piątek, 31 sierpnia 2018

Zajęcia dodatkowe, czyli będę truć (bardzo)

W serialu „Wojna domowa”, (oczywiście jednym z moich najukochańszych), pada stwierdzenie wypowiadane przez zdegustowanego nastolatka: „będzie truć”. 
Obawiam się, że tym razem ja tak trochę poprzynudzam.

Jak byłam nieletnim dziecięciem, nikt się specjalnie nie interesował czymś takim jak zajęcia dodatkowe. Oczywiście rodzice wysyłali swoje utalentowane dzieci do szkół muzycznych czy baletowych, ale głównie wszyscy starali się po prostu żyć. 

Co w poprzednim ustroju łatwe, mówiąc kolokwialnie nie było. Zwłaszcza, że tak podstawowa czynność jak zakupy, zajmowała godziny lub dni, a często kończyła się porażką bo towar się kończył, a nowego jeszcze „nie rzucili”.

Z drugiej strony jakoś nie kojarzę, żeby dzieci specjalnie cierpiały z tego powodu. 
Zabawy podwórkowe kwitły, dzieciaki rozwijały się zarówno na polu fizycznym jak i duchowym. 
Jak się ganiało po dworze i grało w gumę czy klasy to otyłość nam nie groziła, a wyobraźnia zastępowała wszystkie gry, konsole itd.

Co prawda szkoda, że nie nauczyłam się żadnego języka obcego w podstawówce, (oczywiscie oprócz rosyjskiego) i zabawki były mocno siermiężne, ale nie zamieniłabym mojego dzieciństwa na żadne inne.

Z tych ciężkich politycznie i ekonomicznie czasów, została mi wielka sympatia do ślicznych pluszaków i trzeźwe (mam nadzieję), spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. 

Nic tak nie uczy życia jak możliwość obserwacji i uczestniczenia w wielkich zmianach. Co prawda lekko przygnębiający pomału staje się fakt, że słabo, ale pamiętam stan wojenny i upadek muru berlińskiego, ale nie ma nic za darmo. 

Jak wszystko się w Polsce pozmieniało, w naszym życiu razem z wolnością, demokracją i znaczącą poprawą jakości życia, (przynajmniej u niektórych), pojawiła się ambicja. Powiedziałabym, że pisana z dużej litery. Zaczęła się przejawiać wszędzie i niestety dzieci też nią oberwały.

Zaczęło się od szkół prywatnych, rankingów, pędu, żeby dzieci nauczyć jak najwięcej i jak najszybciej, bo będzie im lepiej w życiu, tylko nikt się nie zastanowił, że chwilowo może być im gorzej. 

W rezultacie przedszkolaki mają warsztaty z kreatywnego myślenia, o językach obcych, karate, judo, balecie i całej reszcie zajęć nie wspominając. 
Obiektywnie mówiąc zdobywają wiedzę, o której moje pokolenie mogło tylko pomarzyć, (chociaż szczerze w to wątpię, że ktoś chciał się tak zajeżdżać będąc dzieckiem).

Już w Polsce ciężko sapałam jak patrzyłam na tak zwane zajęcia dodatkowe. 
Jestem w tym temacie konkretna do bólu. Takie zajęcia powinny być tylko dla dzieci, które są naprawdę utalentowane i dodatkowo chcą te talenty rozwijać, albo sprawia im to autentyczną radość i talent w tym wypadku nie ma specjalnego znaczenia. 
Sytuacja, kiedy talent jest minimalny, a spełniają się tylko rodzice jest dla mnie nie do przyjęcia.

Tymczasem, żebym nie myślała, że teraz będzie łatwo, nudno i przyjemnie, zostałam postawiona w sytuacji, kiedy jedno dziecko kompletnie mnie zaskoczyło, a drugie mocno ucierpiało z powodu braku możliwości.

Najpierw junior wybrał sobie zajęcia dodatkowe. Musieliśmy w związku z tym bladym świtem rejestrować go i wnosić opłaty, bo chętnych było tylu, że wiadomo było, że jak się nie zmobilizujemy  to nie będzie już wolnych miejsc. 

Bardzo ucieszyło mnie dobrowolne (podkreślam), nastawienie potomka do poszerzania horyzontów, w konsternację wprawił raczej wybór. 

Oczekiwałam koszmarnych gier komputerowych, ewentualnie piłki, (już widziałam oczami wyobraźni wszystkie urazy, ale postanowiłam cierpieć w milczeniu), a mój syn tymczasem zdecydował się na ogrodnictwo, naukę gotowania i już bardziej przewidywalne lekcje kodowania komputerowego, (cokolwiek to jest). 

Czas pokaże, co mu się spodoba, zawsze będzie mógł dokonać zmian, a może wcześniej mi coś ugotuje (trzeba mieć nadzieję). 
W ostateczności skopie ogródek, skosi trawnik i wpędzi w nerwicę meksykanskich ogrodników..

I o ile z juniorem sprawa przebiegła względnie bezboleśnie, o tyle z córką przyjdzie nam chyba kogoś pozwać (to taka amerykańska forma przywalenia w łeb), tylko bardziej i dłużej boli.

To jest ta sytuacja kiedy dzieciak ma talent, ochotę, a nie ma możliwości bo otaczają go debile. To tak skrótowo, a dokładniej to córka, która od dziecka przejawiała różne talenty plastyczne, nie może dobić się do tego rodzaju zajęć dodatkowych w szkole.

Zaczęło się od tego, że ułożyli jej plan lekcji w sposób, który utwierdził mnie w przekonaniu, że tym krajem rządzą w najlepszym razie niedouczone cymbały, a w najgorszym analfabeci. 

Tak się starali, że okazało się, że ma 13 okienek. Zreflektowali się i dołożyli jej wymarzone zajęcia dodatkowe, szkoda tylko, że nie z rysunku czy malarstwa tylko mody. 
Udało się geniuszom zmniejszyć liczbę okienek do 7, pewnie powinniśmy się wzruszyć, zamiast tego spłodziliśmy z mężem e-mail do doradcy naukowego, bo wiadomo, „ nie ma kopii, nie ma sprawy”.

Uświadomiliśmy panią, że jak chce się zajmować modą to nic nie stoi na przeszkodzie, ale niech nie zmusza do tego naszej córki, bo ona od zeszłego roku miała mieć zajęcia zupełnie innego rodzaju ze względu na przejawiany talent. 
Na całe szczęście pisaliśmy razem, bo jak pisałabym sama, to teraz pozywaliby nas.

Pani obrażona totalnie naszą niewdzięczną postawą, obiecała pomyśleć i spróbować coś zmienić - sugeruję pracę.







czwartek, 30 sierpnia 2018

Samotność w tłumie, czyli parada uczniów


Rok temu, kiedy zapisywaliśmy dzieci do szkół, ponieważ mamy dwójkę, podzieliliśmy się z mężem solidarnie potomstwem. 
Ja latałam jak pies z wywieszonym ozorem z córką w liceum, a małżonek służył męskim ramieniem przejętemu synowi w podstawówce.

W tym roku córka już zaprawiona w bojach poleciała do szkoły sama, a mnie kopnął zaszczyt uczestniczenia w ceremonii rozpoczęcia roku u juniora.
Właśnie się reanimuję kawą, ale jakoś nie działa.

Nie wiem czy we wszystkich amerykańskich podstawówkach tak wygląda gala rozpoczęcia roku szkolnego, czy jest to lokalna tradycja, co by to nie było to nie robi wrażenia, przynajmniej na mnie.

Impreza nazywa się szumnie Paradą Uczniów. W praktyce, w upale, (ponad 30 stopni) przed szkołą kłębią się dzieci z rodzicami w jednym, wielkim chaosie. 
Co jakiś czas ktoś się na kogoś rzuca i ściska. Wszyscy się szczerzą, ale mało kto się uśmiecha.

Dzieci rozdzielone po rożnych klasach mają spojrzenia lekko zaszczutych zwierzaków, a rodzice jakby im ktoś coś dosypał do porannej kawy obsesyjnie robią zdjęcia.

Wreszcie kiedy myślałam, że moja noga już więcej nie zniesie tego bezsensownego stania, znaleźliśmy nową panią z chorągiewką z nazwiskiem. 

Pani rozpoznała syna od razu, jak nic musiała dostać dokumenty ze zdjęciami wszystkich dzieciaków, bo inne też rozpoznawała bez pudła, prawie jak super agentka, albo snajper. Mam nadzieję, że obejdzie się bez brania na celownik.

Następnie rodzice zaczęli się na nią rzucać i robić zdjęcia z dziećmi. 
Pani była dzielna, dała radę, uśmiech amerykański jest nie do zdarcia.
Postanowiłam zasymilować się z tłumem i też cyknęłam synowi fotkę z nową nauczycielką. 

Wszystko to trwało i kiedy już zaczęłam poważnie rozpatrywać pozycję horyzontalną na trawie, bo kolano zaczęło mi się robić dosłownie miękkie, ale nie ze wzruszenia niestety, tłum zafalował i pedagodzy zaczęli się organizować.

Parada wyglądała następująco, najpierw szedł nauczyciel, za nim gęsiego dzieci, klasa za klasą, wszyscy wchodzili do szkoły, koniec imprezy.

Nie zdążyłam się wzruszyć.

Potem, żeby mi nie było za dobrze, musiałam iść na spotkanie organizacyjne, które polegało na szukaniu jeleni do rożnego rodzaju wolontariatów.

I tu może bym się złamała i w coś zaangażowała, ale szarża matek zapisujących się była nie do pokonania. 
Prawie jak w socjalizmie jak rzucali pomarańcze na Święta. 

Zaczęłam się zastanawiać dla kogo tak naprawdę organizowane są te ponadprogramowe super atrakcje takie jak, sprzątanie plaży, sadzenie ogórków, układanie książek w bibliotece itd, bo nie dla dzieci to pewne. 
Matki miały taki błysk w oku, że jestem przekonana, że ogórki wyjątkowo obrodzą w tym roku.

A w kontekście samotności, to niestety cześć znajomych mam wypadła mi z życiorysu bo wróciły do domu, mężowie pokończyli kontrakty i żegnaj Gienia. 
I tak kulałam dzielnie wśród tłumu podnieconych rodziców i zastanawiałam się jak najbardziej serio, co ja tu robię, bo nawet dobre wrażenie mi nie wychodziło.

Całe szczęście, że została mi najbliższa sąsiadka, z którą ratujemy się w chwilach kryzysowych i rożnego rodzaju kataklizmach pogodowych.

I tak zaczął się pierwszy dzień szkoły. Żadnych akademii, hymnów, wzruszeń i przemówień, za to dostałam dokładne wytyczne, o której rano będę mogła zarejestrować syna na zajęcia pozalekcyjne.
Spis zajęć spowodował, że ugięło się pode mną drugie kolano. Zdecydowanie króluje ogrodnictwo i rożnego rodzaju rękodzieła. 
Na szczęście są też szachy i  trochę  zajęć sportowych.

Odpuszczę mu litościwie te hafty i etykietę towarzyską podczas picia herbaty (fakt autentyczny), w końcu herbatę pijemy regularnie i jakoś nam to wychodzi, a etykietę rownież wpajam codziennie.

Może  jak będzie chciał to zapiszę go na jakie zajęcia rozrywkowo-ruchowe bo jeszcze nas uszczęśliwią wiolonczelą i co ja wtedy zrobię ?



środa, 29 sierpnia 2018

Dobry uczynek, czyli jak łatwo i legalnie można dostać w pysk

Dzięki kinematografii amerykańskiej, rzeczywistość w Stanach nie wzbudza paniki, ani nie wydaje się super egzotyczna. 
Filmy tak wiernie pokazują życie w USA, że czasami jest aż za bardzo przewidywalne.
Zdarzają się jednak chwile, które mimo wszystko wprawiają w konsternację.

Przyzwyczaiłam się już do tego, że w Stanach nie wolno dotykać dzieci. 
Cudzych w ogóle, a własnych tylko w celach tzw. sympatycznych i to też jest mocno stonowane, (przynajmniej publicznie). 

Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jestem jedną z naprawdę nielicznych matek, które trzymają swoje dziecko za rękę w drodze do szkoły. 
Pewnie lada moment to się skończy, bo mój syn myśli, że już jest prawie dorosły, ale póki co jest fajnie.

Idziemy sobie, oglądamy ptaki i wiewiórki i rozmawiamy o życiu, taka chwila matka-syn bez technologii i gier komputerowych.

Na dowidzenia dostaję  buziaka, a jak go odbieram, biegnie i wpada mi w ramiona jak mały pocisk armatni. 
W ciągu całego, ubiegłego roku szkolnego widziałam podobne zachowanie dosłownie kilka razy i to zawsze byli latynosi, ale nawet oni mocno się pilnowali.

Ewentualny klapsior jest bezwzględnie nielegalny i można przez niego zaprzyjaźnić się bliżej z amerykańskimi organami ścigania tudzież opieką społeczną, (nie wiem co wzbudza we mnie większy strach, chyba jednak opieka społeczna).

Wiadomo co kraj to obyczaj, trzeba szanować ich prawo, skoro zdecydowaliśmy się chwilę tu pomieszkać. 
Nie znaczy to, że mam przestać być Szaloną Matką Polką, ale zdecydowanie amerykańską też nie zamierzam być.
W drodze kompromisu ograniczam się w zapędach macierzyńskich tylko w stosunku do własnych dzieci, a że ich nie biję więc z pokusą nadużycia siły fizycznej nie muszę walczyć.

Tymczasem jak to często w życiu bywa, los lubi się rozerwać i czasami mimo najszczerszych chęci po prostu trzeba zapomnieć o politycznej poprawności i działać. 

Podczas naszego pobytu, (bardzo sympatycznego zresztą), w Ocean City, przydarzyła mi się jedna niemiła historia.

Siedzieliśmy sobie z mężem na promenadzie, dzieciaki kawałek od nas szalały na plaży. Ocean szumiał, tłumy ludzi spacerowały, świecąc nową, mocno czerwoną opalenizną, jednym słowem sielanka.

W ten idylliczny moment wdarła się ciuchcia. Te pociągi, to była chyba jedyna rzecz, która mnie irytowała. Jeździły za często, zupełnie bez potrzeby i co najgorsze po promenadzie. 
Szybkość co prawda umiarkowana, ale nie taka, żeby nie zrobić poważnej krzywdy jakieś zamyślonej łajzie, która przez przypadek wlazłaby pod koła. 

W rezultacie za każdym razem, jak słyszałam zbliżające się wagoniki włączał mi się system wczesnego ostrzegania i przygarniałam swoje dzieci jak kwoka.
O dziwo mój mąż, chociaż mężczyzna, miał identyczne zapędy ochroniarskie.

Kontynuując temat, siedzimy sobie razem na ławeczce i jedzie ta chrzaniona ciuchcia. 
W tym samym momencie za naszymi plecami na innej ławce rozlokowała się rodzina z trojką dzieci w wieku od 10 do 4 lat.

Wiadomo upilnować takie towarzystwo nie zawsze jest łatwo, najmłodsza dziewczynka zdecydowała się na samowolkę, zostawiła rodziców i wlazła praktycznie pod lokomotywę.

Nie będę dramatyzować, że czas zwolnił i tak dalej, bo ciuchcia nie pędziła jak pendolino, ludzie wokół się zorientowali i zaczęli nawoływać dziecko.

A we mnie coś pękło, zerwałam się z ławki, dopadłam małą i bez żadnych sentymentów złapałam ją wpół.

Kierowca pociągu minął mnie w odległości niecałego metra, dzwoniąc jak oszalały, pewnie w myślach puścił wiązankę o głupich matkach.

Poczekałam, aż pociąg przejedzie i dopiero wtedy postawiłam dziecko.

Rozejrzałam się, mój mąż zamarł w pozycji do biegu po dziecko, (ja byłam szybsza, instynkt macierzyński i te rzeczy), rodzice zamarli w szoku, dziewczynka zamarła pełna urazy, a ludzie na promenadzie zamarli prawdopodobnie w oczekiwaniu na przybycie policji.

No bo jak ja mogłam tak brutalnie chwycić rozwydrzoną gówniarę i nie pozwolić jej wleźć pod pociąg ? Na pewno by jej nie zabił, a parę potencjalnych złamań, czy innych uszkodzeń ciała nie tłumaczy mojego niewłaściwego zachowania.

Klapnęłam obok męża, oboje błyskawicznie straciliśmy trochę z naszej opalenizny, (przynajmniej chwilowo).

Jak zachowują się polscy rodzice w takiej sytuacji ? Na pewno czują wielką ulgę, mają ochotę dać w tyłek i są wdzięczni za pomoc. 
Taka standardowa mieszanka uczuć rodzicielskich w momentach kryzysowych.

A jak było w Ameryce ? Czułam się mocno nieswojo, nikt nie patrzył na mnie z sympatią, ale raczej krytycznie, dziecko prawie mnie opluło. 

Po dobrych kilka minutach matka dziewczynki niechętnie powiedziała dziękuje, ale widać było, że robi to niejako wbrew sobie, ojcu żyła pulsowała. 
Wdzięczność i ulga jakoś dziwnie nie unosiła się w powietrzu, a jedyną osobą, która miała szansę dostać klapsa byłam ewidentnie ja.

I już prawie myślałam, że wpadam w paranoję, kiedy mój małżonek, (świetny obserwator), podsumował sytuację absurdalnym stwierdzeniem, że roztargnionych rodziców bardziej ruszył fakt, że dotknęłam ich dziecko bez pozwolenia, niż to, że nie pozwoliłam go poturbować.

Z drugiej strony Amerykanie lubują się w filmach dokumentalnych pokazujących bohaterskie zachowania zwyczajnych ludzi, ratowanie ludzi i kotków z pożaru, rożnych wypadków itd.

To kiedy można kogoś ratować bez strachu, że za swoją obywatelską (ludzką) postawę dostanie się w ryj ?

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Witaj szkoło, czyli już zbiera mi się na płacz

Chcę czy nie, (raczej, bardzo nie), wakacje się kończą i 30 sierpnia dzieciaki chcą czy nie, (ciekawe czy są takie, które chcą), idą do szkoły.

W Ameryce mają ciekawy zwyczaj mieszania, mianowicie co roku zmieniają wychowawcę i skład klasy. Jakiś geniusz musiał długo wymyślać taki system.

I teraz kiedy już trochę i ja i mój syn oswoiliśmy się z wychowawcą i dzieciakami, przyjdzie nam zaczynać wszystko od początku. 
I tym sposobem zamiast szykować się do szkoły w atmosferze luzu i radosnego oczekiwania, autentycznie mam ochotę zrezygnować z dalszej edukacji. 
To coś jak mawiał Pawlak "o szukaniu nowego wroga jak już ma się starego na własnej piersi wychodowanego".
To by częściowo wyjaśniało fakt, dlaczego w Stanach jest ciągle tylu analfabetów.

W międzyczasie wykazaliśmy się z mężem niesamowitym wyczuciem i inteligencją, mianowicie pod koniec zeszłego roku szkolnego wsród miliarda emaili, wyłowiliśmy jeden z zapytaniem czy sami chcemy przygotować synowi wyprawkę do szkoły, (kilkustronicowa wielgachna lista w załączniku), czy uiścimy opłatę i szkoła załatwi to za nas. 
Uiściliśmy i teraz napawamy się ogromem naszej inteligencji.

Rok temu, ponieważ przybyliśmy do Stanów ociupinkę za późno zostaliśmy z taką, właśnie listą na placu boju, czyli w obliczu prawie całkiem ogołoconych półek i z lekkim obłędem w oczach.

Pamiętam, że ledwo podpierając się nosem staraliśmy się skompletować kredki, farbki itd. Co nie było takie proste jak mogłoby się wydawać, bo szkoła miała określone preferencje co do marki poszczególnych artykułów szkolnych. 
Bo jak się okazało kredka kredce nie równa, chociaż wszystkie chińskie.

Mimo wszystko na brak atrakcji nie możemy narzekać.
Wysiadła nam na przykład, jak to mówił Pawlak „elektryka” w kuchni. 
Światło było, ale w gniazdka jakby piorun strzelił, tylko jakiś taki mało elektryczny, bo nic nie działało. 

Po wielu telefonach i błaganiach pojawił się wreszcie fachowiec. 
Zobaczył mnie kuśtykającą jeszcze lekko, w elastycznej ortezie na kolanie i pierwsze o co zapytał to było moje nieszczęsne kolano. 

Przez chwilę naprawdę miałam ochotę mu powiedzieć, że prąd mnie kopnął. Powstrzymałam się, chociaż trochę mnie to kosztowało, ale to jest jedyny fachowiec, który w miarę wie co robi i zna podstawy angielskiego, dlatego nie mogłam faceta zrazić. 
Jeszcze by się obraził i musiałabym gotować na ognisku w ogródku.

Mogłam sobie jednakże oszczędzić dokładnych wyjaśnień, bo pan elektryk w uderzenie fali nie uwierzył zupełnie, pewnie powinnam mu była powiedzieć, że kopnął mnie mąż. 
To by go na pewno przekonało, a może dodatkowo zacząłby się obawiać o swoje życie i ewentualny uszczerbek na zdrowiu i dokonywałby tych, wszystkich napraw szybciej i sprawniej.

Naprawy dokonał, nie do końca co prawda, ale zawsze coś, uszczęśliwił mnie informacją, że pojawi się w przyszłym tygodniu, (czytaj, prawdopodobnie do końca roku) i oddalił się w latynoskim tempie.

Chcąc odreagować elektryczny stres wybraliśmy się do kina na film "Alfa".
I tu przeżyłam chwilę lekkiej konsternacji, film bardzo przyjemny, piękne widoki, sympatyczna historia, w skrócie pokazujący, jak to było 20 tysięcy lat temu w Europie. 

Według twórców, zimno, ludzie porozumiewali się totalnie niezrozumiałym językiem i przywiązywali dużą wagę do jedzenia i relacji rodzinnych. 
Czyli praktycznie dokładnie tak jak wyobrażają sobie Europejczyków Amerykanie obecnie.

Jako dodatkowy bonus można było zobaczyć jak się zaczęła przyjaźń człowieka z psem, nie będę zdradzać fabuły, powiem tylko, że coś z tym miały wspólnego wilki.

Film bardzo mi się podobał, co natomiast mnie zdziwiło, to to, że sala kinowa była praktycznie pusta. Oprócz nas było tylko kilka małych grupek, głownie pań w średnim wieku, ewidentnych psich wielbicielek, które wydawały odgłosy pełne emocji podczas przejmujących "psich" momentów.

Zainteresował mnie ten fakt, bo film dopiero co wszedł na ekrany wiec powinno być trochę tłoczniej.
Po paru minutach trwania filmu sytuacja się wyjaśniła. Reżyser bowiem ambitnie poszedł do tematu i bohaterowie cały czas porozumiewają się w tym dziwnym "staro-europejskim" języku, w związku z czym są angielskie napisy. 

Jak dla mnie ekstra, jak dla reszty Amerykanów sytuacja nie do zaakceptowania. 
W kinie się nie czyta tylko pochłania popcorn.

A propos popcornu przypomniała mi się sytuacja z Ocean City. Na promenadzie, jak pisałam, mieliśmy ulubionego muzyka. Bardzo sympatyczny facet, który naprawdę fajnie śpiewał. 
Moja córka nagrała kawałek jego występu i wysłała kilku koleżankom. 
Pan nie miał nic przeciwko, wiadomo kulturę należy krzewić i poszerzać ludziom horyzonty. Tylko nie zawsze niestety się da.

Trzeba trafu, że pan artysta siedział sobie na tej promenadzie, a za plecami miał rożne sklepy, między innymi sklep z popcornem. Można było tam kupić popcorny we wszystkich smakach świata, czysty koszmar. 
Okolica śmierdziała zwietrzałym, rozgrzanym masłem i całe szczęście, że Ocean był blisko to zawsze usadzaliśmy się od zawietrznej.

Koleżanki filmik dostały, po czym jedna natychmiast odpisała, że super i rewelacja bo ona kocha ten sklep z popcornem, zdaje się, że część muzyczna jej umknęła.

I tak zaczynamy drugi rok naszego pobytu w Stanach. Ogólnie jestem nastawiona pozytywnie, tylko, że oni już od jakiegoś czasu zaczęli wystawiać w sklepach dekoracje halloweenowe i to mnie trochę przeraża. 



czwartek, 23 sierpnia 2018

Ocean City, czyli Władysławowo na sterydach

"To jak Władysławowo na sterydach", takie były dokładnie pierwsze słowa mojego męża jak zobaczył Ocean City. Mnie osobiście skojarzyło się z Jastarnią, ze względu na rozciągnięcie w terenie. Klimaty podobne, tylko wszystko dużo, dużo większe. 

Po tym jak wróciliśmy z Karaibów do Stanów, daliśmy sobie chwilę na złapanie oddechu i wielkie pranie, po czym zorganizowaliśmy dzieciom wycieczkę nad Ocean, ale bardziej w stylu polskich wczasów nad Bałtykiem. 

W Ocean City przywitała nas olbrzymia, bardzo szeroka plaża, otwarty widok, bez żadnych ograniczeń na Ocean i ciągnąca się przez kilka kilometrów wzdłuż plaży promenada. 
Z jednej strony zaczynała się olbrzymim lunaparkiem, a z drugiej nie wiem, gdzie się kończyła, bo nigdy nie daliśmy rady dojść do jakiegoś sensownego końca. 

Lunapark zaraz po zmroku zaczynał świecić i kusić, takie małe Las Vegas dla dzieci i próba sił dla rodziców, (rodzice zawsze przegrywali).

Królował oczywiście wielki diabelski młyn, który zmieniał cały czas kolory, otoczony przez mnóstwo innych strasznych urządzeń do kręcenia i wyrzucania w powietrze oraz nieskończoną ilość strzelnic, gdzie można było sobie ustrzelić maskotkę (wersja oczywiście XXXL). 

W temacie maskotek tym razem polegliśmy na całej linii, bo wszędzie królowały wybitnie amerykańskie dyscypliny, czyli piłka i strzelby. 

Jakoś mi się tak dziwnie robiło jak obserwowałam dzieci strzelające jak zawodowi snajperzy.

Okazało się, że nasze pociechy radziły sobie zupełnie nieźle w rzutkach i tu dorobiliśmy się kilku dodatkowych pluszaków (wielkość umiarkowana, ale jakość bardzo dobra). 

Najbardziej śmieszne były te spojrzenia pełne litości, którymi nas obdarzali pracownicy, jak patrzyli na nasze żałosne próby wrzucenia tych wszystkich piłek, a jak zobaczyli jak strzelamy, to dali dzieciom małe maskotki na pocieszenie, pewnie się zastanawiali jak długo uda nam się przeżyć w tym dzikim kraju.

Jeszcze gorsze były salony gier. I tutaj zrozumiałam, na czym polega geniusz hazardu. 
Mnóstwo rożnych maszyn dla dzieci. Wszystko wyło, świeciło, brzęczało, a jak się coś wygrało drukowało kupony. 

Jak się pozbierało odpowiednią ilość takich papierków, to można było sobie wybrać nagrodę, w zależności od ilości zdobytych kuponów, począwszy od gumy do żucia na telewizorze skończywszy. Od razu rozwieję ewentualne złudzenia, telewizora nie wygraliśmy.

Na wyraźne życzenie juniora spędziliśmy tam kilka upojnych wieczorów i niechętnie muszę przyznać, że było fajnie, ale póki co wstrzymamy się z kasynem dla dorosłych. 
Po tych ogłuszających chwilach hazardu, oprócz problemów ze słuchem dorobiliśmy się trzech zabawek i garści słodyczy.

A jak już komuś udało się uciec z tej jaskini hazardu to zaczynała się plaża. 
To była chyba jedna z największych plaż jakie widziałam w życiu. 
Piaszczysta, bardzo ładnie utrzymana, schodząca łagodnie do Oceanu, bez żadnych skał i kamieni. 
Woda zaskakująco ciepła i piękne fale. 
Tutaj nie odmówię sobie przyjemności i rozpiszę się trochę, (wielbiciele terenów pustynnych, mogą przeskoczyć akapit). 

Jestem uzależniona od fal. Lubię małe, średnie, wielkie, wszystkie. Mogę na nie patrzeć godzinami, bez względu na pogodę.
Między innymi dlatego tak kocham nasz Bałtyk, który mimo zimnej wody potrafi zachwycać widokami  i zapachem. 

W Ocean City nie oczekiwałam specjalnego widowiska, sam ogrom wody już mnie zachwycił. 
Tymczasem Ocean najwyraźniej uznał za stosowne zrobić wstrząsające wrażenie (udało mu się).

Fale były obłędne. Ciężko było pływać, ale właściwie nikt tego nie potrzebował do szczęścia bo wszyscy radośnie rzucali się w fale, ewentualnie usiłowali wdzięcznie przez nie skakać. 

Przez kilka dni fale były po prostu silne i piękne, ale potem byłam świadkiem czegoś absolutnie zachwycającego. Zaczęłam rozumieć surferów. 

Ocen był praktycznie płaski, ale około 15-20 metrów od brzegu podnosiła się fala, ogromna i uderzała z całą siłą o brzeg. Wyginała się i załamywała jak na tych wszystkich filmach. 
I tak było cały dzień. Praktycznie nikt nie był w stanie ustać na nogach, nawet w wodzie po kolana. 

A ponieważ jestem szaloną, morską wilczycą, postanowiłam sprawdzić jak wygląda sytuacja po drugiej stronie tych wielkich fal, (jak szaleć to szaleć).

Nie bez sporego wysiłku udało mi się przebić przez nacierającą bez przerwy ścianę wody, (wilczycą mogę być, surferem niekoniecznie).

Kiedy już lekko osłabłam, zorientowałam się, że fal nie ma tylko unoszę się w wodzie jak korek od butelki, można powiedzieć nuda. 

Jak już mogłam oddychać rozejrzałam się w terenie, wokół mnie leciutko falował Ocean, nic specjalnego, potem spojrzałam w kierunku brzegu i tutaj robiło się ciekawiej. 
Kilkanaście metrów ode mnie unosiła się ściana wody, zasłaniała mi kompletnie brzeg, a potem pieniąc się jak bita śmietana opadała i uderzała. 

Tkwiłam tak sobie, podziwiając widok, kiedy zauważyłam, że po drugiej stronie wzburzonej, morskiej toni stoi szanowny małżonek, twarz ma w kolorze wody i daje mi rozpaczliwe znaki do powrotu. 
Zdaje się, że jeszcze nie chciał zamienić żony na nowszy model. 
Wykorzystując siły natury w miarę bezboleśnie, za to niezwykle szybko dotarłam do brzegu. Można powiedzieć, że prawie mnie wyrzuciło w powietrze w ramiona małżonka.

I tak sobie radośnie spędzaliśmy czas, aż w przedostatni dzień podczas wdzięcznego pluskania, jedna z fal walnęła mnie po kolanach i jedna z moich rzepek nie wytrzymała i się ociupinkę skręciła. 
Ból jakoś straszny to nie był, ale potem zamiast wdzięcznie podskakiwać, zaczęłam zupełnie niewdzięcznie kuleć, (ale i tak było warto).

Gdyby komuś nie wystarczały piękne widoki horyzontu, regularnie przepływał statek z wielkim ekranem, na którym pojawiały się rożne reklamy i życzenia, głownie urodzinowe. 
Po niebie latały samoloty ciągnące za sobą reklamy, tym razem powietrzne, (treść podobna do tych na wodzie). 

Na całe szczęście mimo tych wzmożonych wysiłków nikomu nie udało się zagłuszyć szumu Oceanu.

Najwięcej atrakcji dostarczała sama promenada, na której toczyło się ożywione życie towarzyskie i dodatkowo jeździły ciuchcie, gdyby komuś nie chciało się spacerować.

Często mieliśmy wrażenie, że więcej ludzi chodzi tam, a nie na plażę. Właściwie oprócz sklepów spożywczych, można tam było znaleźć wszystko: hotele, sklepy, restauracje oraz oczywiście rożnego rodzaju punkty usługowe, gdyby ktoś na przykład chciał sobie przekłuć jakąś część ciała lub zrobić tatuaż na tej części ciała, która jeszcze nie jest przekłuta.

A popołudniami oczywiście pojawiały się postacie z filmów i bajek, namawiające do zdjeć oraz grający artyści. 
Mieliśmy jednego ulubionego, który grał na gitarze i śpiewał. Ostatniego wieczoru, zalegliśmy koło niego na ławeczce, (ja z zabandażowanym kolanem) i relaksowaliśmy się bo jak wiemy muzyka łagodzi obyczaje, a ja dodatkowo miałam nadzieję na złagodzenie bólu jak najbardziej fizycznego.

Sama plaża też nie była nudna, Amerykanie tak mają, że lubią wsadzać rożnego rodzaju atrakcje gdzie się tylko da. 

W związku z tym, na plaży w nocy puszczali fajerwerki, (jakość porównywalna do naszych noworocznych), na niebie pojawiały się pulsujące światła w rytmie muzyki i wyglądające prawie jak inwazja z kosmosu i te same światła puszczane na plażę w celu umożliwienia uprawiania sportów lub tańców na piasku po zmroku.

Dodatkowo w celu urozmaicenia krajobrazu, (najwyraźniej piasek sam w sobie nie wystarczał), na plaży leżał szkielet dinozaura i wynurzający się z piasku bardzo sympatyczny wieloryb (wielkość prawie rzeczywista).

Na wieloryba miałam wielką ochotę się wdrapać, ale niestety odkładałam to za długo i moje kolano skutecznie mi wybiło z głowy takie akrobacje, jak przyszło co do czego.

Jaki z tego wniosek ? Nie należy w życiu za dużo rzeczy odkładać na potem, bo "potem" może mieć inne plany.

Wielkość plaży pozwalała niewątpliwie na różnorodne szaleństwa i jedno z nich szczególnie mi się podobało. Na promenadzie znajdował się sklep z latawcami i w ramach reklamy te wszystkie latawce były zakotwiczone na plaży. 

Przede wszystkim było ich sporo, ale to wielkość i kształty robiły wrażenie. Pomijam już smoki, ale fruwał wielki, żółty kurczak i całe mnóstwo latawców, które mi przypominały plemniki (reszcie mojego stada zresztą też). 

Widok piękny ponieważ ciągle wiał wiatr, w związku z tym żaden z latawców nie zwisał smętnie tylko wszystkie dumnie ulatywały w niebo.

A jakby za mało było wzruszeń, to w piasku sterczało wbitych kilkanaście flag, w tym polska, orzeł w koronie jak byk !



sobota, 18 sierpnia 2018

Karaiby poza sezonem, czyli coś jak Bałtyk w kwietniu

Nasz pobyt na Karaibach dobiegł końca, a więc nadszedł czas na trochę podsumowań i poruszenie dwóch najbardziej popularnych tematów, mianowicie pogody i jedzenia.

Co do jedzenia to w hotelu karmili nas od rana do wieczora jak kaczki, mieszając skutecznie kuchnię angielską z barbadoską z dodatkiem potraw tak zwanych uniwersalnych czyli pizza, spaghetti itd., nazywanych inaczej ostatnią deską ratunku dla zdesperowanych rodziców.

Nie jestem specjalną fanką kuchni brytyjskiej, zwłaszcza tych koszmarnie wielkich śniadań, w związku z tym starałam się jak mogłam rozsmakować w jedzeniu barbadoskim.

Uwaga, która nasunęła mi się jako pierwsza, tubylcy uwielbiają mięso w każdej postaci, ryby też i inne morskie stwory. Co dziwne jakoś specjalnie nie przepadają za warzywami (a szkoda).

Chwilę nam zajęło odnalezienie na terenie hotelu barku plażowego, który nie załapywał się na miano restauracji. Serwowali tam potrawy głownie barbadoskie i daj Panie Boże taki standard posiłków w amerykańskich restauracjach.

Uszczęśliwiali mnie tam regularnie czymś co się nazywa okra cou cou. 
Wyglądem przypominało nasze puree, w praktyce to było zielone, rozdyźdane warzywko z rożnymi dodatkami. 
Najlepiej wchodziła z gulaszem, oczywiście mocno mięsnym. 

Najadłam się rożnych ryb zupełnie jak nad naszym morzem, różnica polegała tylko na doprawianiu. Okazało się, że wyspiarze lubią sobie sypnąć rożnych ziółek do smaku. Rożne te smaki bywały, czasami mnie suszyło jak smoka wawelskiego, ale nigdy nie było mdło i nudno.

Podobnie rozprawiali się z drobiem i mój syn pochłaniał regularnie kawały mocno doprawionego, pieczonego kurczaka jak barbarzyńca (łapami), dopychając się frytkami. I tu muszę powiedzieć uczciwie, że frytki były wyjątkowo smaczne.

Ogólnie oprócz przypraw można było wyczuć w jedzeniu ducha wyspy, czyli prostotę, podsumowując było bardzo smaczne i świeże.

Rozmawiałam na temat ich sposobu gotowania z kilkoma tubylcami. Okazało się, że ich stosunek do jedzenia przypomina trochę polski, mianowicie lubią konkretne smaki. Dogadaliśmy się na tym polu błyskawicznie, (zresztą na innych też).

A z pogodą było jeszcze ciekawiej, okazało się, że wybraliśmy się na Barbados poza sezonem, czyli w porze deszczowej. 

Przez cały okres pobytu zachodziłam w głowę, dlaczego to nie jest sezon. 
Pogoda piękna, tłumów brak, rybki są, jak nic nasz Bałtyk w słoneczne kwietniowe dni, po prostu bajka. 
Dodatkowo temperatury powietrza i wody znacząco wyższe niż u nas wczesną wiosną.

Okazało się, że po pierwsze jest gorąco, (przesada, w sierpniu w Turcji jest dużo gorzej, byłam ledwo przeżyłam), a po drugie padają deszcze. 

To właśnie te opady tak mnie rozbawiły, raz deszcz padał przez 10 sekund, a raz przez 3-4 minuty. Temperatura wody wydawała się wyższa niż powietrza, praktycznie można było udawać, że to prysznic. 

Dopiero ostatniego dnia lunęło solidnie, ale nawet wtedy było niesamowicie ciepło. 
Może mieliśmy szczęście i pora deszczowa na Karaibach normalnie wyglada dużo mniej przyjaźnie, ale dla nas pogoda była idealna. 
Dodatkowo przelotne chmurki uratowały wszystkich od wyglądania jak homary, (już po obróbce termicznej).

Zdaje się tylko, że nie udało nam się uniknąć bliskiego spotkania z trującą guawą, przed którą ostrzegają wszystkich szalonych turystów.

Dwa dni przed wylotem całą naszą rodzinę coś pogryzło, przynajmniej tak myśleliśmy. Pojawiły się malutkie bąbelki, swędzące i piekące, dodatkowo okazało się, że wszyscy jesteśmy pogryzieni w podobnych miejscach i to już mnie zastanowiło. 
Nie wierzę, że komary czy muszki preferują konkretne rejony ciała, żrą wszystko co gołe.

Obejrzałam rodzinę i znalazłam wzór, wyglądało na to, że musieliśmy usiąść na krzesłach, na które trochę tego soku opadło z drzew, prawdopodobnie z deszczem. 

Bąbelki znalazły się bowiem na ramionach, (w miejscu gdzie opiera się ręce na poręczach i na nogach, (udach) jak przy siadaniu i tu mąż miał ich najmniej, bo jak wydedukowałam błyskotliwie, miał najdłuższe spodenki.
Całe szczęście, że na Barbados nie wolno opalać się na golasa bo mogło być znacznie gorzej.

Wróciliśmy do domu męcząc się i smarując bez przerwy, pomału bąbelki zaczęły znikać. Oczywiście nie wiem na pewno, że to było to, ale wszystko na to wskazuje. 

Całe szczęście, że trafiliśmy na mocno rozrzedzoną minimalną ilość tego paskudztwa. 
Nic dziwnego, że nazywają je drzewem śmierci, (z rozpaczy można się zadrapać na smierć). 

Jak sobie pomyślę gdzie mógł nam ten sok kapnąć ...

piątek, 17 sierpnia 2018

Karaibskie szaleństwa, czyli nocne rytmy wyspy

Cały czas chłonę wyspę, można powiedzieć całą sobą. Nieustająco napawam się widokiem morza i palm, (tak wiem, można by powiedzieć co ona tam szalona kobieta widzi ?), odpowiadam szczerze: wszystko.

Chcąc zobaczyć jeszcze więcej odwiedziliśmy inną plażę, uważaną za jedną z najpiękniejszych na wyspie. 
Myślę, że jest w stanie spełnić wszystkie karaibskie wyobrażenia i marzenia.

Olbrzymia, piaszczysta, (piaseczek drobniusieńki i biały, oczywiście zebraliśmy worek do domu) i kolor wody nie podrobienia, (wody nie zabieraliśmy, działa tylko razem z niebiem).

Ponieważ w ogóle nie było tam podwodnych skal, wydawało się, że jest bardzo płytko, a w rzeczywistości bardzo szybko robiło się głęboko. 

Ze względu na przejrzystość miało się wrażenie jakby się pływało w niebie, a nie w wodzie, nie w sensie metafizycznym oczywiście tylko kolorowym.

Cumowały statki, żaglówki, pływały wodne skutery. 
Czarne chłopaki usiłowały podrywać moją blond córkę.
Jednym słowem plaża tętniła życiem, nie pomna na fakt, że jest jeszcze przed sezonem.


Spędziliśmy tam wspaniały dzień, nie było muszelek, ale wyłowiliśmy mnóstwo koralowców, które będziemy rownież oczywiście zabierać ze sobą.


Jak teraz patrzę na zdjęcia, które zrobiliśmy w tej, niesamowitej wodzie, nie mogę uwierzyć, że to się wydarzyło naprawdę.

Nasza, hotelowa plaża chociaż jest zdecydowanie mniejsza i ma pierścień ze skał oraz obowiązkowe palmy jest zdecydowanie piękniejsza. 
Standardowo morze ma tu pięć, (zdarza się, że więcej) odcieni błękitu. 

To są te momenty, w których strasznie żałuję, że nie mam talentu malarskiego i cieszę się, że Bóg pozwolił ludziom wynaleźć aparat fotograficzny.

I tylko żółwiki usilnie nie chcą się wykluwać. Już wczoraj wieczorem byłam prawie gotowa rozkopać jakieś gniazdo, ale odpuściłam, taka szlachetna bestia jestem. 
Niech sobie maluchy śpią, jeszcze się zdążą namęczyć. 
Wyobrażam sobie jaki to musi być szok, wykluwają się biedaki, wykopują, a tu czekają na nie wielkie, ciekawskie ryje.

Z tej perspektywy, faktycznie nie ma się do czego śpieszyć.


W przerwach obserwuję ludzi i to mocno poszerza moje horyzonty.
Udało nam się załapać na dwa wieczorki, jeden typowo muzyczny i drugi kulturowo-rozrywkowo-oświatowy. I na jednym i drugim chłonęłam wrażenia, (a było ich sporo), jak gąbka.



Na muzycznym wystąpiły trzy dziewczyny lub kobiety, (nawet nie próbowałam zgadywać  wieku). 
Wszystkie bardzo ładne z pięknymi głosami i zgodnie z podpieczonym na lekkiego homara mężem stwierdziliśmy, że mogłyby spokojnie zaistnieć na międzynarodowym rynku muzycznym, gdyby nie ich ciała. 



Według standardów barbadoskich wyglądały normalnie lub wręcz jak ucieleśnienie męskich marzeń. 
Według standardów europejskich, o amerykańskich nie wspominając to była rozpacz w biały dzień.

Wszystkie sprawiały wrażenie lekko napompowanych, olbrzymie biusty, typowe, dawno zapomniane rubensowskie kształty i to co zdecydowanie rzuca się tu najbardziej w oczy, olbrzymie pupy.


Tutaj powiedzenie, "że nie to co ładne, tylko to co się komuś podoba", nabiera zupełnie innej mocy. Dowiedzieliśmy się, że bardzo często miejscowe celebrytki i artystki rożnego autoramentu specjalnie robią sobie operacje, w celu powiększenia pośladków. 

Patrząc na nie przez uprzedzenia i przyzwyczajenia widzi się karykaturalnie wyglądające dziewczyny, po pozbyciu się kołtuńskich okularów pozostają atrakcyjne o niezwykłej urodzie młode kobiety.


Jeszcze bardziej było to widoczne podczas drugiego wieczoru, gdzie głownie odbywały  się pokazy tańców. 
Najlepiej tańczyły najbardziej zaokrąglone dziewczyny. I tu znowu działała dziwna magia, jak stały wyglądały jak przeciętne kobiety z olbrzymią nadwagą, a jak zaczynały tańczyć nie widziało się kilogramów, celulitu czy innych absurdów tylko wręcz można było poczuć rytm jakim rezonuje Barbados. 


Wiem, zabrzmiało okropnie górnolotnie, ale tak to odczuwałam, nie mogłam oderwać oczu od tych tancerek, tu nie było nadwagi to były zapomniane afrykańskie rytmy, które przetrwały tyle lat po upadku niewolnictwa.

Jest jeszcze jedna dziwna rzecz, widziałam kilka białych kobiet, które zupełnie nieźle naśladowały barbadoskie tańce i zawsze wyglądało to trochę wulgarnie, po prostu energiczne potrząsanie pupą, zero magii.

Dla odmiany przeciętni, barbadoscy mężczyźni są raczej szczupłej budowy ciała. Tancerze byli bardziej umięśnieni i tu myślę, że wszystkie przedstawicielki płci pięknej miałyby co podziwiać. 

Bez względu na rodzaj tańca, (widziałam nawet obłędne pląsy na szczudłach), panowie wyglądali niesamowicie atrakcyjnie, według wszystkich standardów, można powiedzieć światowych, oczywiście oprócz koloru skory (jeżeli ktoś ma z tym problem).

Mianowicie to jest jeden z tych istotnych faktów, które są nie do zaakceptowania przez rasistów, społeczność Barbadoska jest czarna (bardzo). 
I nie ma na to innego określenia, zresztą nie widzę nic złego w tym. 

Oczywiście czasami zdarzają się osobnicy o odrobine jaśniejszej karnacji, najczęściej kiedy jakiś biały przodek zapałał gorącym, zakazanym uczuciem do czarnoskórej piękności.


Przy okazji przeszłam krótki kurs rozumienia mieszkańców. 
Według nich samych cenią sobie w życiu spokój, relaks i prostotę. I to jest widoczne wszędzie, ludzie żyją jak na lekko zwolnionych obrotach. 


Piękne domy stoją zrujnowane, bo akurat nie ma chętnych do remontu, sposób zachowania tubylców przypomina raczej rozleniwionych turystów, a nie obywateli kraju, który praktycznie utrzymuje się z turystyki. 

Jestem przekonana, że mimo ciężkiej pracy bardziej wypoczęta i zdecydowanie mniej spięta jest tutaj miejscowa ludność, a nie leżący i przypiekający się na leżaczkach wczasowicze pochłaniający kolorowe drinki z rumem.

Siedząc pod kolorowymi, karaibskimi gwiazdami i podziwiając popisy artystyczne, zadałam sobie pytanie jak ci ludzie mogą być szczęśliwi gdziekolwiek indziej. 

Z jedne strony rozumiem zwłaszcza młode pokolenie, które pragnie przygód, bo Barbados jest małą wyspą i ci młodzi ludzie, jak każdy kto dopiero wkracza w dorosłość chcą się wyrwać z gniazda i popróbować sił w wielkim świecie. 

Każdemu z nich marzy się sukces i kariera na miarę Rihanny. Ale z drugiej strony, bardzo pesymistycznie, nie wydaje mi się, żeby cały ten wielki, kuszący, nieodkryty świat mógł im zaoferować to co mają, mimo czasami bardzo skromnych warunków w domu, mianowicie całkowitą akceptację, godność i wolność.