niedziela, 24 czerwca 2018

Trochę słodkości na do widzenia, czyli lecim na Szczecin

Przez ostatnie miesiące, od momentu, kiedy kilkoro bardzo bliskich mi osób namówiło mnie do pisania tego bloga, (co ciekawe niezależnie od siebie), przeżyłam coś w rodzaju szalonej, emocjonalnej jazdy kolejką górską z mdłościami, strachem, ale także widokami przywracającymi wiarę i nadzieję.

Prawdopodobnie zaliczyłam na tej emigracji prawie wszystkie wzloty i upadki emocjonalne, jakie można sobie wyobrazić. 

Każda zmiana w życiu, bez względu na to czy jest dobra czy zła, zawsze wiąże się z niesamowitym wysiłkiem fizycznym i duchowym. Może dlatego dzieciom łatwiej jest adaptować się w nowej rzeczywistości, bo mają więcej sił i może po prostu więcej złudzeń.

Sił mi zdecydowanie ubyło, ale mam nadzieję, że zostało jeszcze trochę złudzeń, żeby kontynuować tę amerykańską przygodę, która gdzieś po drodze pomału zaczęła żyć własnym życiem, a pisanie tego bloga przypomina mi rozmowę z najlepszym przyjacielem, których tu na miejscu jakoś nie mam.

Jedna z pisarek romantycznych romansideł, zawsze reklamowała się stwierdzeniem : "Mam nadzieje, że czytanie tej książki sprawi moim czytelniczkom tyle przyjemności, ile mi sprawiło jej pisanie", mówiąc szczerze, nigdy nie traktowałam tych słów poważnie, aż do teraz. 

Nie napisałam książki i pewnie nigdy nie napiszę, ale tworzenie tego bloga sprawiło mi tyle przyjemności, że zrozumiałam "co autor miał na myśli". 
Mogę mieć tylko nadzieję, że to uczucie jest chociaż trochę odwzajemnione.

A ponieważ na przestrzeni ostatnich miesięcy, pisałam o rożnych rzeczach i sytuacjach często krytycznie lub obiektywnie i subiektywnie do bólu, tym razem napiszę o czymś co bez żadnych podtekstów bardzo mi się w Stanach podoba i nie zamierzam tego analizować.

Myślę, że nie mam problemów z okazywaniem uczuć. Zawsze lubiłam witania "na miska", czyli przytulanie. Uściski mają w sobie moc. I nie, nie jestem nawiedzona, przynajmniej nie byłam jak ostatnio sprawdzałam i nie ja jedna tak uważam, to prawdopodobnie bardzo łatwo wytłumaczalny fakt. 

Wszyscy potrzebujemy fizycznej bliskości drugiego człowieka. 
I takie gesty dodają siły, a najbardziej niesamowite jest to, że nikt nic nie traci ani przytulany ani przytulający. 
Można powiedzieć, że to ewenement w naszej cywilizacji nie ma przegranych, sami zwycięzcy.

W Polsce też się oczywiście przytulamy, ale nie jest to tak spontaniczne jak w Stanach.
A w Ameryce ludzie przygarniają się wręcz odruchowo, nikt tu raczej nikogo nie całuje jak z dubeltówki, jak w Europie tylko sympatycznie obłapia. 
I tu się wstrzeliłam, bo ja już w Polsce lubiłam się tak witać. 
Oczywiście nie ze wszystkimi, w sklepach na przykład ciągle mowię tylko grzecznie Dzień Dobry, nie rzucam się na ladę gorąco wszystkich obściskując.

Także żegnając się (mam nadzieję na chwilę), uroczyście oświadczam, że bez względu  na to jakie mam zdanie o Amerykanach, (a jak wiemy mam bardzo ciekawe), przytulanie im się udało i cytując prawie dokładnie, następnego z moich ulubionych bohaterów, tygryska stwierdzam: "to jest zdecydowanie to, co tygrysy lubią najbardziej" i mam wielką nadzieję, że tak zostanie.

Ściskam wszystkich, co prawda wirtualnie, ale gorąco i szczerze. Nie wiem czy wypada mi coś napisać z Polski, skoro z założenia blog ma być o przeżyciach amerykańskich, ale jak się coś wystrzałowego wydarzy to może nagnę trochę reguły i coś skrobnę.

czwartek, 21 czerwca 2018

Góralu czy ci nie żal, czyli zmęczenie muzycznego leadera oraz mały skok w bok

Mój, biedny muzyczny leader się poddał. Stwierdził, że chwilowo kończy przygodę z amerykańską szkołą, zaczyna wakacje, ewentualnie może zaśpiewać prywatnie dla rodziny. 
Tak, dzieciak też doszedł do punktu krytycznego,  na pewno gips na łapce nie poprawił sytuacji, mówiąc szczerze zupełnie mu się nie dziwię.

W związku z tym pozostaje mi tylko oficjalnie ogłosić koniec roku szkolnego i zacząć zbierać się do odlotu coś jak bociany, w związku z czym może być trochę ckliwie.

Póki co przyszło nam zbudować dwa gniazda. Nie wiem co czują bociany, ani gdzie czują się tak naprawdę w domu. 
Pewnie podróże jak każdego męczą je okrutnie, ale przynajmniej nie mają problemów wizowych.

A u nas teraz serce w rozterce. Mojego orła zostawiam w jednym gniazdku, (razem ze świniami i rybkiem do towarzystwa), a do drugiego zabieram moje pisklaki i lecę, dźwigając walizy. 

Kochana Rodzino szykujcie zupę pomidorową nadlatujemy !

Podobno "tam dom, gdzie serce twoje", chociaż przecież można kochać więcej niż jedną osobę, czy miejsce i co się dzieje, jeżeli są one oddalone od siebie o tysiące kilometrów ?

Póki co latam jak kot z pęcherzem, załatwiam rożne sprawy, przygotowuję biednego męża do samotnego trybu życia (mam nadzieję, że mi za bardzo nie zdziczeje) i staram się o niczym nie zapomnieć.

Ambitnie na przykład postanowiłam zmienić wodę rybkowi, w celu stworzenia mu higienicznych warunków życia, kiedy mnie nie będzie.

Najpierw rybek nie dawał się złapać w celu opuszczenia akwarium, gdyby miał nogi to można by powiedzieć, że się zaparł. Nie wiem jak brzmi wodny odpowiednik, tego co wyczyniał, może usiłował nas zwodować, ewentualnie wpuścić w szuwary.

W końcu nam sie udało, bo razem z córka urządzałyśmy to polowanie i wylądował w kubku. 
Sprzątnęłyśmy niewdzięcznikowi posiadłość i postanowiłyśmy odczekać parę minut, żeby wyrównała się temperatura wody.

W celu stworzenia naszemu bojownikowi luksusowych warunków życia, zgłębiłam tajniki hodowli, pielęgnacji itd. 
Spotkałam się z informacjami, aczkolwiek niepotwierdzonymi, że bojowniki skaczą.

Nie wiem czy wszystkie, ale ten nasz bandyta skacze. Najwyraźniej był tak wkurzony, że siedzi w kubku zamiast w akwarium, (zmiana metrażu najwyraźniej nie przypadła do gustu małemu snobowi), że postanowił sam się przemieścić. 

Nie widziałam samego skoku, ale miał szczęście, że byłam w tym samym pokoju i sprawdzałam co chwilę temperaturę, bo znalazłam gnojka leżącej obok kubka.
Wydałam pisk, o jaki się w życiu nie podejrzewałam, a potem przytomne złapałam rybka i wrzuciłam do kubka. 

Wyglądał na lekko ogłuszonego, ale patrzył ciągle wyzywająco, a potem żeby już nie ryzykować wpuściłam go do akwarium, zasunęłam pokrywę i zaczęłam normalnie oddychać. Nic mu się nie stało, pływa sobie dziarsko, ewidentnie z siebie zadowolony.

Wyglada na to, że jestem w stanie rozwydrzyć nawet rybę.







środa, 20 czerwca 2018

Odsłona trzecia, czyli włosy

Wszystko zaczęło się od przygotowań do wielkiego występu szkolnego mojego syna. 
Cześć wokalna, przebiegała według planu, gorzej było ze stroną estetyczną. 
Mianowicie mój potomek zaczął wyglądać jak koczkodan i to taki z rockową przeszłością. 

Z uporem maniaka twierdził, że zapuszcza włosy, ścięcie dopuszczał w bliżej niesprecyzowanej przyszłości. 
Kiedy jego fryzura zaczęła wyglądać, jakby piorun strzelił w szczypiorek, podjęliśmy działania rodzicielskie. 
Dziecko na skutek argumentów, że czeka go występ sceniczny podporządkowało się brutalnym prawom show-biznesu.

Bezpośrednim rezultatem tej decyzji była wizyta w salonie fryzjerskim. 
Należy tu dodać, że mój mąż przez ostatni rok, przetestował rożne salony, wybrał sobie mały, sympatyczny salonik niedaleko domu i regularnie tam chodził.

I tak oto pewnego pięknego, słonecznego poranka parę dni temu znaleźliśmy się w salonie fryzjerskim. Synem zajął się pan w typie Włocha, chociaż zrozumiałam, że raczej podawał się za Francuza.

Nasz rodzinny artysta zażyczył sobie elegancką fryzurę, najchętniej z jeżykiem. Skorygowałam, że ma to być elegancka fryzura z jeżykiem, ale wersja super krótka.

Pan rozpoczął działania, a do mnie wystartowała pani, która zajmowała się żeńską częścią klienteli. Na mój widok wyprostowała się, po czym jednym susem mnie dopadła, złapała pełną garść włosów i rozpoczęła inspekcję, całkowicie ignorując, moją osobę niejako przynależną do włosów. 

Bałam się ruszyć bo wolałam zostawić włosy na głowie, a nie w jej ręce. Najwyraźniej zarówno ilośc jak i jakość moich włosów spełniły oczekiwania pani fryzjerki (pewnie gorzej z kolorem), bo rzeczowym tonem zapytała: "kto mnie strzyże". 

A ja trąba prawdomówna grzecznie odparłam, że sama się strzygę, bo istotnie ostatnio jakoś tak się złożyło.

Pani usadziła mnie przed lustrem i stwierdziła, że tak nie może być i że ja muszę jej dać szansę, bo ona ma wizję jak ze mnie zrobić kobietę światową, wręcz cudo chodzące. Najwyraźniej też wyglądałam jak koczkodan, tylko wersja bardziej antyczna.

I może zwyciężyłby mój sceptycyzm, i jakoś bym doczekała do wizyty w zakładzie fryzjerskim w Polsce, ale sama już od jakiegoś czasu patrzyłam na to co wyczyniają moje włosy z rosnącym przerażeniem.

Pani przysięgła, że sobie z nimi poradzi i umówiłyśmy się na metamorfozę. 
W międzyczasie syn dzięki golarce elektrycznej i stalowej konsekwencji pana fryzjera z jaskiniowca przeistoczył się w maklera z Wall Street i mogliśmy ruszać dalej.

W oznaczonym dniu karnie, z duszą we włosach stawiłam się w celu przeprowadzenia wielkiej zmiany.
Nie wiem czego oczekiwałam i na swoje usprawiedliwienie mogę tylko stwierdzić, że kobiety tak czasami mają, że wierzą, że zmiana fryzury zmieni bieg wszechświata (czasami działa).

Pani fryzjerka rozpoczęła starania, wkładała wręcz w to całą swoją duszę i umiejętności. 
Co ciekawe tylko ociupinkę przycięła mi grzywkę, zostawiając resztę włosów i zajęła się ujarzmianiem.

Przedyskutowała ze mną swoją wizję, która brzmiała dość sensownie. Mianowicie chciała spacyfikować pasmo włosów bliżej twarzy, żebym nie robiła za klacz galopującą (chociaż może nie przesadzajmy z tym galopem).

W tym celu wysmarowała mi wspomniane pasemko czymś tajemniczym, mocno kleistym i śmierdzącym, chwilę odczekała, wysuszyła, zabroniła mi się myć dwa dni (na szczęście tylko głowę) i kazała się podziwiać w lustrze.

Spojrzałam w lustro, wyglądałam jakby mnie krowa oblizała i to wielokrotnie, w dodatku z dużym zaangażowaniem.

W salonie oczywiście wszyscy się solidarnie zachwycili moim, nowym wizerunkiem kobiety światowej, gorzej ze mną. Najwyraźniej widziałam inny kawałek świata.

W domu córka na mój widok lekko zbladła, zrozumiałam, że trzeba działać. Ignorując polecenia pani fryzjerki zmyłam z siebie 90 procent lepkiego paskudztwa. 

Zaczęłam wyglądać trochę lepiej, już jakby krowa liznęła mnie raz, ale za to solidnie. 
W momencie jak zaczęłam się zastanawiać, czy by jednak całkiem nie umyć głowy i tym samym zrujnować mój potencjalnie nowy wizerunek uświadomiłam sobie, że czas lecieć do szkoły na klasowe pożegnanie.

To co działo się w szkole i potem w szpitalu pisałam wcześniej. Ponieważ córka cały czas jeszcze walczyła z egzaminami końcowymi, odesłałam ją do domu i do szpitala pojechałam sama z synem.

Po powrocie na łono rodziny ani nie czułam się sobą, ani nie wyglądałam jak ja. 
Spojrzałam w lustro, widziałam szczury wyglądające zdrowiej i bardziej elegancko.
Co prawda z lekkim poślizgiem, ale umyłam głowę (została mi mała falka na pocieszenie). 







Odsłona druga, czyli szkoła

Mówiąc szczerze nie nadążam za imprezami pożegnalnymi w amerykańskich szkołach. Przede wszystkim jest ich jakoś za dużo i co gorsza za wcześnie. 
Wszyscy się żegnają kwiatki, uściski, nagrody, a potem wracają do nauki zamiast pryskać na wakacje.

Jakoś przeżyłam końcówkę roku w stylu amerykańskiego liceum (egzaminy do ostatniego dnia szkoły), aczkolwiek łatwo nie było. Miałam wielką nadzieję, że podstawówka błyśnie wiekszą fantazją na tym polu, okazało się że istotnie wrażeń mi nie zabrakło (tylko wolałabym bardziej pozytywne).

Trochę już otrzaskana po imprezkach licealnych, radośnie odbębniłam przyjątko obcokrajowców, zobowiązałam się wysłać czek za zgubioną książkę i pozostało mi tylko oczekiwać występu scenicznego mojego muzycznego leadera i wzruszającego klasowego pożegnania.

Klasowe pożegnanie wypadło w dniu uszkodzenia sobie przez mojego syna ręki. 
Takich pożegnań sporo już w swoim życiu odbyłam, nic jednak nie przygotowało mnie na amerykańską wersję.

Wiedziałam, że będzie jakaś mała część artystyczna i podziękowania dla nauczyciela (wszystko przyjemnie znajome), jednym słowem luzik.

Okazało się, że było wszystko oprócz luziku. 
Wchodzimy ociupinkę spóźnieni do klasy: syn, brudny, jak nieboskie stworzenie z workiem lodu na łokciu, córka lekko wyprowadzona z równowagi zachowaniem pielęgniarki i ja sino-szara, przelatującą w myślach anatomię i liczbę kości w nadgarstku.

Całą sobą chciałam być już w drodze na prześwietlenie, ale syn wykorzystując emocjonalny szantaż i ogólne cierpienie fizyczne, zaciągnął nas do klasy.

W zaciemnionym pokoju siedziały dzieci (na podłodze), rodzice i nauczyciel (na krzesłach) i wszyscy szykowali się na pokaz filmu (to była ta część artystyczna).

Okazało się, że cała klasa od jakiegoś czasu ciężko pracowała nad tym ambitnym projektem opisującym (niespodzianka), historię Ameryki.
Rozpoczęła się projekcja, lód w worku topniał, ciśnienie mi rosło w tempie błyskawicznym. 

W filmie brały udział wszystkie dzieciaki i świetnie, że się tak zaangażowały, ale może jakby się nauczyły swoich kwestii na pamięć zamiast ich czytać z wymiętych kartek wrażenie byłoby większe. 
Nie wiem ile czasu trwała produkcja tego arcydzieła, ale role nie były przesadnie rozbudowane i z czystej przyzwoitości mogły je wykuć na blachę.

Przetrwałam film, co prawda w momencie historii Indian musiałam uciszać moje starsze dziecko, bo chichotało wdzięcznie, tylko trochę za głośno. 

W takich chwilach zawsze zastanawia mnie fenomen ludzkiej wiary, w to że jak się coś wystarczajaco dużo razy powtarza to czysta iluzja stanie się faktem historycznym.

Ponieważ myślami byłam już na ortopedii, zdecydowałam się skoncentrować bardziej na teraźniejszości i na razie odpuścić Amerykanom ich interpretację historii. 

Syn dzielnie siedział, lód topniał, nauczyciel, się szczerzył, a ja za cholerę nic nie mogłam zrozumieć co te dzieciaki mówią. Kiedy już prawie wpadłam w depresję, moja córka spojrzała na mnie lekko oszołomiona i zapytała czy ja cokolwiek rozumiem, bo ona nic bo dzieci bełkoczą, (z dykcji bezsporna pała).
A ponieważ dziecko wymiata z angielskiego, młode jest i inteligentne i nawet nagrodę dostało, wiec się uspokoiłam, że jeszcze ze mną tak źle nie jest.

Po filmie oczekiwałam świadectw, prezentów, pochwał i wzruszeń, tymczasem nauczyciel rozpoczął mały pokazowy test z angielskiej gramatyki, najwyraźniej to miała być część rozrywkowa. 
Ja już się czułam wystarczajaco rozerwana, można powiedzieć wręcz na strzępy.

Ja naprawdę (wbrew temu co czasami piszę), jestem bardzo spokojną i opanowaną kobietą, ale jak po teście rozpoczęli teleturniej językowy to nie zdzierżyłam, wykorzystując chwilkę przerwy, złapałam za gardło nauczyciela, ciagle uśmiechniętego jak głupi do sera i zażądałam wyjaśnienia wypadku. 
Nie byłam w stanie zrozumieć jak on może się tak non stop uśmiechać, wiedząc, że jego podopieczny ucierpiał, będąc pod jego opieką.

Pan cały czas rozpływając się w uśmiechach powiedział, cytuję: "Tak jakoś się stało, chłopcy grali i chyba się zderzyli, to na pewno nic poważnego, a w ogóle to byłem  za daleko i nie widziałem".

No i czy ja nie jestem niesamowicie opanowana ? Przecież powinnam mu dać w mordę od razu, tymczasem zgarnęłam potomstwo, zostawiłam pusty worek po lodzie i ruszyłam do szpitala.

Jutro są te śpiewy chóralne, w których teoretycznie mój syn chce wziąć udział, ale nie jestem pewna czy to dobry pomysł (negocjacje trwają).

Nie wiem jak dalej potoczyło się pożegnanie klasowe, według nauczyciela to był super dzień (szkoda, że nie dla wszystkich). 

I może bym mu odpuściła te bezsensowne uśmiechy, gdyby chociaż trochę się zainteresował i przejął moim dzieckiem, wtedy kiedy powinien, ponieważ był za nie odpowiedzialny.

A mój syn siedział "jak ta bieda z nędzą", brudny u pielęgniarki i jeszcze mu wszyscy wmawiali, że nic się nie stało. Tak tu amerykańska empatia zdecydowanie się nie sprawdziła.

Przy okazji moje dzieci mnie poinformowały, że w podstawówkach, chyba nie rozdają świadectw. Także jeszcze mnie czeka rozrywkowa rozmowa w sekretariacie, żeby się upewnić. 
Już się nie mogę doczekać, znowu popatrzą na mnie jak na kosmitę, który oczekuje świadectwa na koniec roku, jakiś dziwak po prostu (pewnie z Europy).

Pan, w końcu najwyraźniej przemyślawszy swoją postawę, napisał do mnie e-maila z zapytaniem o zdrowie syna. 
Odpowiedziałam mu wyczerpująco, używając stwierdzenia "bardzo poważne uszkodzenie nadgarstka". 
Odpisał mi, cytuję "że ma nadzieję, że to nic poważnego". Czy oni są normalni ?



Odsłona pierwsza, czyli ręka

Po upojnym poranku u fryzjera, o którym będzie potem, pędziłam do szkoły syna na końcowe spotkanie z klasą, nauczycielem i rodzicami (o tym też trochę pózniej).

Towarzyszyła mi córka, która zapałała chęcią zobaczenia na własne oczy amerykańskiej rzeczywistości podstawówkowej od środka. 
Kiedy praktycznie wchodziłyśmy w podwoje szkoły, odebrałam telefon, ze szkoły właśnie, że mam pilnie odebrać syna od pielęgniarki. 
Z rozmowy z Pańcią, wynikało, że dzieciak coś ściemnia i nic się nie dzieje.

Średnio uspokojona takim postawieniem sprawy, ale jednocześnie jakoś specjalnie nie poruszona wpadłam do nory smoczycy, czyli pielęgniarki. 


O tej kobiecie można powiedzieć tylko jedną, dobrą rzecz, mianowicie odchodzi w tym roku na emeryturę.

I dla ścisłości dodam, jest to zdanie matek (wszystkich narodowości), z którymi na jej temat rozmawiałam. 

Nie przeczuwając tragedii weszłam do pokoju i zobaczyłam mojego syna brudnego, zapłakanego z workiem lodu na łokciu. 
I to był ten moment kiedy zaczęło mi się robić niedobrze.


Pańcia lakonicznie stwierdziła, że upadł, no tak powinnam się cieszyć bo mogli go pobić.

Nie chcąc mordować kretynki na dwa dni przed emeryturą, opuściłam leże potwora i chciałam pędzić od razu do lekarza, ale syn ogarnął się i zaciągnął nas siłą na spotkanie klasowe.


Ze spotkania wyszliśmy w połowie, lód sie roztopił, a ja nerwowo nie wytrzymałam.

Przechodząc do meritum tej historii czyli poszkodowanej ręki, okazało się, że podczas gry w piłkę, (mocno kopaną), doszło do kolizji, w wyniku której mój syn upadł tak niefortunnie, że ręka upadła najpierw, a on całym ciałem na nią, w dodatku wykręcając ją i lądując na plecach. 

Chwilę zajęło mi wyobrażenie sobie upadku, a potem zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze, bo okazało się, że nie może ruszać żadnym palcem ani nadgarstkiem (a ta krowa okładała mu lodem łokieć).

Dziękując w myślach Sile Opatrzności, że miałam przy sobie karty ubezpieczenia, ruszyłam zmierzyć się z następną szpitalną traumą. I tu okazało się, że jak po dotarciu do odpowiedniej kliniki, od razu na wstępie wszystkich poinformowałam, że syn miał wypadek w szkole, zostałam od razu skreślona z listy podejrzanych.

No i dobrze bo tym razem mogłabym faktycznie komuś przywalić. 


Po wypełnieniu jak zwykle stosu papierków oraz przekonaniu pani w recepcji, że ja jednak lepiej niż ona wiem jak się pisze moje nazwisko, usadzili nas w poczekalni w oczekiwaniu na rentgen.

Wtedy trochę ochłonęłam z pierwszego szoku i ogarnęłam pociechę matczynym spojrzeniem, skonstatowałam, że jest brudny jak świnia.

Zapytałam grzecznie o łazienkę (damską, była pusta), zawloklam poszkodowanego, wymyłam mu ręce, spojrzałam przy okazji w lustro, (stwierdziłam, że to nie był dobry pomysł) i wróciliśmy do poczekalni. 

A tam czekała już na nas już Pańcia (miałam farta, że bez ochrony), bo okazało się, że mój syn jest za duży, żeby z nim wchodzić razem do toalety. Na moje pytanie jak sam miał sobie umyć nieruchomą rękę, (do pełni szczęścia prawą), o lewej, zdrowej nie wspominając Pańcia tylko na mnie spojrzała, wrogość, podejrzliwość i coś obrzydliwego wręcz z nie parowało.

To był ten moment kiedy przestałam się martwić, że kogoś palnę, a zaczęłam się zastanawiać, czy autentycznie mnie nie trafi jakiś szlag i to ja będę potrzebować pilnie pomocy lekarskiej.

Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych nadbiegła pielęgniarka i zgarnęła nas do osobnego pokoju. A potem już standard: lekarz, zdjęcie, lekarz. Po tym jak widziałam minę lekarza jak badał nadgarstek mojego dzieciaka, to autentycznie przybyło mi kilka siwych włosów.

Pan doktor najpierw się zasępił, a po obejrzeniu zdjęcia powiedział, że dobra nowina jest taka, że on widocznych złamań nie widzi, ale według niego jest poważnie uszkodzona cześć nadgarstka i prawdopodobne złamanie wewnętrzne, a to z kolei można określić tylko badaniem rezonansem magnetycznym. 
Póki co fachowo wstawił całą rękę, łącznie z łokciem w gips i zawiesił na temblaku. 

Następnie uszczęśliwił mnie faktem, że leci sprawdzić, czy mój ubezpieczyciel wyrazi zgodę na rezonans, bo jak tak to załatwia termin, a jak nie to żegnaj Gienia.

Wrócił szybko z terminem badania (dzięki czemu obyło się bez dodatkowych, potencjalnych uszkodzeń ciała, tym razem lekarza).

Na rezonans załapaliśmy się na następny dzień i tu już mógł mi towarzyszyć mąż. 
To co przeżyliśmy pod gabinetem wiedzą wszyscy rodzice, opuszczę szczegółowy opis. 

Najlepiej scharakteryzuje sytuację stwierdzenie małżonka, który w pewnym momencie zapytał czy ja się dobrze czuję, bo jakoś mi kolory uciekły zostawiajac głownie szary.

Wynik był po paru godzinach i to jest jedna z rzeczy, która naprawdę mi się tutaj podoba, mianowicie lekarz podał mi wynik badania przez telefon. 

Okazało się, że nadgarstek nie został złamany, ale solidnie uszkodzony. 
Pan doktor zaordynował trzymać rękę w gipsie  do piątku, a potem wstawi ją w ortezę, na jak długo nie wiadomo.



Pół roku temu jak lecieliśmy do Polski córka miała w ortezie nogę, a teraz syn będzie miał rękę.

Jeszcze trochę takich wrażeń, a mnie się przyda rozrusznik.

Co za dużo, czyli i jak tu nie dostać ataku serca

Ostatnio w ciągu jednego dnia wydarzyło się tyle rzeczy, że muszę je podzielić tematycznie, bo ta wielowątkowość przekracza objętość jednego posta, a dodatkowo, mówiąc uczciwie po prostu mnie przerasta.

Postaram się opowiedzieć całą historię w trzech odsłonach: ręka, szkoła i włosy.

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Bąbelki, czyli trochę wrażeń na gorąco

Uff jak gorąco i wilgotno, nawet mój cały zwierzyniec (oswojony i dziki), zażywa drzemki. W związku z tym pomyślałam sobie, że jak przez chwilę ograniczę aktywność fizyczną tylko do pisania, to trochę ochłonę i zacznę lepiej funkcjonować.

Kończąc (chwilowo) temat temperatur, napiszę jak Amerykanie radzą sobie, generalnie rzecz ujmując z pogodą. Oprócz tego, że ewidentnie boją się sił natury (opisywałam już wielokrotnie alarmy, zamykanie szkół itd), to są straszliwe przewrażliwieni na punkcie przegrzania, lub zmarznięcia, tylko powiedziałabym tak trochę odwrotnie im to wychodzi.

Na przykład teraz, kiedy jest dziki upał, wszyscy ratują się klimatyzacją (normalne), ale wpadając w niezdrową (dosłownie) przesadę, bo dużo osob się regularnie zaziębia.

Wszędzie mianowicie jest tak pioruńsko zimno, że na zakupy mądrze jest wziąć bluzę, bo inaczej człowiek wychodzi ze sklepu lekko siny (i to nie ma nic wspólnego z wysokością rachunku). 
To samo dzieje się w szkołach, biurach itd. 

Z kolei w zimie, w pomieszczeniach, jest tak gorąco, że bardzo często widziałam ludzi w szortach brnących przez śnieg do samochodu z zakupami. 
Ewidentnie wygodniej jest włożyć bluzę niż zrobić striptiz na parkingu.

A wystarczyłoby tylko trochę przykręcić klimatyzację i żadna obraza w miejscu publicznym nie byłaby konieczna. Jak wchodzę do amerykańskiego spożywczaka i zapiera mi dech, a serce staje, (na skutek różnic temperatur nie wzruszenia bynajmniej), zaraz mi się przypomina stwierdzenie "jakiś nawiew, cholera włączyły".

Biorąc pod uwagę fakt, że rok szkolny kończy się w czwartek (tu uroniłam łzę ulgi), nic już ciekawego nie powinno się dziać (oczywiście egzaminy pomijam, bo nie mogę sobie podnosić ciśnienia w tym upale). 

A tymczasem się dzieje. Na przykład okazało się, że nasz syn musi oddać książki do biblioteki, tylko, że jakoś w ferworze prób muzycznych jedna mu się zgubiła (oczywiście sama sobie gdzieś poszła).

Oczywiście zestresowałam się, natomiast Amerykanie najwyraźniej przyzwyczajeni do takich akcji, uprzejmie przysłali mi e-mail, że albo zwrócimy książkę, albo na luziku uiścimy opłatę.

No dobrze uiścimy, świnie nie jesteśmy, tylko jak. Kwotę znamy, z torbami nie pójdziemy, tylko jak przeprowadzić tę skomplikowaną transakcję. 
Czy ktoś mógłby mi powiedzieć dlaczego Amerykanie nie stosują przelewów bankowych w codziennym życiu ? 

Opłaty dokonuje się tutaj czekami, kartami kredytowymi lub gotówką. I o ile można do tego sytemu się przyzwyczaić, bo wyjścia specjalnie nie ma, to czasami ciągle mi opadają ręce, zwłaszcza jak zadłużenie jest mniejsze niż 10 dolarów. 
Pójdę dzisiaj do sekretariatu i przeprowadzę śledztwo, prawdopodobnie wywołam tym ogólny popłoch wsród pań rządzących. 
To chyba taki mój nowy talent tutaj.

I na chwilkę kończąc temat szkolny nawiążę do tytułowych bąbelków. 
Parę dni temu w  szkole u syna był organizowany "dzień" bąbelkowo-piłkowy. 
Dzieciaki miały przynieść piłki i różne maszynki do robienia baniek mydlanych, oczywiście w celach rekreacyjno-rozrywkowych.

Żar z nieba i dzieciaki latające z piłkami w samo południe tak średnio  do mnie przemówiło, ale postanowiłam się nie czepiać, niech szaleją. 
Zwłaszcza, że okazało się, że cała impreza będzie trwała 20 minut.

Oczywiście dostałam emaila z oficjalną informacją, ale to nie było najbardziej rozrywkowe, hitem była informacja, że maszynki do baniek nie mogą ani wyglądać, ani nawet przypominać plastikowych pistoletów. 

I na koniec jeszcze milusie stwierdzenie, że szkoła nie wpuści dzieci w swoje podwoje, jak będę próbowały robić za bąbelkowych komandosów. Najwyraźniej wcześniej miały miejsce próby przemycenia bąbelkowej kontrabandy.

Mówiąc poważnie rozumiem postawę szkoły, bo najwyraźniej zależy im, żeby dzieciaki nie przyzwyczajać do broni w żadnej formie "od tak zwanej maleńkości". 
Tylko, że to ociupinkę śmierdzi hipokryzją i tu kończy mi się zrozumienie tematu. 

Niedawno bowiem byliśmy w sklepie sportowym. Asortyment klasyczny, piłki, skakanki, wędki, kije do golfa, milusie czapeczki, bluzeczki, porteczki itd. W tle miła muzyczka, wszystko przyjemnie kolorowe, brakowało tylko jelonka Bambi i kwiatków. 

Podziwiając wnętrze i bardzo sympatyczną obsługę (jak dla mnie na oko niepełnoletnią), dotarłam do jednej ze ścian i tu mój mózg zawiesił działalność na dłuższą chwilę.

Cała ściana, taka jak w sklepach z artykułami budowlanymi była zawieszona. Tylko, że tutaj nie wisiały setki desek klozetowych tylko broń. Strzelby, jakieś karabiny, a obok w gablotach pistolety. 

To było tak surrealistyczne odczucie, że musiałam się upewnić, że to jest normalna broń, a nie atrapy czy zabawki. 
Oczywiście do pełni szczęścia wszędzie stało od cholery pudełek z ostrą amunicją dowolnego kalibru (oczywiście pod kluczem), ale mimo wszystko nie trzeba było specjalnej wyobraźni do oszacowania strat w ludziach, gdyby ktoś dał radę to wszystko otworzyć.
I oni się martwią o plastikowe pistoleciki robiące bańki mydlane.

I na koniec jak zwykle trochę obserwacji tubylców. 
Jak przeprowadzaliśmy się do Stanów firma męża zaproponowała nam krótki kurs dotyczący zachowań Amerykanów. 
Miałam wtedy tyle na głowie, że propozycję zostawienia dzieci i świnek na stosie nierozpakowanych kartonów i jazdę na Manhattan, w celu wysłuchania kilku życiowych mądrości potraktowałam jako żart. 

Mąż, który i tak był na miejscu z chęcią wysłuchał kilku wykładów. I teraz to wygląda tak, że on mądrala wie wszystko w teorii, a ja poznałam rzeczywistość w praktyce. 
Być może dlatego małżonek (ostrzeżony w pracy), wykazuje wiekszą cierpliwość i łagodność charakteru.

Wracając do tubylców, wykorzystując piękną pogodę, przyjemnie plażowaliśmy sobie ostatnio całą rodziną. Słońce grzało i opalało (niektórych przypiekało), woda była niestety lodowata, na plaży gęsto (polski sezon). 

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało podobnie jak w Polsce, zamrażając sobie stawy spacerowałam wzdłuż brzegu, obserwując pływających twardzieli, kiedy zwróciłam uwagę na dziwną rzecz. 

Na całej plaży, oprócz mnie były jeszcze tylko 3 osoby czytające książki. Żadnych gazetek, ani nieśmiertelnych krzyżówek, kompletnie nic. 
Jak zdecydowałam się rozgrzać trochę zmarznięte stawy i wystawiłam swoje zaplecze na słońce, sięgnęłam po książkę i już chciałam oderwać się od rzeczywistości, kiedy spostrzegłam lekkie zainteresowanie, które wzbudziłam. 
Nie wiem czy to był zbieg okoliczności, czy tutaj na plaży w sezonie należy bardziej aktywnie spędzać czas, a nie leżeć jak wieloryb na brzegu, ale było to dość egzotyczne doświadczenie. 
Wyglada na to, że w kożuchu czy na goło cały czas nie mogę się wtopić w otoczenie.

I na koniec moje całkowicie, subiektywne odczucie odnośnie amerykańskiego sposobu postrzegania historii. 
W jednym z parków natknęłam się na kamień z tabliczką, z czystej ciekawości zaczęłam czytać co upamiętnia, wiadomo człowiek się uczy całe życie (przynajmniej niektórzy).

Przeczytałam raz, drugi, a nawet trzeci bo nie chciałam uwierzyć, że rozumiem treść i wydźwięk tekstu. 
Okazało się, że dawno, dawno temu, cały okoliczny teren został odkupiony od jednego z plemion indiańskich za 350 ciepłych kurtek. I co gorsza Amerykanie  najwyraźniej są z tego faktu niesamowicie dumni, zamiast się wstydzić, ewentualnie zapaść pod ziemię.

Ale filozoficznie podchodząc do kwestii Indian i tych "świetnych" interesów", które byli zmuszeni dobrowolnie robić z pielgrzymami, to pewnie było jak w tym kawale o Stalinie, parafrazując "mogli zabić", zamiast tego zabrali im tylko wszystko i dali trochę ubrań.

piątek, 15 czerwca 2018

Żegnaj szkoło, czyli trochę rodzicielskich podsumowań

Rok szkolny wreszcie dobiega końca, oczywiście zarówno tu, jak i za Oceanem w kraju przodków. 
W związku z tym tak jakoś poczułam silną potrzebę podsumowań i wyjaśnień, głównie szkolnych.


Odczucia, podejrzewam wszędzie panują podobne, tylko, że tutaj nikt nie wie dlaczego (nawet tubylcy), prawie do momentu rozdania świadectw są urządzane testy, a nawet końcowe egzaminy. 
Dlatego pewnie amerykańskie odczucia (głownie rodzicielskie), są zdecydowanie bardziej ogniste.



Nie przesadzając, jest to prawdziwy koszmar. Dzieci padają wręcz spektakularnie na pyski, po całym roku pracy. 
Bez względu na fakt, czy się uczyły czy obijały na potegę, już naprawdę nie za bardzo kontaktują co się do nich mówi.


Stosunkowo najlepiej to wygląda w podstawówkach i tutaj ewentualne teściki są przemycane na spokojnie, w tle innych zajęć i zabaw, żeby dzieciaki za bardzo nie zdenerwować. 


Aczkolwiek nawet takie maluchy głupie nie są i też już pokazują rogi. Ostatnio na przykład mój syn, po powrocie ze szkoły radośnie mnie poinformował, że odmówił pisania kolejnego testu, bo już nie miał siły (zostało mu wybaczone i przeniesione, ale co przeżyłam to moje). 
Mężczyźni to jednak mają niesamowite zdolności relaksacyjno-adaptacyjne.


Ale za to w gimnazjum i w liceum jest naprawdę ciężko. Jest to jeden z tych absurdów amerykańskich, których kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć, ani zaakceptować, ale muszę z nimi żyć. 

Małym pocieszeniem jest fakt, że nie ja jedna mam takie problemy emocjonalne. Wyjątkowo na ten aspekt szkolnictwa narzekają tu solidarnie wszyscy, narodowość, rasa i pochodzenie nie ma żadnego znaczenia, wszyscy cierpią solidarnie.

Tak więc dzielni uczniowie odliczają dni do końca roku, z czego jak to w starym kawale, część się uczy, część żarliwie modli o cud, a część (i do niej należy mój syn), szykuje się do występu scenicznego.


Najpierw wziął udział w tajemniczym castingu, a potem załapał się do tak zwanego śpiewu grupowego, i na koniec jako jedyny z czterech klas (no przecież muszę się pochwalić), został wybrany na cytuję: "muzycznego leadera".  
Mam niejasne podejrzenia, że to nie jest to samo co solista, ale co by to nie było dzieciak jest przejęty, szczęśliwy i o to chodzi. 


Cały czas odbywają się próby, a w przyszłym tygodniu na gali rozdania świadectw będę mogła uronić rzewną łzę (albo dwie). Jak wzruszenie mnie nie powali opiszę wszystko, bo jak do tej pory oglądałam takie występy tylko na filmach, dlatego jestem bardzo ciekawa, czy w tym przypadku życie naśladuje sztukę czy odwrotnie.

Właśnie uświadomiłam sobie, że być może w ferworze wychwalania starszego dziecka, zaniedbałam młodsze, lub co gorsza sprawiłam wrażenie, że duma matczyna jest rozłożona nierównomiernie. Nic bardziej mylnego, ale dla pewności pozachwycam się, (do bólu obiektywnie), moją młodszą pociechą, bo zdecydowanie zasłużył.


Mój syn mianowicie, jako jedyny członek naszej rodziny przyleciał do Stanów bez znajomosci języka angielskiego.
Podczas przyjmowania do szkoły we wrześniu, został poddany oczywiście bardzo szczegółowym testom językowym, a rezultaty zostały umieszczone w wielkiej tabeli, na całą stronę z wyszczególnionymi umiejętnościami i stopniami tzw. zaawansowania. 
Skala od zera do piątki. 

Oczywiście, wyniki były łatwe do przewidzenia dla każdego, potomek bowiem załapał się na same zera, oprócz wielkiego entuzjazmu i całkowitego braku oporów w mówieniu, co zostało mu uwzględnione jako wielki plus. 

Amerykanie jak cała reszta świata obecnie, za pewnik życiowego sukcesu uważają asertywność, (w dawnych czasach mojego dzieciństwa to się nazywało tupet, bezczelność lub chamstwo, w zależności od sytuacji).


Wracając do sukcesów syna, po 4 miesiącach pobytu mojego geniusza w szkole powtórzyli te same testy. 
Nie dostał już żadnych zer, dorobił się paru jedynek, kilka dwójek i nawet jedną trójkę. 



Ta nudna tabela, którą dostałam w prezencie od szkoły jest odpowiednikiem super odznaczenia.
Dwa tygodnie temu powtórzyli znowu te testy, wyniki mają być dopiero za parę tygodni, ale nawet bez nich widać i słychać jak mały się niesamowicie rozkręcił językowo.

Amerykański program nauki języka najwyraźniej działa, a moja już głowa w tym, żeby tej asertywności było dokładnie tyle ile potrzeba, żeby być porządnym facetem, a jednocześnie nie łajzą.


Jestem z moich dzieci niesamowicie dumna, (z siebie i z męża zresztą też - przetrwaliśmy) i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że wszyscy chodzimy już chyba tylko na ostatkach oparów adrenaliny.

A oni tu jeszcze proponują letnie szkoły, rany Boskie.



środa, 13 czerwca 2018

Tajemnicze mlaskanie, czyli kogo można spotkać we własnym salonie

Lojalnie uprzedzam, tekst przeznaczony tylko i wyłącznie dla szaleńców, którzy tak jak ja często wolą zwierzęta niż ludzi.

Nasz zwierzyniec (pomijając rozpieszczone świnki i nowego rybka), zdecydowanie się rozwydrzył, choć lubię sobie wmawiać, że to aura mojej gościnności wpływa na te zwierzaki, a nie ich wrodzony brak manier.

Zaczęło się od tych małych wiewióreczek, które cały czas zachowują się jakby miały ADHD, ale takie z dużą dawką optymizmu, bo bardzo często sobie radośnie podskakują.
Pewnie jakby mnie ktoś tak regularnie i smacznie karmił, też bym sobie podskakiwała z radości.

Jedna z nich zdecydowała się złożyć mi wizytę (być może dziękczynną). 
Siedziałam sobie w ogrodzie i z zaskoczeniem obserwowałam jak mały futrzak bez większych oporów wskoczył sobie do  pokoju. 

Oczekiwałam, że po chwili wypadnie  w stresie, popiskując z przerażenia, tymczasem mijał czas i nic się nie działo. Zakradałam się do domu, ciekawa co ten huncwot tam wyczynia.

Zwierzaczek wolnym truchcikiem przemierzał pokój, podziwiając widoki. Na mój widok lekko zdębiał, być może się zawstydził, po czym rozpoczął akcję odwrotową, tylko, że stałam mu na drodze. 
Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami jak rewolwerowcy. Nie wyglądał na specjalnie przerażonego, odsunęłam się ociupinkę i w podskokach wrócił na łono natury.

Jak się okazało był to dopiero początek wizyt. Wiewióreczek najwyraźniej był super agentem (wersja mini), wysłanym na zwiad.

Jak już wcześniej pisałam, całe to futrzakowo-pierzaste towarzystwo uwielbia być karmione specjalną mieszanką nasionek. Ptaki rozumiem, dlaczego natomiast wiewiórki dostają takiego amoku na widok tych nasion zupełnie nie ogarniam, ale cóż o smakach się nie decyduje.

Najpierw mój mąż kupił inną mieszankę i wiewiórki zastrajkowały. Gdybym sama tego nie widziała tobym nie uwierzyła, totalnie ignorowały karmnik, czekając w pobliżu na zmianę menu. 

Ptaki i małe wiewióreczki dla odmiany, nie miały takich oporów, pokarm solidarnie i z dużym entuzjazmem zaakceptowały i regularnie urządzały sobie imprezki.

Po trzech dniach skapitulowałam i kupiłam sprawdzone nasiona. Wiewiórki błyskawicznie się przeprosiły (małe zarazy) i teraz odchodziła już fiesta americana pełen wypas.

Parę dni po wznowieniu dobrosąsiedzkich stosunków zapomniałam uzupełnić karmnik, zdarza się najlepszym. Po jakimś czasie usłyszałam dziwny odgłos. Zareagowałam jak wszystkie beznadziejne bohaterki kiczowatych horrorów, zamiast oddalić się w popłochu,  polazłam sprawdzić. 

W pokoju, z którego jest wyjście na ogród i gdzie trzymam karmę, siedziała wiewiórka (słusznych rozmiarów) i usiłowała otworzyć torbę z nasionami. Mało tego jak mnie zobaczyła, to nie uciekła tylko spojrzała wyczekująco z pełną nutką zniecierpliwienia we wzroku. 

Najwyraźniej samotność na emigracji ewidentnie rzuciła mi się na mózg, bo zaproponowałam, żeby uprzejmie opuściła pokój to zaserwuję posiłek. 
Wiewiórka z godnością wyszła, a ja wzięłam torbę i z nie mniejszą godnością napełniłam karmnik. 

Na drzewie czekała już mała grupka wiewiórek. 
Szkoda tylko, że one są tak do siebie podobne, że ich nie rozróżniam.

Króliki, z kolei do domu się nie pchają, bo po co skoro mogą sobie skubać trawkę i zasadzone marchewki na zewnątrz, ale za to często jak jest gorąco i latam z wężem podlewając moje krzaczki, ustawiają się, żeby je polewać wodą (słowo honoru, że nie ściemniam).
Takie spa sobie wymyśliły cwaniaki.

Kiedyś wpadł do mnie do domu ptak (coś w rodzaju polskiego gołębia z wyglądu i wielkości), złapałam go fachowo, (a co, ma się te ukryte talenty) i wypuściłam. 
Uważam, że zawsze w momencie wypuszczania ptaków na wolność uwalnia się bardzo pozytywna energia, to sobie jej trochę uwolniłam.

Natomiast rekord bezczelności, co było do przewidzenia pobił szop pracz. 
I tutaj ponieważ świadkiem był tylko mój małżonek, historię znam z tak zwanej drugiej ręki, albo raczej drugiego oka. 

Nasz dom, jak wszystkie okoliczne domki ma pięterko. Wieczorkiem na owym pięterku spędzałam czas z moją starszą pociechą dyskutując (bardzo ambitnie), o literaturze amerykańskiej, oczywiście na potrzeby edukacji licealnej.

Młodszy potomek zaś gościł dwóch kumpli, z którymi rownież ambitnie rozkręcił spontaniczną  imprezkę. 
Chłopcy zachowywali się jak wiewiórki, (ilośc okruchów i wydawane odgłosy bardzo podobne), ale zamiast nasion pochłaniali ciasteczka i inne łakocie. 

Po wyjściu kolegów syn jeszcze przez chwilę rozkoszował się wczesnym wieczorkiem w samotności, a jak już się znudził czystym powietrzem zdecydował się dołączyć do siostry i wesprzeć  ją duchowo w zmaganiach z pracą domową, (proces sprzątania jak rasowy mężczyzna odłożył na pózniej).

W międzyczasie wrócił mąż, nie spotkawszy stęsknionej rodziny na dole wydedukował inteligentnie, że jesteśmy na gorze, wtedy usłyszał odgłos chrupania. 

Jesteśmy raczej dobrze wychowaną rodziną i staramy się nie ciamkać przy jedzeniu, w związku z tym małżonek zaintrygowany, jak to się mówi, poszedł za głosem (tym razem nie rozsądku tylko mlaskania).

Na środku naszego salonu, na dywanie, siedział sobie szop pracz i opychał się biszkoptami. 
(Strasznie żałuję, że tego nie widziałam, ale nic straconego mam sporo ciastek w zapasie),

Małżonek przekonany, że zwierzaka spłoszy jego słuszna postura, lekko się zdziwił, kiedy szop obrzucił go spokojnym spojrzeniem i kontynuował konsumpcję.
Mąż zamarł, a futrzak dalej delektował się posiłkiem. 
W końcu małżonek nie odrywając wzroku od wyluzowanego gościa zaczął nas nawoływać, ale w ferworze dyskusji nikt go nie usłyszał. 

Głowa rodziny twierdzi, że zwierzak opuścił nasz dom jak zobaczył poruszającego się w jego stronę dzielnego męża, ale ja mam co do tego poważne watpliwości. 
Myślę, że raczej skończyły się biszkopty.

Pocieszyłam przejętego męża, że mógł spotkać w naszym salonie jelenia.