piątek, 10 marca 2023

Niespodzianka Made in Poland, czyli Yogi

 Ledwo kontaktując z bólu stałam oparta o samochód, gdzieś na obrzeżach Warszawy. 

Z domu wyszła sympatycznie wyglądająca kobieta po czterdziestce i włożyła mi w ramiona psa. Od góry obrzygany, od dołu obsikany, dodatkowo mocno woniejący obornikiem psiak był w stanie bliskim katatonii. 
Tak w moim życiu pojawił się Yogi, nasz drugi pies.

Trzymając się twardo postanowienia, że chronologii nie będzie przeskoczyłam w czasie półtora roku. Gucci nasza suczka właśnie skończyła 2 lata, a ja przyleciałam do Polski na chwilę pozałatwiać różne sprawy rodzinne. Już od jakiegoś czasu stało się dla mnie jasne, że jeden pies to zdecydowanie za mało dla tej części mojego serca, która jest odpowiedzialna za psią miłość. Moje dzieci popierały szaleństwo mamusi, Mężuś się przyczaił mając nadzieje, że mi przejdzie. Nie przeszło. 

Po traumie, kiedy kupowaliśmy Gucię, stwierdziłam, że tym razem będzie łatwo, miło i przyjemnie. Wezmę małego szczeniaczka, żeby nasza suczka się nie stresowała wielkim, zapakuję go w mały kontenerek i przywiozę do Stanów. Następny członek rodziny tym razem Made in Poland. 

Mając bardzo ograniczony czas rzuciłam się na poszukiwania psa. I tutaj rzeczywistość szybko zweryfikowała moje zapędy. Po pierwsze okazało się, że psiak musi mieć minumum 4 miesiące, czip, szczepienie na wściekliznę, paszport i świadectwo zdrowia w dwóch językach. W związku z tym musiałam się skupić na szczeniakach, które spełniałyby te kryteria. Bardzo szybko okazało się, że w związku z tym muszę się zainteresować szczeniakami, które mówiąc delikatnie nie cieszą się popularnością, a ujmując rzecz brutalniej są na „wyprzedaży”, bo nikt ich nie chciał kupić kiedy były malutkie. 

O ile Gucię kupiliśmy po osobistym „zapoznaniu”, to tym razem zdecydowałam się na psa widząc tylko jego zdjęcie. Na początku myślałam, że psiak mieszka w Warszawie, ale potem okazało się, że w jakiejś wsi pod Lublinem, że zamiast 4 miesięcy ma prawie 6, a zamiast 2 kg, 4. Tylko, że wtedy było już za późno bo dusza mi drgnęła, a Anioł Stróż szturchnął zniecierpliwiony, że przecież  nie zostawię kudłatego biedaka tylko z takich, głupich powodów. Nie zostawiłam. 

Pani hodowczyni zobowiązała się dostarczyć mi szczeniaka do Warszawy. Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych okazało się, że oprócz mnie na świecie żyją inne szalone kobiety i jedna z nich kupiła brata mojego psa. Pani mieszkająca ok. 30 km ode mnie, na szczęście dysponująca środkiem lokomocji, wybrała się na lubelską wieś po psy. Przez całą drogę powrotną psiaki na zmianę wymiotowały i załatwiały inne potrzeby fizjologiczne w samochodzie, dodatkowo ten mój psychicznie się całkiem posypał. 

Do pełni szczęścia dzień wcześniej nadciągnęłam sobie coś w i tak już obolałym kręgosłupie i ledwo się poruszałam. Była niedziela trzymałam na rękach nie kontaktującego psa, sama ledwo kontaktowałam, a w czwartek leciałam do Stanów.
Gdyby nie obecność i pomocne ramię mojej przyjaciółki nie dotarłabym do domu. 
Dzięki Ewelizardo !

Potrzebowałam chwili, żeby ogarnąć sytuację, aczkolwiek różniła się zupełnie od poprzedniej, znowu wylądowałam z psem po przejściach, tylko tym razem musiałam z nim przelecieć Ocean.
Yogi wychowany na wsi, żyjący w zgodzie, sądząc po zapachu, z całą trzodą chlewną, nie bał się zwierząt tylko ludzi. 
Mimo, że pani hodująca, (hodowczyni jakoś mi nie brzmi), nie była potworem zjadającym małe szczeniaczki na śniadanie, specjalnie się z nimi nie pieściła. Chodziły sobie luzem i żyły w zgodzie z naturą. Ogólnie bardzo zdrowo, tylko ten mój psiak musiał od kogoś mocno oberwać, bo cały czas się kulił w oczekiwaniu na cios. 

Wyobrażałam sobie różne scenariusze, że psiak będzie wesoły, smutny, wystraszony, szalony itd. Nic nie przygotowało mnie na psa, który nie reagował na żadne bodźce. 
Dla niego to nie była ucieczka z klatki, tylko brutalne porwanie z domu. 
Wycięłam mu włosy z oczu, wykąpałam, zapach obornika lekko zelżał.
Wtedy mój tata, (Lekarz weterynarii w stanie spoczynku), zdecydował się wtrącić. Zgarnął psa w kocyku i zabrał go do swojego łóżka w celu odstresowania. Stwierdziłam, że skoro fachowiec nie boi się siusiających spontanicznie szczeniaków to ja tym bardziej nie będę się tym przejmować. Po dwóch godzinach zabiegów relaksacyjnych psiak ociupinkę ożył. Kulturalnie nie zasiusiał łóżka, ale do stanu równowagi psychicznej było mu jeszcze bardzo daleko. 

Podczas gdy ja łapałam w desperacji ortopedę, żeby mi coś dał na ból, lub ewentualnie zabił, reszta rodziny rozpieszczała psiaka. Ortopeda zdecydował się zostawić mnie przy życiu, psiak zaczął merdać ogonem i wszystko zaczęło się układać, kiedy okazało się, że nie mam transportera do samolotu, bo ten który zamówiłam był na gabaryty psa o połowę mniejszego. Streszczając, kurier w ostatniej chwili dostarczył mi odpowiedni kontener. I tak z dwiema dużymi walizkami 23 kg każda,(inteligentnie sobie dokupiłam), bagażem podręcznym 7 kg, transporterem z psem, lekko bolącym kręgosłupem, ogłupiała od leków przeciwbólowych jak nawalony eukaliptusem misiek koala wsiadłam na pokład samolotu i poleciałam do Stanów przedstawić nowego członka rodziny mężowi, dzieciom i co najważniejsze kotu i psu.