego od szkoły ból palca zmalał znacząco.

Z błogosławieństwem całego personelu zostaliśmy odesłani do domu. To był tylko stłuczony najmniejszy palec u ręki, nawet nie chcę myśleć jak szpital reaguje w przypadku czegoś poważniejszego, zupełnie bym się nie zdziwiła, gdyby od razu wzywali policję.

niedziela, 29 kwietnia 2018

Latino party, czyli dyskoteka szkolna

O ile mój syn skupił się na wspieraniu Matki Natury i po zakupie małej plastikowej konewki co rano lata podlewać swój ogródek, o tyle moja córka uszczęśliwiła nas informacją, że wybiera się na dyskotekę. 

Ucieszyliśmy się bardzo, niech sobie dziecko poszaleje i zintegruje się z tubylcami.

Impreza w rytmie gorących latynoskich przebojów była przewidziana na piątkowy wieczór. Po udzieleniu dziecku błogosławieństwa i odświeżeniu wszystkich informacji o pigułkach gwałtu wysłaliśmy ją na imprezę (pierwszą odkąd jesteśmy w Stanach) i zgodnie rozpoczęliśmy oczekiwanie na powrót rozrywkowego pisklęcia do gniazda.

Dziecko szczęśliwie wróciło bezpieczne na łono rodziny, po czym dość dokładnie zrelacjonowało nam przebieg imprezy, gdzieś w połowie opowiadania dostałam konwulsji ze śmiechu.

Zabawa odbywała się w wielkie auli, światła jasne, żadnego półmroku ani błyskających kolorowych lamp. Na środku, co dość oryginalne ustawiono stoliki pokryte ceratowymi obrusami, a przed stołami zamontowano ekran, a trochę dalej projektor. Tuż obok znajdowały się stoły szwedzkie z przegryzkami na ciepło i napoje. Wszystko zorganizowane bardzo funkcjonalnie tylko jakoś brakowało miejsca do tańczenia.

Ponieważ moja córka była już świadkiem niejednej ciekawej sytuacji w Ameryce i niejednokrotnie służyła jako tłumacz hiszpański podczas prac remontowo-budowlanych podeszła do sprawy spokojnie, można powiedzieć wręcz refleksyjnie.

W tle leciały latynoskie hiciory i wszystko miałoby szanse powodzenia, gdyby nie uczestnicy  tego poludniowo-amerykańskiego szaleństwa. Większość stanowiły bowiem młode mamy z dziećmi w wózkach (średnia wieku może 4 latka) oraz grupa seniorów (średnią wieku przemilczę), grupa nastolatków w ilości sztuk 10 (słownie dziesięć, nie zgubiłam żadnego zera), kuliła się spłoszona przy jednym ze stołów.

Młodzież zamiast szaleć na parkiecie, siedziała grzecznie i zbierała fundusze dla ofiar huraganu w Puerto Rico. Po krótkiej chwili muzyka zamilkła, a na ekranie pojawiła się prezentacja o kraju doświadczonym przez kaprysy natury. 

Mniej więcej w tym samym czasie okazało się, że na zewnątrz, na stadionie organizowany jest konkurencyjnie międzyszkolny mecz rugby. Przyciągnął zdecydowaną większość chętnych.
To tłumaczyło znaczące braki na parkiecie. Młodzież wybrała inną formę aktywności.

Moje dziecko prysnęło z imprezki i poszło oglądać w deszczu zmagania kolegów. Mecz okazał się mniej więcej tak samo interesujący jak zmagania z huraganem. Po powrocie do sali balowej córka z lekkim zdziwieniem skonstatowała całkowity brak muzyki oraz brak rówieśników. 

Przy stołach odbywała się regularna imprezka w stylu latynoskim, oparta jednakże bardziej na konsumpcji niż dzikich pląsach.

Okazało się, że wszyscy wiedzieli wcześniej, że zapowiadany bal, będzie miał charakter balu charytatywnego dla poszkodowanych podczas huraganu w Puerto Rico, aczkolwiek młodzież raczej miała nadzieję, że wniesie stosowną opłatę i bedzie mogła szaleć. Nikt nie przewidział rodzinnych nasiadówek.

Sprawa szlachetna bez dwóch zdań, tylko szkoda, że fundusze nie były zbierane w innym terminie. A już myślałam, że ogarniam amerykańską rzeczywistość szkolną, a tu guzik. Nigdy nie wpadłabym na pomysł, żeby dyskotekę zmienić w zbiórkę pieniędzy przy aktywnym udziale seniorów. Jak to się mówi, "u nas nawet za komuny" tak nie bywało.

Córka golnęła sobie Coca-colę z kolegą, wpłaciła szlachetnie datek i odmeldowała się do domu, nie zatańczyła ani razu.

Jak nam zaczęła opowiadać, to byliśmy z szanownym małżonkiem pewni, że robi nas w klasycznego balona (styl Latino). No bo czy można w coś takiego (na trzeźwo) uwierzyć ?

sobota, 28 kwietnia 2018

Karczowanie, czyli witaj wiosno

Muszę podsumować zimę, żeby już więcej o niej nie truć (przynajmniej przez najbliższe parę miesięcy). Ledwo ją przetrwałam. Stwierdzenie, że nie było mi łatwo, byłoby niedopowiedzeniem roku. 

Jak się zaczynała, wiedziałam, że może być ciężko, ale nie przypuszczałam, że tak bardzo. Było bardzo zimno (z naciskiem na bardzo), śnieżnie, wietrznie chociaż naprawdę pięknie. 

Ostatnio tak piękne widoki ośnieżonych drzew i całej reszty widziałam w dzieciństwie, no i oczywiście w górach, ale że jestem typem zdecydowanie morskim, a nie górskim to było to dawno, dawno temu.

Największym problemem, była długość trwania tego zjawiska pogodowego. Piękna jesień skończyła się w listopadzie, a prawdziwa wiosna zaczęła pod koniec kwietnia. To prawie pół roku, nawet jak na drzemkę wyjątkowego śpiocha niedźwiedzia to długo. I tu jak zawsze sprawdziły się najprostsze rozwiązania. Nie wiem jak przetrwałabym ten mroźny czas bez kominka.

Razem ze wzrostem temperatur, zaczęliśmy uaktywniać się ogrodowo. Największym zaskoczeniem sezonu okazał się mój syn. 

Wyedukowany w szkole, że należy ratować planetę, przyszedł i oznajmił, że w naszym ogrodzie dopuściliśmy do wręcz haniebnego zaniedbania. Mianowicie znalazł kawałek nieużytku i zamierza zagospodarować wspomniany grunt. Ścierpłam wewnętrznie, bo wizje mojego potomka, dotyczące zagospodarowania terenu były mocno rolniczo-praktyczne. 

Projekt mojego dziecka był w stu procentach warzywny, przewijały się w nim nawet, o zgrozo ziemniaki. Warzywa nijak nie komponowały się z moją wizją czarodziejskiego ogrodu, ale ponieważ kocham moje dzieci dałam się zaciągnąć do wybranego miejsca, które faktycznie okazało się nieprzyzwoicie zaniedbane.

Kawałek wyschniętej ziemi pod płotem, z której całkiem niemalowniczo sterczało kilka zdechłych, zaduszonych resztek jakiś krzaków. Wzięłam problem na klatę, zgodziłam się co do zmian i rozpoczęliśmy proces odnowy biologicznej nieużytku, który odtąd miał się nazywać prywatnym ogródkiem syna.

Moje doświadczenia rolnicze są zerowe, największym przedsięwzięciem i osiągnięciem w tej dziedzinie, w moim życiu, było zasadzenie kwiatków na tarasie w kraju, w skrzynkach.
A ponieważ jeszcze mnie nie dopadła demencja (mam nadzieję), błysnęłam intelektem i wydedukowałam, że najpierw usuniemy wiechcie, potem użyźnimy, a na koniec coś  zasadzimy.

Plan prosty, łatwy i przyjemny. Taaaak jednak z tym intelektem trochę przesadziłam. 

Rozpoczęłam wyrywanie skromnych krzaków, okazało się, że czeka mnie karczowanie, tym bardziej stymulujące, że mamy tylko jedną łopatkę (wielkość trzonka ok. 30 cm).

Syna oddelegowałam do usuwania kamieni, które okazały się głównym składnikiem podłoża, a sama zmierzyłam się z korzeniami, które jak się okazało, były jak góra lodowa, czyli cztery-piąte wielkości pod powierzchnią. 
Powiem tylko, że po usunięciu, korzeni, kamieni i chwastów, myślałam, że nie doczekam pierwszych plonów.

Jako, że matką jestem już jakiś czas, co wiąże się z wysokimi umiejętnościami negocjacyjnymi, udało mi się zmodyfikować projekt warzywny. Syn zaakceptował  poprawki i stanęło na kwiatkach w ilościach hurtowych oraz  marchewkach, bo przecież przychodzą do nas króliki. Marchewki przełknęłam i udałam się z mężem do sklepu po kolorową florę oraz parę worów ziemi, w celu użyźniania.

Moja wiedza botaniczna jest raczej skromna, kwiatki kupuję na zasadzie urody, nazwy nie mają dla mnie znaczenia. Zakupiliśmy bagażnik kwiatków i po szkole przystąpiłam wraz synem do  sadzenia. Było zdecydowanie łatwiejsze niż karczowanie, ale jak skończyliśmy i klapnęłam na fotelu to miałam poważne wątpliwości czy wstanę.

Ponieważ okazało się, że spryskiwaczy w połowie ogrodu nie ma, a w drugiej są ale niestety po zimie nie działają, w desperacji zakupiłam dodatkowy wąż ogrodowy i dwie nasadki do spryskiwania i teraz latam i polewam. 

Aż mi trochę żal tych moich sąsiadów, narażonych na traumę koegzystencji z szaloną Polką, która uparcie łamie schematy. Tutaj bowiem albo ogródkiem zajmują się mali, okrągli, latynoscy ogrodnicy, albo wszystko schnie. Tylko, że nie ze mną takie numery. 
Poważnie myślę że jestem lokalną rozrywką. Co oni musieli myśleć  jak karczowałam ?




poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Słodkie, gorzkie i mdłe, czyli trochę subiektywnych wrażeń o Amerykanach

Mieszkam w Stanach od ośmiu miesięcy, ten czas zweryfikował moje, naiwne wyobrażenia wyniesione z filmów, ale dostarczył mi też dużo nowych wrażeń i rozrywki. 

Już od dłuższego czasu zastanawiam się, czy lepiej jest się urodzić w Ameryce czy przyjechać tu już jako ukształtowany dorosły. Czy sam fakt urodzenia się w tym kraju zaciemnia faktyczny obraz rzeczywistości czy wręcz przeciwnie. Myślę, że z odpowiedzią na to pytanie będę musiała poczekać, aż uda mi się zaprzyjaźnić z jakaś amerykańską rodziną Obawiam się, jednak że niestety nieprędko to nastąpi.

Już od dłuższego czasu zastanawiam się jak opisać Amerykanów, pierwsze wrażenie, które mi sie nasunęło, to, że mimo korzeni zupełnie nie przypominają Europejczyków i jak każdy naród są pełni sprzeczności. Niewątpliwie odkrywcze to nie jest, ale od czegoś trzeba zacząć. 

Przede wszystkim są niesamowicie hermetyczni. Kolega z pracy mojego męża, pochodzący z RPA (biały), ożenił się z amerykanką (białą) i zamieszkali razem na przedmieściu. Po raz pierwszy zostali zaproszeni do sąsiadów po pięciu latach. 

Wnioskuję stąd, że mnie to zajmie, o ile w ogóle, około  dwudziestu (mówiąc szczerze nie sądzę, żebym chciała tyle czekać). Jednocześnie sąsiedzi uśmiechają się do mnie, machają, pozdrawiają i ogólnie można ich postawę określić jako bardzo życzliwą. Problem w tym, że jest powierzchowna aż do bólu.

Tak samo szokujący dla mnie jest ich styl życia. Typowa amerykańska rodzina na przedmieściach jest praktycznie niewidzialna. Panowie pracują, panie dbają o urodę i wydają pieniądze, a dzieci są w szkołach, a potem na miliardach zajęć dodatkowych, z których większość to czysta żenada, nie wnosząca nic wartościowego w ich życie.

Mają piękne domy, ze wspaniałymi ogrodami i drogimi, luksusowymi meblami ogrodowymi, z których nikt nie korzysta. Jedyną widoczną formą aktywności jest granie w kosza przez dzieci z tatusiami, głownie w weekendowe popołudnia. 

Przez cały czas tutaj nie widziałam, ani nie słyszałam sąsiadów w ogrodzie. Tylko ogrodników, którzy dbają, żeby krzaczki były przycięte w kostkę co do milimetra. Ponieważ ta usługa wchodzi w ogólny zakres obowiązków panów odpowiedzialnych za architekturę krajobrazu, rownież zaproponowali mi to cudo sztucznej natury. 

Odmówiłam i stałam nad nimi, jak herod baba, żeby mi nie zniszczyli krzaków, które są piękne takie jakie są. Tak samo traktowane są tu zwierzęta i ptaki. Nikt na nie na szczęście nie poluje, ale też nikt ich nie lubi, ani nie dokarmia. 

Amerykanie w mojej okolicy nie dostrzegają piękna jeleni, tylko widzą pchły i kleszcze, które mogą na tych pięknych zwierzętach potencjalnie podróżować. Tak samo jest z wiewiórkami, które są przekomiczne. Nikt nie widzi ich radości życia i bandyckiego sprytu, tylko ewentualny problem bo mogą zjeść jakiś kwiatek.

Zastanawiam się dlaczego ci wszyscy ludzie nie mieszkają w mieście, na przykład w Nowym Jorku, gdzie mogliby się napawać sterylnym środowiskiem, pełnym betonu i szkła.

Dla równowagi, bardzo często w sklepach ci sami ludzie zaczynają rozmowy, ewidentnie spragnieni zwyczajnego kontaktu (nawet krótkiego) z drugim człowiekiem. Spotykałam panie, które prosiły o radę w wyborze ubrań, butów czy mebli. I to pragnienie było autentyczne i naprawdę szczere, podobnie jak zachwyty nad rodziną. Wielokrotnie słyszałam opinię, jaką piękna rodzinę tworzymy (nie chodziło oczywiście o urodę fizyczną). Wygląda na to, że posiadanie dzieci uważane jest tutaj za prawdziwe błogosławieństwo (w tym akurat się z nimi całkowicie zgadzam).

Przechodząc do moich doświadczeń z gatunku gorzkich, wrócę do tematu Afroamerykanów i emigrantów (głownie Latynosów). 

Im dłużej tu mieszkam, tym bardziej  mówiąc po ludzku jest mi tych wszystkich ludzi żal. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak musiało wyglądać życie w ich ojczyźnie, skoro zdecydowali się ją porzucić i zamieszkać w Stanach. 

Patrząc na ich sytuację trzeźwo i bez sentymentów, oczywiste jest, że nigdy nie będzie ich stać na edukację własnych dzieci, ani nawet na przyzwoitą opiekę medyczną. Z góry skazani są na wieczną rolę służących na tym amerykańskim przyjęciu.

Oprócz mikroskopijnego ułamka procentu tej populacji, większość z nich nie będzie w stanie zabezpieczyć dostatniej przyszłości swoim rodzinom. Jedyną szansę mają dzieci, które są wybitne w sporcie (rządzi głownie piłka i lekkoatletyka) oraz ci desperaci, którzy są inteligentni i wezmą kredyt studencki, który co prawda umożliwi im zdobycie upragnionego dyplomu, ale skończą go spłacać, gdzieś w okolicach kryzysu wieku średniego (o ile bedą mieli szczęście).

Niewątpliwie sytuacja Afroamerykanów zmieniła się bardzo na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Ale czy naprawdę ? Murzyni ciagle są tu traktowani raczej  jak nieproszeni goście, a nie równorzędni obywatele. A przecież oni nie wprosili się do tego kraju, tylko przypłynęli w mało komfortowych warunkach, bo łańcuchy zdecydowanie utrudniały im podziwianie widoków. 

A żeby nie być gołosłowną, opiszę przykład z mojego życia. Do mojej "dzielnicy" przynależy plaża. Ładna, średniej wielkości, usytuowana w zatoce. Co prawda jak wszędzie tutaj, żeby się tam dostać trzeba wziąć samochód, ale jest blisko. 

Jest tylko malutki problem, żeby korzystać z uroków plażowania, należy mieć kartę wstępu, żeby mieć taką kartę trzeba mieszkać w określonej okolicy, a żeby tu mieszkać trzeba albo mieć dom, albo go wynajmować. A nawet wtedy załatwienie wszystkich formalności trwa parę tygodni i łatwe nie jest (wiem bo mój mąż dostawał lekkiej apopleksji podczas tej procedury).

W sezonie przy bramie stoi Pańcia, która sprawdza karty lepiej niż dawni żołnierze paszporty na granicy Wschodnich i Zachodnich Niemiec. Nie można nawet wziąć wiekowej cioci na przykład, na tak zwany krzywy ryj. Poza sezonem Pańcia sprawdza tylko czy nie wwozi się psów. 

A ponieważ wreszcie zrobiło się ciepło wypuściliśmy się na  plażę. Słoneczko, zimny wiaterek, po prostu miodzio. Nagle zauważyłam cała rodzinę Afroamerykanów (po raz pierwszy), chodzili sobie po plaży ewidentnie szczęśliwi, rodzice i trojka dzieci. 

Zainteresował mnie ten fakt, ponieważ nigdy wcześniej nie miał miejsca. Już zaczęłam mieć cieplejsze uczucia w stosunku do Pańci wykidajła, kiedy mój mąż brutalnie rozwiał moje złudzenia, uświadomił mi bowiem, że oni mogli wejść bo sezon zacznie się oficjalnie za parę dni, a cała rodzina ani psów nie przypomina ani ich nie ma. 

Ciekawa była reakcja innych plażowiczów, udawali mianowicie, że ci Afroamerykanie są niewidzialni. Było to tak nienaturalne, że aż bolały zęby. No i niech mi ktoś powie, że to jest kraj bez podziałów rasowych. 

Po prostu lepiej usytuowana grupa społeczeństwa znalazła lukę prawną. Dziś nikt nie odmawia Afroamerykanom wstępu i praw, wręcz przeciwnie mogą wejść wszędzie i osiągnąć wszystko, tylko jest mały haczyk, muszą się tarzać w gotowce, a jak się nie tarzają ? Założę się, że 60 lat temu dziadkowie tej rodziny też nie mieli wstępu na tę plażę.


I na koniec coś lekkiego. O tym, że Amerykanie kochają swoje zwierzaki już pisałam, ale ostatnio rozbawiły mnie dwa zdarzenia. Byliśmy na zakupach spożywczych, biegamy sobie energicznie, nagle widzę wózek, w którym siedzi kudłaty piesek, w miejscu, gdzie zawsze sadza się dzieci, na oko około 5 kilo wagi, ubrany w bluzeczkę z napisem "Synek mamusi".
Z ciekawości obejrzałam mamusię zdecydowany homo sapiens.


Drugie zdarzenie miało miejsce rownież w sklepie, ale tym razem zoologicznym. Stoimy sobie przy kasie i widzę biżuterię, jak to rasowa baba zainteresowałam się tematem. Były to naszyjniki z napisami "Psia mama" i "Kocia mama". Cała linia nazywała się "Biżuteria dla rodziców zwierzaków". Nie mieli nic dla świnek morskich i całe szczęście, bo musiałbym sobie kupić naszyjnik z napisem "Maciora".

piątek, 20 kwietnia 2018

Kontener na wynos, czyli amerykańskie knajpy

Temat jedzenia nieustannie do mnie wraca, jak zgaga, pewnie dlatego, że bez kalorii ciężko żyć, a z nimi też nie łatwo.

Podczas naszych, krótkich wakacji pod znakiem wieloryba, przetestowaliśmy kilka rożnych restauracji. Staraliśmy się być otwarci na nowe wyzwania, ale nic nie było w stanie nas przygotować na te kulinarne rewolucje (takie niestety bardziej żołądkowe).

Pierwszą restauracją, o której wspomniałam wcześniej była włoska knajpka, gdzie jedzenie okazało się zaskakująco dobre, aczkolwiek serwowane w ilościach, można powiedzieć hurtowych. Po zakończeniu kolacji, pan kelner grzecznie wręczył nam plastikowe pudełka, żebyśmy sobie wszystko elegancko zapakowali. Chciał nas nawet w tym wyręczyć, ale stwierdziłam, że jeszcze nie pakowałam jedzenia w restauracji i trzeba zdobywać nowe doświadczenia życiowe. 

Następnego dnia postanowiliśmy zaatakować knajpkę chińską. Okazało się, że jest to bardziej punkt obsługi klienta, gdzie zamawia się i bierze wszystko na wynos. Wnętrze wyglądało jak magazyn kartonów, rożnej wielkości (dzięki Bogu czystych). Przy kasie siedziała urocza, młodziutka Azjatka, całkowicie pochłonięta swoim telefonem. Z rozmarzonej miny i tonacji wypowiedzi, można było wyczuć, że flirtowała na całego. 

Zamówiliśmy rożne fajne rzeczy, dostaliśmy dwie wielkie torby i dopiero w pokoju hotelowym po otwarciu było ciekawie. Okazało się, że na skutek wielkiej miłości (nie do nas bynajmniej), z wyjątkiem dwóch dań panienka dała nam kompletnie coś innego. Sytuację uratował fakt, że wszystko było dobre, chociaż nie do końca wiedziałam co jem. Przeżyłam i reszta rodziny też.

W lekkim stresie następnego dnia stwierdziliśmy, że nie będziemy szaleć i zjemy przewidywalną, swojską pizzę. No bo co może pójść nie tak we włoskiej pizzerii ? Okazało się że prawie wszystko.

Zamówiliśmy, pizzę, sałatkę, i takie zawijane coś z mięsem. Oprócz części pizzy (tej nie przepalonej), nic nie nadawało się do jedzenia. Sałatka była mocno zwiędnięta, a mięso zimne. 
Kiedy pani kelnerka przyniosła nam znajome już pudełka, spojrzałam na nią i uprzejmie podziękowałam. Pani się lekko zjeżyła, widocznie błysk w moim oku był daleki od zachwytu.

Na koniec zaszaleliśmy z knajpą, która z założenia miała za zadanie udawać australijską. Na ścianie faktycznie wisiało zdjęcie kangura i  to tyle w temacie australijskich frykasów (nie znaczy to bynajmniej, że chciałabym, zjeść sympatycznego torbacza). Porcje były rownież olbrzymie, wręcz niemożliwe do przejedzenia i tak tłuste, że na sam widok rósł poziom cholesterolu.

Elementem humorystycznym jak zwykle okazały się pudełka, do których już zaczęłam się przyzwyczajać. Tym razem kelner zaproponował nam kontenery. Teoretycznie po polsku mogą tez oznaczać opakowania, ale od razu oczami rozpasanej wyobraźni zobaczyłam olbrzymie, metalowe kontenery, pełne smażonych na głębokim tłuszczu aligatorów (za nimi nie przepadam, więc bez wyrzutów sumienia, mogłam dać upust szalonym wizjom).

I to był chyba ten moment, kiedy mój mąż uświadomił sobie, że czas wracać do domu bo jego dzielna żona nie przeżyje już więcej nowinek kulturowo-żywieniowych. Dostałam takiego ataku śmiechu, że nie mogłam się powstrzymać, brakowało tylko spektakularnej czkawki. 
Dobrze, że Amerykanie szczerzą się cały czas, bo nie podpadało to na całe szczęście pod zakłócanie porządku publicznego, może najwyżej pod dziwne zachowania obcokrajowców.

Ominę szerokim łukiem "fastfoody". Są takie same jak w kraju, jedyną osobą, która niestrudzenie się nimi zachwyca niestety, jest mój syn.

I na koniec śniadania. O ile po paru miesiącach pobytu w Stanach zaczęłam się przyzwyczajać do myśli, że nie jest łatwo tutaj zjeść smacznie i względnie zdrowo, o tyle śniadania to było wyzwanie jedyne w swoim rodzaju.

W hotelu, w którym się zatrzymalismy śniadania były żartem, w dodatku tylko dla dorosłych. Serwowali mianowicie tylko kawę i za odpowiednią dopłatą mufinki. 

Okazało się, że śniadania należy jeść w knajpkach śniadaniowych, które otwarte są tylko w godzinach porannych. 

Udaliśmy się zatem do takiego przybytku i tu było co podziwiać. Przede wszystko miejsce było bardzo duże, ale przytulne i czyste, prowadzone, przez kilka starszych pań. 

Atmosfera podobnie jak jedzenie, jak na filmach, naleśniki, omlety (ze wszystkimi dodatkami jakie można sobie wyobrazić), bekon, kiełbaski, kartofelki, jajka w rożnych postaciach, tosty, hamburgery, jakieś meksykańskie mięsne zawijaski i kawa bez ograniczeń. 

Szkoda tylko, że my na śniadanie to wolimy raczej herbatę. Po kilkakrotnym upewnieniu się, że nie chcemy kawy panie wzięły dzielnie na klatę ten fakt i uszczęśliwiły nas imbryczkami z wrzątkiem.

Napawaliśmy się herbatką i wyciskanym sokiem pomarańczowym, kiedy dostaliśmy zamówione dania.
Bez przesady jedno wystarczyłoby dla całej rodziny. Jedzenie było smaczne, ale ciężkostrawne (tutaj też cholesterol od razu podskoczył z radości).

Próbowałam już w życiu śniadań w stylu angielskim, ale te brytyjskie to były niewinne przegryzki w porównaniu do amerykańskich. 
Tutaj rownież się okazało, że resztki dostaje się w pudełkach.

Wracaliśmy do tego miejsca codziennie, aczkolwiek nauczeni pierwszym, lekko traumatycznym doświadczeniem, zamawialiśmy tylko część porcji, które i tak były za duże.
Najbardziej szokowałam panie zamawiając dla siebie porcje przewidziane dla dzieci (wypasione nieprzeciętnie).

Powiem szczerze, aż do tego momentu nie za bardzo rozumiałam skąd się bierze ta chorobliwa otyłość wsród  Amerykanów. Po kilkudniowej obserwacji tubylców, zrozumiałam, najwyraźniej spora część populacji nie gotuje w domach tylko posiłkuje się pudełkami, stąd najwyraźniej te wielkie porcje, żeby można było sobie je potem odgrzać. 

Problem w tym, że bez względu na smak, prawie zawsze te potrawy są bardzo tuczące i niezdrowe. Podczas wakacji można tak poszaleć (nawet należy), ale nie wyobrażam sobie, że moja europejska wątroba wytrzymałaby takie traktowanie długoterminowo.



piątek, 13 kwietnia 2018

Wieloryby, czyli jeden z ostatnich cudów na ziemi

Zaczynając od początku, nie było łatwo, rejs statkiem w poszukiwaniu wielorybów wykupiliśmy wcześniej. Dzień przed wyjazdem dostaliśmy uprzejmego emaila, że niestety z powodu pogody, która jakoś nikogo w Stanach nie rozpieszcza, wycieczka zostaje odwołana aż do odwołania. 

Nastroje nam zdecydowanie padły bo wieloryby miały być główną atrakcją wyjazdu, mimo tego zdecydowaliśmy się przyjechać do Cape Cod i po prostu pomarznąć trochę na plaży. 

Już na miejscu w hotelu coś mnie tknęło i wzięłam recepcjonistkę na przesłuchanie. Okazało się, że jest kilka firm, które organizują takie rejsy. Wszystkie albo jeszcze nie zaczęły, albo obawiają się pogody, wszystkie oprócz jednej. 

Zaatakowaliśmy dzielnych żeglarzy, którzy najwyraźniej nie takie zimy widzieli i oto po latach oczekiwania znalazłam się na statku (bardzo fajnym) ścigając marzenie. 

Na początku trochę kropił deszcz, a słońce bezskutecznie usiłowało przedrzeć się przez chmury, ogólnie było zimno (bardzo). Nauczona doświadczeniem opatuliłam dzieci jak na Syberię, burzyły się, ale w końcu zrezygnowane przestały. Dopiero jak wypłynęliśmy i zaczęły marznąć doceniły (mam nadzieję), ogrom mojego matczynego uczucia i oddania.

Statek miał dwa poziomy. Na dolnym znajdowała się bardzo przyjemna knajpka, gdzie zmarzluchy mogły przy herbatce podziwiać widoki przez okno i górny dla wilków morskich lub szaleńców, który był otwarty na wszystkie strony świata. 

Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał watpliwości, gdzie wylądowaliśmy. Od czasu do czasu dzieci schodziły sobie na dół, na pizzę, lub po prostu się ogrzać. Ja przez cały czas podróży (cztery godziny), nie usiadłam z emocji. 

Na początku nic się nie działo, potem pojawiły się nieśmiało delfiny, coś w rodzaju zapowiadającego występu przed głównym koncertem. I wreszcie pojawiły się wieloryby. W tym momencie statek zaczął lekko wibrować i z głośników zaczęły się wydobywać dźwięki, które miały za zadanie zainteresować wieloryby. Wyobrażam sobie co to mogłoby być: " Błagamy, błagamy podpłyńcie bo nam turyści zaczną płakać, rozliczymy się w naturze". 

Wieloryby okazały zrozumienie i zaczęły się pokazywać. Ogólnie około 20 sztuk zdecydowało się zaprezentować swoje wdzięki, a było co podziwiać, według pani przewodniczki jeden a wielorybów był wielkości naszego statku (200 osób). 

W pewnym momencie złapałam się na tym, że latam jak kot z pęcherzem po całym statku wydając radosne odgłosy. Według mojego męża owe dźwięki w zupełności wystarczyły do przywabienia wielorybów, wzmocnienie akustyczne było całkowicie zbędne.

Pani przez mikrofon najpierw usiłowała przekazywać szczegóły anatomiczne waleni, ale potem rozsądnie zrezygnowała i informowała tylko, po której stronie statku w danej chwili można zobaczyć wieloryba. 

Najbardziej mnie rozbawiło stwierdzenie pani, że wieloryby do nas nie podpłyną i my do nich też. Zabrzmiało to prawie jakby miały zakaz zbliżania. Walenie solidarnie zlekceważyły wymogi bezpieczeństwa i w wielkim stylu zaczęły podpływać bliżej. Przyzwyczailiśmy się je traktować jak krowy, wielkie i niegroźne zwierzęta, tymczasem powinnismy się cieszyć, że są tak mądre i łagodne, bo jeden ruch ogona albo dwóch i statek już nigdzie by nie popłynął.

Jest coś niesamowicie majestatycznego w wielorybach. Patrząc na pływające walenie odczuwa się wielki spokój. Z delfinami już bywa rożnie, niektóre z nich po prostu lubią sobie poszaleć. 

Napatrzyłam się na ogony, płetwy i całą rodzinę wielorybów z maluchem w środku. Dodatkowo cały czas kręciły się w pobliżu delfiny i mnóstwo ptaków. Po prostu bajka. Po paru chwilach nauczyliśmy się wypatrywać te piękne zwierzęta. Trzeba było najpierw zwracać uwagę na ptaki, bo najwyraźniej się kumplują z wielorybami, a potem na fontanny, które wszyscy znają z bajek i na końcu wypatrywać wieloryba. Nawet mój syn, który na początku był mocno sceptyczny i nie wierzył, że wypłynięcie na ocean w dwóch parach spodni, zimowej kurtce i rękawiczkach może być fajne, rozszalał się na całego. 

Kiedy pomału nasz statek zaczął wracać do portu stwierdziłam, że do pełni szczęścia brakuje mi tylko wyskoku (wielorybów oczywiście, bo ja już dałam wystarczający popis) i tu walenie prawdopodobnie doceniając moje zaangażowanie tudzież wydawane dźwięki podskoczyły parę razy i to było idealne zakończenie tego obłędnego przedstawienia. 

Kiedy opuściliśmy rejon "wielorybowy", schroniliśmy  się w knajpce, ogrzewając ręce o kubki herbaty. Moje dzieciaki zostały całkowicie spacyfikowane i zaczęły przysypiać (dosłownie).

Tak sobie pomyślałam, że chciałabym kiedyś usłyszeć jak śpiewają wieloryby, to będzie taki mały aneks do marzenia.


czwartek, 12 kwietnia 2018

Cape Cod, czyli Ocean i ja

Jestem morskim stworzeniem, możliwe, że w poprzednim życiu byłam morświnem. 
Kocham morza i oceany i bez względu na patriotyczne porywy, uważam, że Bałtyk jest wyjątkowy. Może jest zimny, zanieczyszczony i w sierpniu zawsze pada, ale ma charakter, duszę i pięknie pachnie.

Zawsze lubiłam nasze morze przed sezonem, kiedy na plaży jeszcze jest pusto i chociaż trzeba nakładać na siebie kilka warstw ubrań, powietrze jest czyste i ostre i po prostu ma się ochotę żyć.

Kontynuując moją, własną tradycję wyruszyliśmy na podbój Ameryki, konkretnie Oceanu ! Wreszcie, po ogarnięciu wszystkich tematów, gości, szkół i śniegów, które uparcie nas zasypywały, nie patrząc na temperatury i prognozę pogody, zapakowaliśmy  dzieciaki i umknęliśmy z domu.

I tak oto znaleźliśmy się w Cape Cod przed sezonem. Pusta plaża, ogrom wody, mewy i pioruńsko zimno, wreszcie poczułam się jak u siebie. Jak patrzyłam prosto przed siebie, mogłam sobie prawie wyobrazić, że siedzę na plaży we Władysławowie.

Tak tylko informacyjnie, nie jestem szalona, lubię sobie popływać w ciepłej wodzie i powystawiać na słońce rożne części ciała, ale nic tak mnie nie relaksuje jak taka pusta plaża. Może wiać i padać, zawsze jestem szczęśliwa jak świnia, można powiedzieć morska, w deszcz.

Cape Cod zaskoczyło mnie, oczekiwałam napuszonego kurortu, wyśrubowanych cen i elegantek w legginsach i markowych klapeczkach, a znalazłam uśpione miasteczko przed sezonem, z małymi domkami, mnóstwem niskich hoteli i przytulnych pensjonatów bez pretensji.

Ukoronowaniem była włoska restauracja. Doświadczeni w bojach, mówiąc szczerze nie mieliśmy wielkich nadziei. Knajpa okazała się w połowie pusta, chociaż elegancka, kelner sympatyczny i przystojny. Byliśmy tak głodni, że z rezygnacją rzuciliśmy się w wir zamawiania, mając wątłą nadzieję, że coś zjadliwego się trafi. 

W połowie składania zamówienia kiedy kelner czaruś spojrzał na nas z troską, zaczęłam mieć złe przeczucia. Przyznam szczerze, że nie jest mnie łatwo zaskoczyć, kelnerowi się udało. Już po przystawkach mogliśmy spokojnie wracać do hotelu. Były olbrzymie i przepyszne (jako standardowy dodatek dostaliśmy wielgachną michę sałaty i ciepłe bułeczki), podobnie dania główne. 

Nic dziwnego, że patrzył na nas z litością, nawet mój mąż (wyjątkowo duży i głodny), nie był w stanie zjeść wszystkiego. A my cymbały skończone zamówiliśmy jeszcze deser. 

Nie wiem jakie ceny są w Cape Cod w sezonie, ale my przed za cztery osoby zapłaciliśmy tyle ile za dwie na naszym wiewiórkowym przedmieściu, tyle, że u nas kolacja byłaby zdecydowanie mniejsza i pewnie mniej smaczna. Po raz pierwszy odkąd przyjechałam do Stanów pobyt w restauracji był prawdziwą przyjemnością.

A żeby było jeszcze bardziej odjazdowo, spróbowałam zrobić nieśmiałe podejście do spełnienia jednego marzenia z listy tzw. marzeń życiowych, czyli zobaczyć wieloryby. Parę lat temu zrobiłam pierwszą próbę w Szkocji, wypłynęłyśmy w głąb oceanu, ale niestety wieloryby zdecydowały się zrobić objazd i nie przypłynęły. Ale gdyby spełnianie marzeń było łatwe, to czy to byłyby prawdziwe marzenia ?

Ciąć dalszy nastąpi .....


piątek, 6 kwietnia 2018

Autobus czerwony, czyli po ulicach Nowego Jorku mknę

Zaczęli się u nas pomału zjawiać goście z nocowaniem. 
Jako pierwsi zameldowali się teściowie, twardziele nie straszny im był Ocean. 
Przylecieli z nami pobyć, ponapawać się wnukami, a w praktyce zostali skazani na moje towarzystwo, bo dzieci w szkole, a mąż w pracy. Jakoś musiało im się w miarę podobać bo uciekać nie chcieli i ogólnie wyglądali na zadowolonych.

Ponieważ teściowa zapragnęła zobaczyć Nowy Jork z wysokości turystycznych autokarów, zostałam wybrana na ochotniczkę. Teść kierując się męskim sprytem, kategorycznie odmówił ruszenia się z naszego grajdołka, twierdząc że woli obserwować wiewiórki.

Jak zaczęło lać i temperatura spadła na łeb, teściowa zaczęła pomalutku rezygnować z tematu. Ja jako dzielna "ochotniczka mimo woli", oczami wyobraźni zobaczyłam siebie z herbatką przy kominku, a tu nagle w teściowej odezwała się żyłka podróżnicza i nie było przebacz, zaczęłam się psychicznie szykować na NY. 

W wybrany dzień zaczął padać śnieg z deszczem, zrobiło się ciemno i zimno. Ubrałam się na zziębniętą cebulkę i z troską ogarnęłam wzrokiem wyelegantowaną w stylu mocno wiosennym teściową. Zostawiłam teścia, żeby pilnował ogniska domowego. Machał nam z wielkim zaangażowaniem, starając się za wszelką cenę ukryć ulgę, zdaje się, że on też planował sobie herbatkę przy kominku.

Wyruszyłyśmy  z teściową na podbój Wielkiego Jabłka. Jak się okazało biletów nie trzeba było szukać, same nas znalazły, złapały i można powiedzieć wręcz doprowadziły do autokaru. Cały proces bardzo sprawnie obsługiwali panowie i panie pochodzenia afroamerykańskiego i jeżeli ktoś się nie wzbraniał to bardzo szybko mógł sobie wygodnie siedzieć i podziwiać widoki. 

Zakupiłyśmy bilety wersja "na bogato", czyli wszystko co można obejrzeć, to znaczy Manhattan ze wszystkimi atrakcjami, kawałek Bronxu (tu byłabym ostrożna z atrakcjami) i Harlem. Jednym słowem, spory kawałek Nowego Jorku w pigułce.

Autokary turystyczne z daleka wyglądają super, nawet z bliska prezentują się w miarę przyzwoicie, problem jest właściwie tylko jeden, mianowicie jak się siedzi w środku to niewiele widać, a jak się siedzi na gorze to widać wszystko pięknie, tylko grozi hipotermia (przynajmniej teraz, w lecie pewnie można dostać udaru).

Teściowa bohatersko wyraziła chęć podziwiania widoków z góry, usadziłyśmy się zatem na świeżym powietrzu jak nastroszone kokoszki. Dla zainteresowanych, wietrzyłam się tak wypasione cztery i pół godziny z jedną przerwą na herbatkę, bo jednak ta hipotermia to jednak specjalnie miła nie jest. Oprócz faktu, że traciłam czucie w nogach bardzo mi się to szaleństwo podobało. 
Teściowej też się podobało, ale zdaje się, że niestety po tej wycieczce jeżeli nie w szpitalu, to w łożku wyląduje na pewno.

Jakoś się wcześniej nie złożyło i po raz pierwszy widziałam nowy World Trade Center i muszę powiedzieć, że o ile kształt tego budynku jest przeciętny o tyle wysokość robi naprawdę wrażenie. 
Najwyższy budynek na Manhattanie, podobno trzeci co do wielkości na świecie. 
Przejechałam praktycznie pod nim, doznanie lekko surrealistyczne, ale z tych pozytywnych.

W ogóle takich doznań miałam więcej. Stwierdziłam, że żeby napisać scenariusz filmu, którego akcja dzieje się w Nowym Jorku, wystarczy pochodzić po mieście i poobserwować, nie trzeba wyobraźni samo życie załatwi wszystko, dialogi, bohaterów i scenografię o efektach dźwiękowych nie wspominając.

Niektóre sceny wyglądały jak zaaranżowane na potrzeby produkcji filmowych (niestety nie były). 

Jednym z powodów dla których niekoniecznie lubię Wielkie Jabłko są bezdomni. 
Nie potrafię się wyluzować i zdystansować do tego tematu. Chodzenie po sklepach i wydawanie pieniędzy na głupoty wydaje sie nieetyczne, gdy pod nogami leżą ludzie bez dachu nad głową.

No bo jak się można nie przejąć jak się widzi bezdomnego ze starym psem, siedzącego na chodniku, a obok parkuje biała, wielgachna, jamnikowa limuzyna (widziałam taką scenę na własne oczy).

Trochę bardziej rozrywkowy był widok ludzi, którzy sobie szli ulicą, tańcząc, ze słuchawkami na uszach, a jeden facet udawał, że gra na gitarze, chociaż nie jestem przekonana czy wiedział, że nie ma gitary.

Najbardziej ruszyła mnie scenka przy placu zabaw dla dzieci, pozornie sielankowa. Na huśtawkach bawiły się malutkie dzieci (średnia wieku 3 latka), parę metrów od nich, bliżej chodnika powiewały taśmy policyjne, znane wszystkim z filmów sensacyjnych, znak ,że w tym miejscu popełniono przestępstwo. 

Ciężko było mi uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, kinematografia amerykańska, tak wiernie oddaje rzeczywistość, że jak ją się widzi to się w nią niestety nie wierzy. Absurd w najbardziej czystej postaci.

Podróż z teściową ugruntowała moje przekonanie, że można lubić Nowy Jork, nawet kochać, ale zupełnie nie wiem jak można w nim żyć.