sobota, 29 sierpnia 2020

Pandemiczne garden party, czyli szaleństwa Juniora


To będzie taki, króciutki aneks do urodzin Juniora, (z Puchatością w tle), bo roztkliwiania Matki to tylko jedna strona medalu, a świeżo upieczony nastolatek ma swoje potrzeby. Po trzech latach w Stanach mój syn dorobił się bandy kumpli. Fakt ten o tyle jest ważny, bo w Polsce zostawił paczkę przyjaciół zarówno w szkole jak i na podwórku. Chyba z tego, jednego powodu zawsze czuliśmy się trochę z mężem winni, bo łatwo mu w środku tego, amerykańskiego snu zwłaszcza na początku nie było. Brak znajomości języka, brak kumpli od serca, o braku ulubionych artykułów spożywczych nie wspominając. Jednym słowem dramat. 


A jak już syn bolesną metodą prób, błędów i sukcesów zorganizował sobie życie pojawiła się pandemia. Po kilku miesiącach izolacji Junior poczuł, wzmocniony odosobnieniem, zew natury towarzyskiej i wmanewrował nas w urządzenie mu przyjęcia urodzinowego. Jednym słowem lekko nam padło na mózg, ale miłość rodzicielska jak wiemy dość często nie zna granic. Słabe co prawda, ale jakieś wyobrażenie mieliśmy bo miesiąc wcześniej kolega urządził podobną imprezkę i co było pocieszające wszyscy jakoś przeżyli, wliczając w to rodziców.

Łatwo powiedzieć z realizacją w środku pandemii już tak łatwo nie było. Przede wszystkim impreza ze względu na latającego wirusa musiała odbyć się na świeżym powietrzu, dodatkowo w dzikim upale. W tym celu zakupiliśmy coś w rodzaju namiotu bez ścian w celu zadaszenia młodzieży, żeby nam się nie przegrzała. Tak szaleli, że wirus raczej nie miał szans za nimi nadążyć. Trzeba przyznać, że wszyscy rodzice zaproszonych chłopaczków wykazali się dużą odpowiedzialnością i przyzwoitością i wszyscy goście przyszli zdrowi, większość nawet oficjalnie przebadana lub pozostająca w izolacji przez całe wakacje. Pozostaje nam teraz tylko mieć nadzieję, że skutków ubocznych nie będzie.

W efekcie przez cały dzień po ogrodzie szalała nam banda młodych wilków. W drzwiach do salonu był ustawiony stół szwedzki z wyżerką i napojami w ilościach hurtowych, była pizza, tort, świeczki i śpiewy. Zabrakło tylko skoków przez ognisko, ale za to były gry terenowe.
Tutaj w charakterze dodatkowej rozrywki i gościa specjalnego wystąpiła nasza Kotka, której najwyraźniej też coś padło na kudłaty łebek i również zapragnęła integracji towarzyskiej. To co wyczyniała, żeby dołączyć do dzikich szaleństw nadaje się do kabaretu. Po kilku karkołomnych próbach czołgania się, przeciskania i nawet otwartych prób staranowania drzwi poddaliśmy się, 
W efekcie sześciu, czerwonych na pyskach chłopaczków pilnowało Puchatość, która po krótkim zastanowieniu zaczęła szaleć tak jak oni. Tylko o ile ubiory gości i solenizanta były bardzo minimalistyczne, nasza Kotka rozebrać się ze swojej Puchatości nie mogła. Trzeba jej przyznać, że i tak wytrzymała długo. Wyszalała się, zziajana wróciła do domu napiła, zjadła i padła. 

Wielokrotnie urządzaliśmy naszym dzieciom urodziny w domu i na rożnych placach zabaw, z tej perspektywy mogę stwierdzić, że urządzanie imprezy w ogrodzie ma jedną wadę, mianowicie duży obszar do sprzątania. Aczkolwiek ma też jedną zaletę, po imprezie i solidnym prysznicu solenizant padł jak przerośnięte ciasto przed dziewiątą. Bardzo ładnie się komponował razem z wykończonym kotem.

I na koniec cytując Joannę Chmielewską stwierdzam, że nasz kot jest "połowicznym idiotą". Parę dni po urodzinach rozpętała się wieczorem burza, tym razem nic nie zerwała i nie połamała, tylko padł internet. Znowu miałam takie nieuchwytne wrażenie, że coś za mało widać naszą Kotkę, ale ponieważ dom był zamknięty ze względu na deszcz specjalnie się nie martwiłam, a trzeba było. 
I kiedy już leżałam wyluzowana w łożku, okazało się, że życie przygotowało nam powtórkę z rozrywki. 
Do pokoju wkroczył Junior trzymając przed sobą Puchatość w wersji szczura kanałowego, któremu nie wyszła próba samobójcza. Ten durny zwierzak znowu nam umknął z domu, dokładnie kiedy ciężko stwierdzić, za to znowu sobie wybrała świetny moment. Poprzednio dała dyla w czasie tropikalno-huraganowej burzy, teraz za to wybrała zwyczajną ulewę bez specjalnych efektów specjalnych.

Co ciekawe tym razem ponieważ nikt jej nie szukał wydedukowała najwyraźniej, że musi się ratować na własną łapę i wróciła do domu. Powiem szczerze, że jestem w szoku jak jej się to udało. W efekcie Junior przeżył lekki atak serca, kiedy do szklanych drzwi w ciemności zaczęło się dobijać coś co w ogóle nie przypominało jego ukochanej kotki.


A ja znowu wylądowałam w wannie z brudnym kotem, który musiał być wykąpany. O ile za pierwszym razem myślałam, że zebrała z ogrodu wszystkie liście i ziemię, okazało się, że byłam w błędzie, zostało jeszcze bardzo dużo. Tym razem przeszła samą siebie, no ale znalazła drogę do domu i nawet zaczęła pukać więc można powiedzieć, że tylko połowicznie brakuje jej paru klepek, a może po prostu podobnie jak ja lubi łamać schematy i nawet będąc kotem pragnie regularnie zażywać kąpieli.




sobota, 22 sierpnia 2020

Przyszła pora na Juniora, czyli urodziny Nastolatka


Nasz Junior właśnie obchodził trzynaste urodziny i chociaż nie jest to okrągła liczba, to podobno jest to kamień milowy w życiu i od tego momentu zostaje się oficjalnie Nastolatkiem.
Jak obchodziła osiemnaste urodziny moja Córka popełniłam emocjonalny wpis, także teraz nie ma siły musi być następny. Więcej dzieci nie mam i mieć nie będę więc zamierzam dać upust uczuciom, (może być trochę łzawo). Po za tym mogę dostać galopującej sklerozy i kto im to wtedy wszystko opowie ?

Wszystko zaczęło się od tego, że nasza Córka zapragnęła mieć rodzeństwo, konkretnie braciszka, w związku z tym podjęliśmy z mężem konieczne działania. I na początku wydawało się, że pożądanego rezultatu nie udało się nam osiągnąć. Nie przejęłam się chwilowym niepowodzeniem, a że zaczęło mnie mdlić poszłam na zakupy. Wróciłam z sokiem pomidorowym, kabanosami i śledzikami w occie. Mężuś zastał mnie w trakcie uczty i lekko się zdziwił. Objedzona, zaczęłam kalkulować, teoretycznie wszystko wydawało się w normie, ale menu podejrzanie przypominało smaki z pierwszej ciąży.

Przyznaje, że cierpliwość raczej nie należy do moich cnot, tak więc mimo późnych godzin wieczornych pogoniłam męża do apteki po test ciążowy i tak zaczęła się historia Juniora.
Co prawda gdzieś w międzyczasie nasza Córka zaczęła się zastanawiać, że może jednak wolałaby siostrzyczkę, ale szybko ją uświadomiłam, że zmiana nie wchodzi w grę.
Junior zaistniał całkowicie ignorując prawa biologii i logiki, a dalej było jeszcze bardziej rozrywkowo. Miał pojawić się na tym, pięknym świecie pod koniec sierpnia, mając w nosie kalkulacje własnej matki i lekarzy, zapragnął poznać rodzinę już w kwietniu, gdyby mu się udało to raczej byłoby to bardzo krótkie spotkanie. 

Panie zrozumieją, a czytającym mnie Panom nawet nie będę próbować opisywać co oznaczają bóle porodowe, konkretnie parte, tylko przypomnę, że pojawiają się w końcowej fazie porodu. Junior działając aktywnie zafundował mi je przez cztery miesiące. Pod koniec byłam o krok od wykonania sobie cesarskiego cięcia własnoręcznie. Obyło się i w środku upałów porównywalnych do obecnych pojawił się na świecie oczekiwany męski potomek. 

W trakcie porodu, kiedy poklepywana przez męża nerwowo po głowie, miałam wielką ochotę mu oddać, uświadomiłam sobie, że coś się dzieje. Mianowicie koło mnie nagle zaroiło się od lekarzy. Mężuś przejęty został na chwilę wyproszony z sali, chwila trwała, a do mnie zaczęło pomału docierać, że to chyba jest jeden z tych momentów, kiedy mój, prywatny Anioł Stróż powinien zacząć działać. 
Niewątpliwie w filmie ta scena mogłaby rozśmieszyć, wymęczona przyszła mamusia otoczona gromadą ludzi wykrzykujących sprzeczne polecenia, która w pewnym momencie słabiutkim głosikiem prosi, żeby jednak przyprowadzić warującego na korytarzu przyszłego tatusia, żeby nie przegapił narodzin syna.

Zdążył w ostatniej chwili, nawet przeciął pępowinę i nie zemdlał twardziel. I kiedy myślałam, że teraz już to co najgorsze się skończyło Junior zdecydował, że będzie wyjątkowy i wylądował na OIOMie. Jako dzieciak urodzony w terminie miał płuca wcześniaka, chociaż w ciąży dostałam zastrzyki, żeby płuca mu się rozwinęły, a żeby tego było mało urodził się z wrodzonym zapaleniem płuc. Można powiedzieć potrójny ewenement. 
Warując przy inkubatorze dorobiłam się jednej z największych traum mojego życia, ale też odzyskałam wiarę w lekarzy.
Wyprowadzili Juniora na prostą, żartowali, że nie mają dla niego wystarczająco dużego inkubatora, bo standardowo ich pacjenci ważą mniej niż kilogram. Na oddziałach dziecięcych słychać płacz, na OIOMie co może zdziwić osoby niezorientowane, panuje cisza, przerywana tylko piszczeniem aparatur podtrzymujących życie, dzieje się tak dlatego, że wszystkie noworodki są zaintubowane, potem też nie płaczą normalnie tylko skrzeczą jak małe żabki, bo mają lekko ściśnięte struny głosowe.

Pamiętam dzień, kiedy Juniora wreszcie odłączyli od większości maszyn. Patrzyłam na niego, a on kręcił się z otwartą buzią w kompletnej ciszy. Lekarka, która stała obok mnie powiedziała, że pewnie się zastanawiam co on robi, przytknęłam, okazało się, że płakał. Dopiero potem zaczął skrzypieć, a po paru dniach wyć jak syrena przeciwmgielna, (siła głosu została mu do dzisiaj).
W ciągu następnych lat mnóstwo razy wyciągałam go z rożnych opresji, na opis wszystkich potrzeba więcej niż jednego bloga, a dzisiaj jest wyższy od swojej, pełnoletniej siostry.

Kochany Juniorze wszystkiego najlepszego Nastolatku, nigdy nie zapominaj, że jesteś wojownikiem, (po mamusi), przeżyliśmy to wszystko razem, wierzę głęboko, że z resztą poradzisz sobie sam, a jak nie, to ja zawsze będę obok.


sobota, 15 sierpnia 2020

Trochę agresji, czyli remont łazienki

Stany Zjednoczone zajmują pierwsze miejsce na świecie jeżeli chodzi o częstotliwość masowych strzelanin. Na pewno woleliby nie być liderem akurat w tej konkretnej dziedzinie, ale są. Można tutaj doszukiwać się całej listy powodów i na pewno jest ich sporo, ale najważniejszy jest jeden, usilnie przez wszystkich ignorowany, mianowicie praktycznie nieograniczony, legalny dostęp do broni różnego rodzaju.

Jeżeli żyje się w kraju, gdzie łatwiej zaszczutemu osiemnastolatkowi kupić pistolet niż piwo, to nikt nie powinien się dziwić tym tragediom. A jednak dużo osób nie tylko nie widzi związku, ale jest wręcz gorącymi zwolennikami dodatkowego uzbrojenia.
Zamiast zabrać broń potencjalnym napastnikom, chcą uzbroić nauczycieli, prawdopodobnie, żeby sobie strzelili w łeb nie czekając aż zrobi to za nich uczeń.


Indian praktycznie wybili, bizony też nie mają się lepiej, w sklepach można wszystko kupić, porządku, (przynajmniej w teorii), pilnuje policja, wojsko i gwardia narodowa. Wikingowie przestali napadać i teraz dbają o ochronę środowiska, to po co tutaj potrzebna jest wszystkim broń ? Gorączka złota też już raczej przeminęła.
Napaleni posiadacze odpowiadają, że do obrony rodziny. Bardzo to chwalebne, ale jakoś się nie słyszy, że ktoś kogoś obronił przy użyciu broni, za to wszędzie szkolą dzieci jak się mają zachować jak ktoś wejdzie do szkoły lub restauracji i zacznie do nich strzelać.

I tutaj być może zaskoczę nieprzyjemnie co poniektórych Czytelników, ale ja pacyfistka z urodzenia i przekonania, po trzech latach w tym kraju myślę, że trochę rozumiem tych ogarniętych szałem morderców. Co nie oznacza bynajmniej, że ogarnął mnie jakiś szał.



Nie wierzę, że jest ktoś na świecie, kto choć raz nie miał ochoty zareagować agresywnie w jakimś urzędzie, szpitalu, czy nawet w sklepie. Statystycznie na sto osób prawdopobnie spora część po prostu zaciska zęby, druga grupa równie liczna ogranicza się do agresji w formie werbalnej, ewentualnie małej przepychanki, ale jeżeli zostaje jedna osoba, która ma w kieszeni, albo w szafie w domu pistolet to może z niego zrobić użytek.
Jedynym brakiem konsekwencji jaki tu widzę, jest fakt, że ci ludzie nie strzelają wybiórczo wyławiając swoich "wrogów" z grupy, tylko strzelają do niewinnych ludzi, którzy mieli pecha znaleźć się w ich otoczeniu, a i to nie zawsze.



Jakiś czas temu słyszałam o historii zwolnionego pracownika ze szpitala, bodajże. Załamany nieszczęśnik wszedł do owego szpitala i zamiast odstrzelić osobę odpowiedzialną bezpośrednio za swój los, zamordował ponad dwadzieścia losowo wybranych osób.
Może gdyby nie miał broni to dałby po pysku winowajcy i nikt by nie zginął. 
Podsumowując jestem zdania, że dopóki w Stanach całkowicie nie wycofają broni jako artykułu pierwszej potrzeby, cały czas wszyscy będą żyli w strachu i wiecznym zdziwieniu dlaczego takie okropne sytuacje mają miejsce.



A teraz może wyjaśnię jak to się stało, że poniekąd zrozumiałam mechanizm działania napastników. Otóż jak każdy, w ciągu swojego życia wiele razy miałam ochotę komuś przywalić. W końcu przeżyłam kilka remontów i nieskończoną ilość wywiadówek, które same w sobie są w stanie sprowokować najspokojniejsze jednostki do gwałtownych reakcji tudzież małych wylewów.
W Stanach za to doświadczyłam frustracji z gatunku morderczych i opierając się na własnych doświadczeniach myślę, że mogę powiedzieć dlaczego ludzie tutaj do siebie strzelają. 


Pierwszym powodem jest głupota i kompletny brak kompetencji w urzędach. Przypomina to trochę nasze, najgorsze, szcześliwie minione czasy ponurego komunizmu, kiedy Pańcia z pieczątką miała prawie boską władzę, a petenci musieli się przed nią czołgać i bić czołem. Tylko, że wtedy u nas dzięki łapówkom nikt nikogo nie mordował, najwyżej potem łykał leki na uspokojenie.

Drugim powodem jest bariera językowa, jeżeli we własnym kraju nie można się dogadać w rodzimym języku to ten fakt może równie skutecznie wyprowadzić z równowagi. Stany Zjednoczone chełpią się faktem, że są młodym, wielonarodościowym krajem. Wszystko pięknie, tylko jak wytłumaczyć fakt, że często element napływowy, czyli ci "niedouczeni" emigranci mówią lepiej po angielsku niż Amerykanie, o poziomie wiedzy już nawet nie wspominając.


Paradoksalnie trzecim powodem jest "amerykański sen". Różnice w poziomie i stylu życia są tu za duże. Jeżeli jedna część społeczeństwa odgrywa sceny rodem z oper mydlanych jeżdżąc kabrioletami i budując domu absurdalnie wielkie, a druga sprząta te domy, nie mając szans na porządną opiekę lekarską i edukację, to chyba nie ma co się dziwić frustracjom. 
Ameryka to chyba jedyny taki kraj z grupy wysoko rozwiniętych, gdzie edukacja i opieka medyczna nie jest prawem jednostki tylko przywilejem bogaczy. W momencie poważnej choroby mając do wyboru bankructwo całej rodziny po opłaceniu rachunków za szpital, a śmierć, ludzie wybierają to drugie.



Czwartym powodem jest rasizm i związana z nim dyskryminacja i tutaj można polemizować, że jest dużo lepiej niż było, owszem jest w końcu nikt nie wyprasza Afroamerykanów z restauracji tylko dla białych i nie wolno używać słów murzyn, czarny, czy czarnuch. Ale segregacja rasowa nie zniknęła, tylko przybrała inną formę. Są kolorowe i białe ulice, dzielnice, szkoły, a system opieki medycznej, który i tak tu kuleje, dla osób o innym niż biały kolorze skóry nie ma litości. 
Niedawno natrafiłam na artykuł o śmiertelności kobiet w Stanach podczas porodów, sam fakt, że coś takiego ma miejsce w XXI wieku jest absurdem, a hańbą jest fakt, że częściej to dotyczy kobiet czarnoskórych. Ktoś się pofatygował i podliczył. Czy w takim przypadku fakt, że potem do takiego szpitala wchodzi nieprzytomny z rozpaczy młody wdowiec, a niedoszły tatuś i zaczyna strzelać do wszystkich jest naprawdę taki zaskakujący ?

I na koniec trochę opisów moich frustracji, (Tym razem ograniczę się tylko do budowlanych). Od ponad roku nie dokończyli nam remontu piwnicy, trzy miesiące temu Plenipotent obiecał załatać wielką dziurę w płocie, dziura jest Plenipotenta brak. I o ile piwnica nie spędza mi snu z powiek, bo w niej nie mieszkam, a płot irytuje tylko trochę to ostatnia akcja tego cwaniaczka w ząbek czesanego rozłożyła mnie na łopatki.

Mniej więcej dwa tygodnie temu siedzimy sobie kulturalnie przy stole i spożywamy obiadek. Atmosfera rodzinna mimo izolacji i pandemii kwitnie, dzieciakom pyski promienieją, pełna sielanka. W pewnym momencie poczułam, że po plecach leje mi się woda, z sufitu, zimna na dodatek, potem stwierdziłam, że lepsza zimna niż ukrop. 
Nad naszą kuchnią znajduje się główna łazienka, nazywana tutaj szumnie "łazienką pana domu". Jest spora, bo oprócz wielu szafek, znajduje się tam toaleta, duży prysznic i wielka wanna. Rok temu już było wiadomo, że coś tam przecieka, bo na suficie w kuchni pojawiła się kreska, teraz jest to rów, a sufit trzyma się chyba tylko siłą woli. Cud Boski, że razem z kabiną prysznicową nie spadł mi jeszcze na głowę.

Podstawiliśmy miednice, po telefonie, (nieodebranym oczywiście), wiadomości głosowej  i tekstowej, za drugim podejściem Plenipotent odebrał. Przejął się sytuacją i obiecał pojawić następnego dnia. Po tygodniu mąż, oaza spokoju, zadzwonił znowu. Tym razem facio się pofatygował osobiście, obleciał kuchnię i łazienkę, stwierdził inteligentnie, że trzeba wszystko skuć, bo przecieka prysznic i prawdopodobnie wanna, obiecał zacząć pracę za dwa dni. Ogarnięta optymizmem niewiadomego pochodzenia, zaczęłam przygotowywać plac robót. Co ciekawe wieczny optymista mój mężuś pohamował moje zapędy. 

Planowany termin rozpoczęcia remontu miał mieć miejsce tydzień temu. Plenipotenta nie ma, nawet nie zadzwonił z informacją kiedy będzie. Woda cieknie, sufit się zapada, nam nikt nie użyczył tego domu charytatywnie, rachunki płacimy regularnie, a Plenipotent nie odbiera telefonów i w związku z tym nawet nie mogę mu naubliżać w dowolnym języku, (gdyby chciał mogłabym mu nawet załatwić przemowę po hiszpańsku, żeby trafiło).
Dodatkowo nie możemy go spektakularne zwolnić i wynająć inną ekipę, bo facio jest związany umową z właścicielem domu, a właściciel domu zażywa długofalowego relaksu w Meksyku i preferuje całkowity brak kontaktu bezpośredniego.

I wyobraźmy sobie, że pewnego dnia okazałoby się, że mamy na środku kuchni stertę gruzu z wanną w roli głównej, a ja miałabym mały pistolecik i wiedziała, gdzie ten gnojek nasz Plenipotent mieszka. Czy ktoś by się zdziwił, że mogłabym mieć ochotę zapomnieć, że jestem pacyfistką i załatwić kolesiowi dodatkową fuchę, żeby śpiewał sopranem w przykościelnym chórze.

czwartek, 6 sierpnia 2020

Bolesne porywy serca, czyli skutki huraganu


Po burzowej nocy obfitującej w biegi przełajowe w ulewnym deszczu, tudzież ratowanie podtopionego kota, nastąpił poranek. Wydawało się, że huragan Isaias, (swoją drogą ciekawe kto wymyśla te nazwy), poleciał sobie dalej. Trochę wiało, troszkę padało, ogólnie nic specjalnego. W samo południe, prawie jak w westernie, wybraliśmy się na małe zakupy. Po niecałej godzinie jak wracaliśmy do domu, miałam wrażenie, że weszliśmy do świata równoległego, ewentualnie przenieśliśmy się w czasie i trafiliśmy na moment kiedy doprowadzony do ostateczności świat szykował się do apokalipsy.

Stwierdzenie, że wiało byłoby niedopowiedzeniem roku. Przy wietrze ok. 150 km na godzinę po raz pierwszy zobaczyłam co oznacza w praktyce określenie, że „drzewa łamały się jak zapałki”. Pierwsze drzewo upadło na samochód w ruchu, szczęśliwie dla nas nie na nas, stało się to dosłownie 30 metrów przed nami, szczęśliwie dla ludzi w pechowym samochodzie drzewo było średnich rozmiarów i oprócz unieruchomienia pasażerów w środku, gałęzie nie zmiażdżyły dachu. 
W okolicy rozszalały się syreny, policja, pogotowie i straż pożarna jeździły jakby brały udział w wyścigach. 

Po paru kilometrach dojechaliśmy na naszą ulicę, która ma kształt pentelki. Nasz dom znajduje się dokładnie w środku, tak więc możemy podjechać do siebie z dwóch stron. Wyjechaliśmy z domu godzinę wcześniej, teraz ciężko było uwierzyć, że to jest to samo miejsce, wielkie drzewa leżały, albo co gorsza wisiały na drutach wysokiego napięcia, część kabli leżała na ziemi i smażyła trawę. Nie ukrywam, że na ten widok zrobiło mi się trochę słabo. Zawsze sobie wyobrażałam, że w sytuacji kryzysowej zdążę uskoczyć przed upadającym drzewem, ale nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak musiałabym skakać, żeby mnie nie poraził prąd.

Kolejne drzewo zablokowało nam całkowicie drogę do domu, mąż odkręcił i spróbowaliśmy z drugiej strony. Tutaj było jeszcze gorzej bo oprócz zwalonych drzew, było jeszcze więcej przerwanych przewodów elektrycznych. Zostawiliśmy samochód, dokładnie jak to robią wszyscy Amerykanie na filmach katastroficznych i zaczęliśmy iść do domu. Bardziej niż spadających gałęzi i drzew obawiałam się wiszących i leżących kabli wysokiego napięcia. 

Udało nam się dotrzeć do domu, nasze drzewa udowodniłby swoją siłę i twardo stały, dookoła tylko leżały parometrowe gałęzie. Jakbym oberwała taką gałęzią to raczej bym teraz nie pisała, tylko przy dobrych układach leżała w szpitalu, przy złych gdzie indziej.
Zamknęliśmy się bezpiecznie w domu wykończeni psychicznie, syreny ciągle wyły, wiatr wył, kot miauczał, a ja tak sobie pomyślałam, że jaka szkoda, że ja nie mam jakiś szkodliwych nałogów, żeby trochę się rozluźnić, bo te stresy mnie jednak kiedyś wykończą.

Po paru godzinach okazało się, że jesteśmy szczęściarzami bo u nas nic nie pękło i mamy światło. Za to ku rozpaczy młodego pokolenia i zapracowanego męża padł internet. Okazało się, że 60 milionów ludzi w większej części wschodniego wybrzeża, którym dostarczała internet firma Optimum straciło dostęp do świata wirtualnego.
W międzyczasie w sąsiadów jakby coś trafiło, tak na moje oko był to silny strzał głupoty. Wiatr ciągle wiał, drzewa się ledwo trzymały, wielkie gałęzie nie trzymały się wcale, a sąsiedzi zaczęli maniakalnie spacerować i oceniać straty, tudzież możliwość przemieszczania się, nagle wszyscy poczuli palącą potrzebę przejażdżki.
Nikt nie zginął, co niewątpliwie świadczy o tym, że Opatrzność Boska jednak lituje się nad idiotami.

Jak już pogoda się uspokoiła wtedy służby porządkowe zaczęły usuwać drzewa i reperować kable, w związku z czym wyłączyli nam światło. Zostaliśmy pechowo z prawie rozładowanymi telefonami, z czego w jednym kapryśnie działał internet będący w jakiejś innej sieci.
I wyszło na moje, zawsze mówiłam, że nasza dzielnica to jest sztuczny twór, szklana bańka pełna złudnego poczucia bezpieczeństwa, że nic złego nie może się tu przydarzyć bo domy kosztują fortunę. Nie potrzeba było jakiegoś, specjalnego kataklizmu, zwykła burza wytrąciła wszystkich z równowagi, zablokowała drogę dojazdu a co za tym idzie uniemożliwiła chwilowy kontakt z cywilizacją, chociaż ta cywilizacja znajduje się dosłownie parę kilometrów dalej.

Jak na razie trwają prace, pomału usuwają zniszczenia, udało im się tylko odblokować drogę w jednym miejscu, pewnie za parę dni wszystko wróci do normy, ale gdyby to potrwało dłużej to oni tu wszyscy padliby z nerwów i umarli z głodu, bo nikt im nie mógłby dowieźć zakupów i jedzenia z restauracji. 



I na koniec nie odmówię sobie odrobiny dramatyzmu, bo trochę mnie to wszystko przeraziło, według mnie drzewa powinny „umierać stojąc”, nie znoszę widoku wycinania zdrowych drzew, a jak na przestrzeni jednego kilometra zobaczyłam kilkanaście połamanych i powyrywanych z korzeniami drzew miałam wrażenie, że coś mi szarpnęło serce. 



wtorek, 4 sierpnia 2020

Huraganowe rozrywki, czyli nocne spacery w piżamce



Z Florydy miał nadpłynąć do nas tropikalny huragan. Na szczęście, gdzieś po drodze zmienił zdanie i zdecydował się być burzą tropikalną. Jak się okazało w praktyce nazewnictwo miało znaczenie drugorzędne i z burzą też nie było żartów. Ostrzegali przed wiatrem z gatunku łamiących drzewa, ulewne deszcze, pioruny i inne tego rodzaju rozrywki.


Po trzech latach w Stanach przyzwyczaiłam się już do spektakularnych zmian pogodowych, ale za każdym razem robią na mnie wrażenie. W mediach pojawia się ostrzeżenie o huraganie, na przykład, a za oknami pogoda jak drut, słoneczko świeci, ptaszki ćwierkają. Potem jakby ktoś wyłączył zasilanie na świecie, praktycznie w ciągu kilku minut zaczyna się kataklizm. 
Po serii ostrzeżeń zdecydowaliśmy podejść do tematu poważnie i pochować meble ogrodowe, żeby nam nie odleciały, albo żeby w trakcie lotu nie powybijały okien.
Poprzynudzałam trochę meteorologicznie, żeby przybliżyć jak fajnie przyszło nam przeżyć ową burzę tropikalną z aspiracjami. 

Cała rodzina solidarnie pochowała meble. Po paru godzinach zrobiło się ciemno, pojawiły się błyskawice i zalały nas dosłownie nie w przenośni hektolitry wody. Jedynym pozytywnym aspektem, oprócz oczywistego faktu, że siedzieliśmy sobie w domu, była temperatura na zewnątrz. Mimo spadających gałęzi było ciepło jak w saunie.

I kiedy już wszyscy grzecznie leżeli w piżamkach zadałam proste pytanie, które wywołało reakcje, przy których ta wielka burza to był lekki deszczyk, mianowicie zapytałam gdzie jest kot.
Nasza kotka bardzo często śpi z nami, ale nie zawsze, w jej nieobecności nie było nic niepokojącego, a jednak jeżeli koty mają swoje anioły opiekujące to jeden właśnie mnie walnął z liścia.

Przeszukaliśmy cały dom od piwnicy po dach z garażem włącznie, gdzieś pod koniec tego procesu wyszłam z domu w koszuli nocnej i zaczęłam patrolować ogród z jednej strony, a mąż z drugiej. Lataliśmy oboje w piżamach nawołując kota, a było już po 22-drugiej. Nikt z sąsiadów nie wezwał policji, najwyraźniej stwierdzili, że cierpimy na zespół stresu izolacyjnego i lepiej nas dodatkowo nie prowokować bo jesteśmy nieobliczalni.

Burza litościwie odrobinę przycichła, ale to nie rozwiązało problemu. W okolicy pojawiają się kojoty, mówiąc szczerze nie wiem czy jakiś wojowniczy szop nie miałby ochoty nadgryźć trochę kota, nowy pies sąsiadów za to na pewno by sobie nie odmówił konsumpcji.
Podsumowując, nasza Puchatość w nocy, w trakcie burzy, na łonie natury miała średnie szanse na przetrwanie w stanie nienaruszonym.
A że Siła Wyższa obdarzyła ją urodą nie dając w pakiecie inteligencji, na samodzielny powrót kota do domu nie można było raczej liczyć.

Burza zaczęła znowu się rozkręcać, a ja z kolei zaczęłam się skręcać, ale z nerwów. Dzieci w złudnej nadziei przeszukiwały pięterko kiedy usłyszałam wołanie męża.
Widok jaki ujrzałam niewątpliwe zostanie ze mną na wiele lat. Mój wielki, chwilowo mocno nawilżony mąż w piżamie, szedł trzymając przed sobą coś co kiedyś było puchatym kotem, a obecnie wyglądało jak mokry, brudny, oblepiony liśćmi i ziemią szczur z wytrzeszczonymi oczami. Z imponującego ogona został brudny sznureczek.

Prawie rok temu kiedy kąpaliśmy naszą kotkę w zlewie ważyła wtedy około kilograma i była kociakiem, teraz nie było już szans żeby się do zlewu zmieściła. W efekcie wylądowałam z kotem i z Córką w wannie, bo kot otrząsnął się z pierwszego szoku, machnął brudną łapą na higienę osobistą i chciał dać nogę. Córka trzymała, ja myłam, Junior trzymał w gotowości stos ręczników, a mąż zdaje się walczył z atakiem serca z nerwów.

Kotka została umyta, po krótkim fochu ułożyła się na naszym łóżku, gdzieś około drugiej w nocy stwierdziłam, że jednak spróbuję usnąć, bo jak padnę, to kto będzie ich wszystkich pilnował ?
Okazało się, że mąż znalazł naszą kotkę leżącą w szoku na ziemi pod krzakami praktycznie prawie już u sąsiadów. Musiała wymknąć się na spacer jak wszyscy składali meble. Spędziła kilka upojnych godzin w środku tropikalnej zawieruchy, dobrze, że ją nigdzie dalej nie wywiało. Mam tylko nadzieję, że się nie zaziębiła.

A to jest tylko początek rozrywek, o drzewach, które zatarasowały nam drogę do domu, zerwanych kablach i realnego niebezpieczeństwa, że lada moment kabina prysznicowa spadnie nam przez dziurę w suficie do kuchni będzie następnym razem.