niedziela, 31 marca 2019

Ptak gigant, czyli miejmy nadzieję idzie wiosna

Jestem ociupinkę wyeksploatowana i potrzebuję przerwy, dlatego w ramach relaksu tym razem będzie lekko i przyjemnie, (może być nudno). To tyle w ramach ostrzeżenia. 

Parę dni temu zadzwonił do mnie mąż, sytuacja o tyle niezwykła, ponieważ według moich obliczeń powinien być już w domu. Mężuś głosem lekko przytłumionym konspiracyjnie zagaił, żebym wyjrzała przez okno. 
Jako, że  etap Romea i Julii w naszym związku uważam za zamknięty, zaniepokoiłam się lekko, że stresy w pracy okazały się nie do przezwyciężenia i mąż będzie mi rzewnie łkać pod oknem, ewentualnie zaczyna przechodzić kryzys wieku średniego i przed domem stoi harley. 
Jestem dzielna, wyjrzałam.

Przed domem stał mój małżonek lekko spięty, a centralnie przed drzwiami wejściowymi stało coś co z wyglądu przypominało indyka, ale było tak olbrzymie, że indykiem być nie nie miało prawa. Ptak z godnością rozpoczął spacer po naszym trawniku i tu stwierdzenie: "indyk jak byk" nabrało prawdziwego znaczenia. 
Indyk był olbrzymi, nigdy w życiu w żadnej formie, ani żywej ani wyskubanej, nie widziałam tak wielkiego.

Widząc wolną drogę mąż przedarł się do domu i razem patrzyliśmy na ptaka giganta.
Stwierdziliśmy, że gościu najwyraźniej urwał się z przyjęcia na jego cześć, gdzie miał stanowić główne danie i od tego czasu prowadzi żywot na tak zwanym wolnym wybiegu. Sądząc po masie, bardzo luksusowym.

Ogólnie wygląda na to, że zwierzęta wyczuwając moją, głęboką sympatię, lubią przebywać na naszym terenie, bez obawy o własne życie.
Pojawiają się najpierw kontrolnie, a potem ściągają całą rodzinę, przyjaciół i sąsiadów.

Przylatuje do mnie cała banda niebieskich ptaków, z ciekawości sprawdziłam, to sójki modre. Są dość spore i często przepychają się z wiewiórkami. 
Wyglądają pięknie przez cały rok, zarówno na śniegu jak i w otoczeniu zieleni. 
Jak rozpoczęłam proces dożywiania, zjawiały się jednorazowo dwie, teraz mam na utrzymaniu całą kolonię. 

A, że wreszcie pogoda zaczyna się robić taka trochę wiosenna, ptaki też korzystają z ciepłych momentów.
Niedawno mnie lekko przestraszyły, bo całe stado siedziało na ziemi napuszone i grzało się w słońcu. Wyglądało to jak weselsza wersja "Ptaków" Hitchcocka.
Najbardziej niesamowite było, że nawet jak wyszłam do ogrodu to się nie ruszyły. 
Po namyśle stwierdziłam, że żadna katastrofa mi nie grozi, a ptaki są po prostu wyluzowane, wzruszyłam się, bo to się stało po raz pierwszy.

Nie wiem, czy nadszedł odpowiedni czas, czy to był tylko nastrój chwili, ale moje wiewiórki zaczęły starać się o powiększenie swojej populacji.
Po raz pierwszy widziałam zakochane wiewiórki. Bardzo optymistyczny widok, polecam. Kiziały i miziały się na wszystkich płaszczyznach, na koniec oplątały się ogonami i spadły z drzewa w krzaki, najwyraźniej zażywając chwili intymności.
Teraz pozostaje mi tylko zwiększyć racje żywnościowe i czekać na następne pokolenie.

A ponieważ dokarmiam również jelenie, to oprócz karmnika dla ptaków i wiewiórek mamy drewniany paśnik. 
W związku z tym sąsiedzi już całkiem przestali ze mną rozmawiać.
Zdaje się, że za mało zachwycałam ich psiakami, a za dużo jeleniami. 
Na szczęście czas, w którym miałam jakieś oczekiwania przeminął, w związku z tym nie ma dramatu.

Na koniec tego słodzenia, zostawiając chwilowo w spokoju całe moje fruwająco-skaczące towarzystwo, znalazłam ostatnio w skrzynce list.
To tak w ramach, kiedy człowiek naiwnie myśli, że już go nic nie zaskoczy.

Sytuacja była niecodzienna, bo po pierwsze list był do mnie, a po drugie napisany odręcznie. 
Zaczęłam czytać i zrobiło mi się słabo, bo okazało się, że pisze do mnie przejęta sąsiadka. Zaczęłam się denerwować, że odgrodzi mnie od jeleni. 
W wielkim liście, kobieta najpierw opisywała mi ze szczegółami sytuację drzew, stojących na granicy naszych posesji, a potem równie skrupulatnie informowała, że nazajutrz przybędą dzielni panowie.
Specjaliści od drzew, (nie mylić z ogrodnikami), pracując na wysokościach mieli bez strachu rżnąć i ścinać wszystko co może spaść bez pozwolenia na głowy sąsiadów i częściowo nasze.
Osobiście nie widziałam w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie końcówka listu, kiedy sąsiadka po spłodzeniu prawie eseju przyrodniczego, poprosiła, żebym nie wzywała policji.

Dla pewności przeczytałam list dwa razy, samą końcówkę oczywiście, nie dajmy się zwariować z tymi, wszystkimi opisami i zadumałam się.
Czy trzeba się tutaj urodzić, żeby zachowywać się w ten sposób, ewentualnie po ilu latach, zacznę się bać, że w przypadku nieprzewidzianych przez okoliczne sąsiedztwo działań, wyląduję malowniczo za kratkami.
A ponieważ lubię zadawać niewygodne pytania, (sobie też niestety), to dla kogo właściwie "Ameryka to wolny kraj"?

czwartek, 28 marca 2019

Inna twarz patologii, czyli kiedy ludzie nie powinni mieć dzieci

Ostatnie wydarzenia, między innymi imprezka juniora, skłoniły mnie do refleksji na temat patologii. 
Podczas dzikiej zabawy mogłam trochę poobserwować dzieciaki i poznać ich rodziców, a przysłowiową wisienką okazał się e-mail od pani psycholog ze szkoły. 

Okazało się, że pani uczestniczy w rożnych zajęciach z dziećmi, a nawet od czasu do czasu je z nimi obiad. 
Podczas jednej z takich nasiadówek dzieciaki wciąż napędzane adrenaliną po spotkaniu u mnie w domu, wszystko pani psycholog opowiedziały dobrowolnie i ze szczegółami.


W związku z tym właśnie dostałam wielgachny e-mail pełen zachwytów jak świetną, wspierającą matką jestem, po prostu ideał chodzący mimo braku legginsów i psa.
No dobrze mogę być, co prawda się nie czuję, ale co tam.

A potem się zadumałam nad tymi peanami na moją cześć i na serio zaczęłam się zastanawiać co w tym środowisku uznawane jest za patologię i czy ci ludzie biorą pod uwagę, że może ona w ogóle w tych wypasionych rezydencjach występować.



Wsród tych pięciu dzieciaków, zaproszonych przez mojego syna był jeden, który się wyróżniał, na potrzeby narracji nazwijmy go Zdziś.
Zdziś był u nas w domu już kilkakrotnie, zażywając rożnych rozrywek i pochłaniając rożne artykuły spożywcze, nigdy nie widziałam, żeby się uśmiechał. 
Bije od tego dzieciaka rezygnacja podszyta rozpaczą i to jest straszne.
Zawsze bierze udział w zabawach, ale wygląda jakby nie do końca był obecny duchem.
W związku z tym, co oczywiste, byłam strasznie ciekawa jego rodziców, bo taki smutek nie bierze się z powietrza.

Matka jak reszta tutejszych mam, okazała się zadbaną młodą kobietą z lekkim dystansem do świata, nie wyglądała na kogoś, kto może dziecko wpędzić w depresję prędzej zanudzić.
Po odbiór Zdzisia zameldował się natomiast tatuś. 
(Na jego widok dostałam dreszczy i na chwilę odechciało mi się uśmiechać).
Zadbany intelektualista o perfekcyjnym wyglądzie, w okularach o przenikliwym spojrzeniu.
Dzieciak na jego widok wyprężył się jak struna i nawet nie pisnął, gdybym chciała opisać psychopatę rodem prosto z horrorów, to ów tatuś byłby świetnym okazem. 
Był po prostu przerażający bez żadnej charakteryzacji.

Drugi chłopiec, powiedzmy Jasio, na wieść, że przyszli po niego rodzice rzucił się na resztki pizzy i zaczął pochłaniać dwa kawałki na raz, cud, że się nie udławił. 
Rodzice Jasia to para z gatunku usportowionych, oboje spędzają dużo czasu na siłowni. Ponieważ spotkaliśmy się już kilkakrotnie, miałam przyjemność podziwiać muskuły tatusia w rożnych trykotach. Jest to chyba jedyny mężczyzna, jak do tej pory oczywiście, który przyszedł do mojego domu w legginsach i okularach przeciwsłonecznych wieczorem.

Szczęśliwe dzieciństwo hokeisty, już opisywałam dwa posty wcześniej.


Kolejny kolega Gucio ma problemy w domu z rodzicami, którzy kłócą się na potegę, a tatuś odmawia pokazania się publicznie. Ponieważ mama Gucia nie prowadzi samochodu, to musi latać piechotą, (a ma kawałek), jak jej syn u nas się bawi. Deszcz, śnieg, kobieta zasuwa jak mały pług, a facio siedzi w domu. Pan domu ewidentnie stosuje metodę ciężkiej ręki i do dzieci i do żony, dodatkowo wydzielając im pieniądze.
Gucio miał marzenie dotyczące prezentu pod choinkę, chciał konsolę do gier, obiektywnie patrząc prezent nie najtańszy, ale bez przesady, czasami marzenia dzieci trzeba spełniać.
Najwyraźniej mama mu go obiecała, bo cały aż chodził z ekscytacji przed Świętami.
Po Nowym Roku zapytałam jak mu się grało, okazało się że dostał coś innego. 
Całe światło, które od niego aż biło wcześniej zniknęło zupełnie.
Jak przyszła po niego zziajana mama, znalazłam go w kącie obejmującego średniej wielkości pudełko popcornu. Na ten widok sama chciałam usiąść i go objąć. 
Drogą perswazji i przekupstwa udało mi się go namówić na powrót do domu. 
Wyruszył z mamą ciągle ściskając popcorn.


Stosunkowo najszczęśliwszy jest nasz, najbliższy sąsiad, młodszy o dwa lata od juniora. 
W tej rodzinie również rządzi ojciec, żona podporządkowuje się kompletnie, ale mały jak źrebak zawsze ma dzikie pomysły i nie daje się zupełnie poskromić. 
Szczęśliwie dla niego despotyczny tatuś dużo pracuje, w związku z tym zarówno chłopiec jak i jego mama mają trochę czasu dla siebie i wykorzystują go bez specjalnych wyrzutów sumienia. 
Przerąbane maja tylko w weekendy kiedy pan domu organizuje im życie.



I tak sobie właśnie dumałam nad tymi dzieciakami, kiedy dostałam emaila od pani psycholog. Zdzierając z niego kilka warstw słodzenia i komplementów, wyłonił się prosty przekaz: 
"Nie wiem czy jesteś taka świetna, ale jak jesteś, to się nie zmieniaj i dalej dbaj o dziecko bo jest szczęśliwe, możesz zapraszać kolegów".
No jak dla mnie trochę dołujące, bo skoro czymś wyjątkowym jest uszczęśliwienie gromadki małych dzieci to co jest tutaj normą, a co patologią ?

poniedziałek, 25 marca 2019

Jak nie rozpylić apteki, czyli lek na receptę

Dopiero co opadły emocje związane z imprezą juniora, nawet nie zdążyłam ochłonąć kiedy inna sprawa, zdawać by się mogło prozaiczna, podniosła mi ciśnienie.
Rzecz dotyczyła mianowicie recepty, a mówiąc konkretniej wykupienia leku na receptę. 
I nie chodziło tu o jakiś narkotyk, tylko zwyczajny lek na alergię, żeby jeszcze było śmieszniej produkcji do bólu amerykańskiej.

Pyłki różnego rodzaju mogą zatruć życie w sensie metafizycznym i dosłownym, wiedzą o tym ci wszyscy, którzy albo mają uczulenie na kwiatki, trawki, drzewa, kotki itd, członkowie rodzin bądź ludzie z wyobraźnią.
Wyobraźnię mam i córkę z alergią też. 

Nie zdążyłam jej w Polsce załatwić leku, który bierze i przyleciałam do Stanów z receptą.
Co sobie myślałam, nie wiem, może, że lecę do kraju, który słynie z wdrażania nowych technologii w medycynie i nie tylko, produkuje leki na cały świat i ludzie się zabijają, żeby w nim mieć przeprowadzane operacje.

Przytomnie załatwiłam wizytę w klinice alergologicznej, pani doktor zaaprobowała sposób leczenia i po całym papierkowym korowodzie zamiast dać nam do łapy lek lub receptę, skierowano nas po odbiór leku do określonej apteki.
Takie amerykańskie udogodnienie, że recepta jest przesyłana bezpośrednio drogą komputerową, nic wielkiego, pod warunkiem, że apteka ma na stanie dany lek. 

Przygoda zaczyna się jak nie ma, informują takiego nieszczęśnika telefonicznie, że może spadać na drzewo i tam kichać.
Po otrzymaniu takiego czarującego telefonu zadzwoniłam do kliniki, żeby mi zmienili aptekę. Obiecali, że ściągną próbki, albo reprezentanta medycznego, albo jedno i drugie i zadzwonią.

Minęło dwa tygodnie i nic, cisza jak po śmierci organisty, zawzięłam się i znowu zaatakowałam klinikę prosząc tym razem o rozmowę z panią doktor bo panie recepcjonistki sprawiały wrażenie jakby poczęstowały się próbkami leków.
Pani doktor radośnie mnie poinformowała, że muszę sobie podzwonić po aptekach może trafię na taką co ma, dodatkowo żeby było jeszcze bardziej interesująco jeżeli jedna apteka  nie ma tego leku, to nie znaczy, że inna tej samej sieci go nie ma. 
I tu już lekko zaczęło mną telepać. To od czego są te wszystkie programy komputerowe i dlaczego nie mogą zadzwonić i sprowadzić takiego leku, przecież to nie jest działalność charytatywna.
Cały czas pozytywnie nastawiona pani doktor zaproponowała inny lek, bardzo podobny, ale nie była pewna, że się nam trawki pokryją, no ja tym bardziej nie.

Złapałam za gardło sąsiadkę bo lekarka była za daleko i zażądałam wyjaśnienia, pomocy, ewentualnie wywiezienia mnie na Hawaje.
Sąsiadka zadumała się nad problemem i obiecała poszukać namiarów na aptekę, która nawet przywozi leki do domu. Przestałam ją dusić i poszłam grzecznie do domu.

Jestem daleka od stwierdzenia, że Polska służba zdrowia wymiata i jest najlepsza na świecie, ale czy taka sytuacja mogłaby się zdarzyć u nas w kraju ?

Wyobraźmy sobie, że idziemy do apteki z receptą na lek Polfy. Pani w okienku grzecznie mówi, że nie ma i mamy sobie sprawdzać wszystkie apteki w województwie bo ona nie wie, gdzie można ten lek znaleźć. Dodatkowo odsyła nas do swojej siostrzanej filii, bo może oni mają, zamówić niestety nie może, (tutaj brak wyjaśnienia dlaczego), ani sprawdzić ani zadzwonić też nie.

Wracamy do lekarza, który mówi, że rozumie sytuację i też nie wie jak zdobyć ten lek, ale może dać inny i co prawda boli nas głowa, a on ma na brzuch, ale może się pokryje.
Po próbie pobicia lekarza wracamy do domu i zaczynamy dzwonić po wszystkich okolicznych aptekach. 
Tyle tylko, że w Polsce jednak łatwiej zrozumieć co ludzie mówią, bo wszyscy posługują się jednym językiem i jeszcze dodatkowo muszą posiadać określone wykształcenie jeżeli chcą pracować w aptece.

Zawzięłam się i mimo wszystko zaczęłam dzwonić. Co było do przewidzenia najpierw trafiałam na panie, które zgadywały nazwę leku, usiłując mi w międzyczasie opchnąć coś innego. Rozmowa kończyła się kiedy sugerowałam, żeby sprawdzili w systemie. 
Potem było jeszcze gorzej bo trafiałam na sztuczną inteligencję, gdzie uprzejmy głos przekonywał mnie, że mogę z nim porozmawiać o wszystkim, a jak nie chcę ?

Po osiagnięciu stanu przedzawałowego ściągnęłam córkę, żeby też się trochę pomęczyła. 
Moje biedne dziecko po wysłuchaniu różnych, dziwnych utworów muzycznych i pokłóceniu ze sztuczną inteligencją poddała się.

Złapałam drugi oddech, po rozmowach z rożnymi aptekami, dużymi, małymi, super ekskluzywnymi i prywatnymi, sąsiadka zasugerowała kontakt z aptekami mieszczącymi się w sklepach. 
Trochę się zdziwiłam, ale darowanemu koniowi nie pyli się pyłkami w pysk.

Zaczęłam od Walmartu, wielkiego sklepu wielobranżowego, słynącego z przystępnych cen i niekoniecznie ekskluzywnych produktów.
I tam wreszcie udało mi się porozmawiać z kimś, kto wie co mówi. Bardzo przyjemne uczucie.
Kobieta sprawdziła lek i konkretnie poinformowała mnie, że na terenie stanu znajduje się kilka super specjalistycznych aptek, które go mają. 
Do pełni szczęścia wyjaśniła mi, że ponieważ lek jest uważany za specjalny, proces zamówienia jest też specjalny, w tym momencie już prawie sama poczułam się specjalna.

Wyglada na to, że muszę zadzwonić do kliniki i powiedzieć, że mają zadzwonić do jednej z tych wypasionych aptek. Następnie klinika musi skontaktować się z apteką i wysłać im receptę. Potem super apteka wysyła lek do apteki w Walmarcie i oni dzwonią do mnie. 
Po czym ja lecę, płacę kupę pieniędzy i jeszcze muszę być wdzięczna za rozrywkę bo moje życie tutaj jest takie puste i nudne.
Miejmy nadzieję, że w międzyczasie na skutek tej obezwładniającej nudy nie trafi mnie szlag.

Po spędzeniu ok. 10 godzin na rozmowach prawdopodobnie ze wszystkimi aptekami w stanie skończył mi się dzień.
Jutro zacznę atakować klinikę, będzie ciekawie.

Jedynym problemem jaki miałam w Polsce przy wykupywaniu leków był tylko okres oczekiwania.     Na to amerykańskie cudo u nas w kraju czekałam najdłużej około tygodnia.

Męskie szaleństwo, czyli przybyli ułani

Junior, spragniony normalnych kontaktów międzyludzkich, postanowił zorganizować męską imprezkę. W tym celu razem z kilkoma kolegami opracował dokładny plan działania oraz oraz opis czynności rekreacyjnych w plenerze i nie tylko.
Główna rola w tym ambitnym planie była przewidziana dla popcornu i dużej ilości czekolady, (mam pewne wątpliwości czy rodzice znali szczegóły).


Przyszedł do mnie z gotową propozycją robiąc psie oczy i dając mi wybór. 
Oto biedne dziecko, osamotnione w obcym kraju chce sobie zaprosić kolegę może dwóch i pobawić się grzecznie, a jak odmówię to nie powinnam mieć wyrzutów sumienia bo on sobie tylko cichutko usiądzie w kąciku. 



Po prosty świetny wybór, rozpoczęliśmy przygotowania. Miałam poważne wątpliwości czy to wypali, imprezka była bowiem przewidziana na niedzielę. 
Oczami wyobraźni już widziałam rozczarowanego juniora, z którym będę siedziała razem w tym kąciku.



Zachowując dla siebie czarne myśli, rozpoczęłam wysyłanie zaproszeń starając się myśleć pozytywnie i jakoś tak gdzieś po drodze, rozmnożyli się koledzy, skończyliśmy na pięciu. 
Syn wręcz tryskał entuzjazmem, a ja w głebokiej depresji czekałam na informacje zwrotne od rodziców, przewidując raczej grzeczne odmowy.



Wreszcie zaczęły spływać potwierdzenia i o dziwo wszyscy wyrazili chęć uczestnictwa.
Okazało się, że chłopcy oprócz szczegółowego planu imprezy i menu mieli dokładnie określone ramy czasowe.
Zabawa była przewidziana na zewnątrz i w środku, wszystko było zaplanowane prawie co do minuty, czas trwania przyjęcia 6 godzin.
Wszystko wzięliśmy dzielnie na klatę męża, bo ma wiekszą.

Zakupiliśmy napoje i inne przegryzki, nie zapominając oczywiście o popcornie. 
W niedzielę pierwszy gość zameldował się już pół godziny przed umówionym czasem i chłopaki rozpoczęły przestawianie domu w celu rearanżacji wnętrz niezbędnych dla potrzeb rekreacyjnych. 
Zaczęli się zjeżdżać inni podekscytowani koledzy, a mamusie pytały spłoszone czy to urodziny. 
Okazało się, że ich synowie rownież nie zostawili im wyboru, najwyraźniej w projekt zaangażowali się wszyscy zainteresowani.


Ponieważ pogoda była sprzyjająca, goście zaczęli od zaplanowanych szaleństw na zewnątrz.
Wszystko przebiegało w sposób sielsko-anielski, a w ramach rozrywki dla dorosłych, czyli dla mnie i mężusia, została jedna mamusia.


Tutaj malutkie wprowadzenie, jej syn mniej więcej dwa razy większy od reszty kolegów gra w hokeja "zawodowo". Inwestują w jego karierę ciężkie pieniądze, bo oprócz stroju jeżdżą też na mecze do innych stanów i często do Kanady.
Mama sportowca tokowała opisując jego sukcesy i talent, a ja starałam się utrzymać uśmiech na twarzy, bo w środku coś mi jęczało, (prawdopodobnie zdrowy rozsądek).

Zostawiłam męża na placu boju, a sama poszłam skontrolować gości, (ufaj i sprawdzaj bo cię pozwą), tutaj wszyscy boją się takich imprez bo, a nuż jakiś dzieciak upadnie, coś sobie uszkodzi, rodzice zatrudnią adwokata i dopiero wtedy zacznie się prawdziwa zabawa, ale tym razem dla dorosłych.


Najwyraźniej dlatego mama dzielnego hokeisty została, żeby pilnować swojego skarbu.
Wyjrzałam przez okno w kuchni, w ogrodzie jak psiaki ganiały się chłopaki. 
Wszyscy bawili się na całego, mając w głębokim poważaniu ewentualne pozwy. Zaczęłam z ciekawości obserwować sportowca, w końcu rzadko trafia się okazja podziwiania przyszłej gwiazdy, przebiegł jedno, małe kółko, wyhamował i zaczął sapać. 
W tym samym czasie reszta dzieciaków obleciała go dwa razy, nikt nie dyszał. Po paru minutach sportowiec już tylko siedział i dopingował kolegów.
Mój zdrowy rozsądek postawił uszy i zaczął węszyć.
Prawdopodobnie odezwała się we mnie Matka Polka, bo ja, gdyby mój syn nie był w stanie przebiec krótkiego odcinka bez zadyszki, zamiast na trening zabrałabym go do lekarza.


Wróciłam do rozanielonej moim mężem mamusi i rozpoczęłam podstępne czynności śledcze.
Po kilku sprytnych pytaniach mój zdrowy rozsądek, dotychczas zwinięty w kłębek z rozpaczy, wyprostował się i gromkim głosem ryknął mi w głowie: 
"Ona tak na serio ?"
Okazało się, bowiem że dzieciak jest bramkarzem, (to cześciowo tłumaczyłoby jego kompletny brak kondycji), dodatkowo rezerwowym. 
W efekcie większą cześć czasu spędza na ławce, prawdopodobnie zastanawiając się nad sensem istnienia.
W związku z tym faktem właśnie zapobiegliwi rodzice przenieśli go do gorszej drużyny, gdzie będzie za to jedynym bramkarzem, jego kariera nabierze rumieńców, a propozycje ze sławnych klubów sportowych bedą na niego spływać wielką falą.
I wyjaśniam, żeby nie było nieporozumień to nie jest fikcja literacka.

W oddali słyszałam głosy bawiących się szampańsko chłopaków, zignorowałam fakt odgłosów, pocieszając się, że drzew z korzeniami przecież nie wyrwą i skupiłam się na ambitnej mamie. Mój mąż również zamarł w oczekiwaniu na następne rewelacje. 
Okazało się, że przyszła, rozchwytywana gwiazda sportu ma siostrę, która rownież gra w hokeja i z którą też rodzice regularnie jeżdżą na mecze do Kanady. 
Nie wytrzymałam i zapytałam ile lat liczy sobie owa hoża dziewoja, okazało się, że siedem, nawet nie będę komentować.


Na tym etapie mój zdrowy rozsądek już tylko leżał, słuchał i robił notatki.
Mamusia wreszcie uspokojona, że nie zjemy jej dziecka oddaliła się w podskokach pewnie polerować kije hokejowe.
Dotlenione dzieciaki zameldowały się w domu i rozpoczęły przygotowania do następnego punktu programu czyli wyżerki, zostaliśmy grzecznie poproszeni o zamowienie pizzy, (ewentualny sprzeciw nie był uwzględniony).


Podczas, gdy sześciu głodomorów pochłaniało pizzę, ustanawiając prawdopodobnie jakiś światowy rekord, mój mąż wreszcie odzyskał głos i normalny kolor.
Taaaak ja jednak nabrałam większej odporności dzięki codziennym kontaktom przed szkołą. Mężuś spojrzał na mnie żałośnie i stwierdził : "Może chłopak ma talent". Uświadomiłam szanownego małżonka, że z tego co zaobserwowałam to raczej nie, ale ma za to sztuczne lodowisko.

I to nie jest żart. Jakiś czas temu junior dostąpił zaszczytu zabawy w domu biednego hokeisty, który raczej nie prowadzi ożywionego życia towarzyskiego. 
Oczywiście potem przemaglowałam go na wylot, ciekawa wrażeń.
W końcu bycie matką zobowiązuje.
W pokoju kolegi, według mojego dziecka oprócz łóżka, było tylko akwarium z rybkami i trofea sportowe w ilościach hurtowych, a na terenie posiadłości lodowisko do ćwiczeń.

Zrobiło mi się zimno nawet bez kontaktu z lodem. Wracając do uduchowionego przemówienia mamusi dzieciak ma treningi w tygodniu, a w weekendy mecze, a ponieważ w przyszłości jak pójdzie do gimnazjum będzie miał bardzo dużo nauki, to kochający rodzice zmienią mu terminy i będzie miał treningi tylko od piątku do poniedziałku, żeby mu było łatwiej, (zwariować).

Zaczęłam się zastanawiać, kiedy ten dzieciak pęknie i się zbuntuje, ewentualnie z nudów przestawi się na jazdę figurową.
Ambitna mama dziarsko stwierdziła, ze najważniejsze żeby się nie wypalił, (no tak już to widzę) i dostał na studia. 
Miałam ochotę ryknąć: "Kobieto, masz dom wielkości hali sportowej i własne lodowisko, dasz radę sfinansować studia swoich dzieci, nie musisz ich trzymać non stop na lodzie". Zanim jej dzieci skończą podstawówkę, gimnazjum i liceum faktycznie wylądują na lodzie i jak nic zaczną spędzać dużo czasu na leżance u psychiatry.

I tutaj tez nie konfabuluję, tylko opieram na doniesieniach prosto ze źrodła. 
To niesamowite czego można się dowiedzieć, stojąc przed szkołą w milczeniu, za to słuchając.
Owo "wypalenie", delikatnie zasugerowane przez ambitną mamę zdarza się tutaj bardzo często. Liczba samobójstw nastolatków spędza sen z powiek władzom szkolnym, przeraża rodziców, ale co dziwne nie hamuje ich szału w pogoni za złotem olimpijskim.

Przy pożegnaniu ja spojrzałam na nią ze współczuciem przewidując co ją czeka w przyszłości, a ona za to spojrzała na mnie z lekkim niesmakiem, że nie mam lodowiska, ewentualnie małego stadionu, gdzie moje dzieci mogłyby spędzać całe dnie zastanawiając się jakie to uczucie być szczęśliwym dzieckiem.

Impreza dobiegła końca i okazała się spektakularnym sukcesem. Nikt nikogo nie pobił, ani nie obraził, obyło się bez wymiotów, siniaków i innych uszkodzeń ciała. 
Mam nadzieję, że żaden z chłopaków się nie zaziębił bo junior po dość intensywnej eksploatacji swoich strun głosowych, (prawie siedem godzin bez przerw), lekko narzekał na ból gardła.

Pożyjemy, zobaczymy, swoją drogą ciekawe, że mój syn zupełnie nie miał ochoty na lodowisko w domu.

czwartek, 21 marca 2019

Co może wyjść z piwnicy czyli, serce prawie w rozterce


Moje przewidywania odnośnie remontu piwnicy potwierdziły się. Wielkanoc zbliża się pomału, a roboty wciąż trwają. Już tak przyzwyczaiłam się do faktu, że za każdym razem jak jestem w kuchni spotykam jakiegoś przykurzonego chłopa, (nie mojego), że jak czasami panowie się nie pojawiają to jest jakoś tak pusto. 

Tu małe wyjaśnienie topograficzne, wejście do piwnicy znajduje się w kuchni.
W związku z tym nie było wyjścia, mogłam albo zaprzyjaźnić się z ekipą, albo wrócić do kraju. Drugie wyjście było kuszące, ale jakoś go zwalczyłam i zostałam na polu bitwy.
A walki trwały i trwały. 

Zintegrowaliśmy się bardzo ładnie z ekipą. Trudno się nie zżyć z kimś podczas wszystkich posiłków, porannej kawusi, czy robieniu prania (pralka znajduje się parę metrów od wejścia do piwnicy).

W pewnym momencie zaczęłam dzielnych chłopaków traktować na takim luzie, że jak podjeżdżali pod dom to mi machali, ja im odmachiwałam przez okno i wchodzili sobie bez pukania. I tak sielanka trwała, parę razy udało mi się nawet wykorzystać panów w celach naprawczo-hydraulicznych, jednym słowem same plusy, (oprócz małego placu budowy w kuchni oczywiście).

Pewnego dnia emaliowo odezwał się właściciel domu, na stałe mieszkający w Meksyku.
Poprosił o zdjęcia z postępu robót. Zmobilizowałam się i zeszłam na dół, doznałam szoku ze wzruszenia, gdyż efekt remontu był widoczny gołym okiem i nie zabiłam się o żadne zwały gruzu. 
Walcząc ze łzami ulgi zlekceważyłam druty zwisające z sufitu i nie zamontowane cały czas drzwi i pstryknęłam serię zdjęć.

Po wysłaniu emaila zapomniałam o sprawie, zwłaszcza, że był to jeden z dni bez fachowców przestawiających mi dom do góry nogami. Rozbestwiona chwilową wolnością, postanowiłam uczcić postęp prac budowlanych, wykonałam szereg zabiegów upiększających w łazience i zeszłam na dół walnąć sobie kawkę i ponapawać  się dodatkowo spokojem.

Robię sobie kawusię, gdy nagle otwierają się drzwi od piwnicy i wyłania się z nich dwóch mężczyzn, (mogli się tam dostać tylko po przejściu przez cały dom i  otwarciu drzwi wejściowych). To był moment kiedy pogratulowałam sobie w duchu dwóch rzeczy. 
Po pierwsze, że jestem całkowicie ubrana, a po drugie, że jeszcze jakoś serce mi służy, bo mogłabym dostać zawału i zejść z tego świata.
W końcu nie mam pasa w karate, (żadnego koloru), ani broni i posturę też jakoś tak mało przerażającą.

Panowie za to powinni byli sobie pogratulować w duchu, że nie potraktowałam ich wrzątkiem, (a mogłam, bo miałam jak znalazł pod ręką), bo w końcu wleźli mi do domu bez zaproszenia, a w Ameryce mogłabym ich za to dodatkowo, legalnie odstrzelić, (w sensie dosłownym).

Na szczęście po sekundzie rozpoznałam Plenipotenta, naszego króla fachowców, (serce lekko zwolniło), drugi gość prezentował się za to bardziej oryginalnie. 
Ubrany był w elegancki garnitur, zauważyłam  nawet złoty łańcuch z krzyżykiem i teczkę. 
Inteligentnie sobie wykoncypowałam, że to na pewno jakiś inspektor budowlany. 

Tajemniczy gość rzucił się radośnie w moim kierunku, potrząsając energicznie moją ręką przedstawił się i okazało się, że oto dostąpiłam zaszczytu osobistego poznania właściciela domu. Ze względu bowiem na odległość jak do tej pory reprezentowała go wyłącznie agentka nieruchomosci.
Po co prosił o zdjęcia, skoro zamierzał parę godzin później wszystko obejrzeć na własne oczy na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą, może biedaczek miał słaby aparat w telefonie.

Plenipotent dwoił się i troił, prawie tańczył dookoła właściciela, znajdującego się niewątpliwie wyżej w łańcuchu pokarmowym.
Właściciel zaoferował mi pomoc we wszystkich naprawach jakie tylko sobie zamarzę, (tutaj moje serce znowu zaczęło walić przerażone wizją dalszych remontów), po czym panowie uszczęśliwieni opuścili moje, (chwilowo), domostwo.
Tym razem zamknęłam drzwi na zamek, zrobiłam upragnioną kawę i pogrążyłam się w rozmyślaniach.

Dlaczego tylko mnie przydarzają się takie wątpliwe rozrywki ? Może Sila Wyższa chce mi na przykład przekazać, że jestem jeszcze ciągle w sile wieku i rozkwicie kobiecości i mam nie narzekać na palpitacje mojego, biednego serca ?
Skupiłam się zwłaszcza na tym rozkwicie i jakoś obyło się bez zawału.

Od tego dnia upłynęło 3 tygodnie i przez ten czas nie pojawił się żaden fachowiec, ale: "Nic to", jak mawiał Pan Wołodyjowski, byle do wakacji, bo sama wiosna już mi nie wystarczy.



poniedziałek, 18 marca 2019

Inna normalność, czyli spotkanie ze szkolnym psychologiem

Zostaliśmy wezwani do szkoły, (ze wszystkimi formalnymi szykanami), ponieważ junior nadał sprawie "nadużywania siły" bieg mocno formalny. W efekcie zasadziły się na mnie trzy baby, (prawie jak czarownice z Makbeta), wychowawczyni, szefowa grona odpowiedzialnego za angielski dla obcokrajowcow i pani psycholog.

Zwłaszcza co do tej ostatniej jakoś specjalnie nie byłam przekonana. 
Zadzwoniła i przez telefon nadawała bez zaczerpnięcia tchu, zadawała pytanie i prawie natychmiast sobie na nie odpowiadała, tak trochę czułam się zbędna.
W związku z tym zarządziłam, że mąż się spóźni do pracy, no w końcu raz na jakiś czas można i pofatyguje się ze mną na rozmowę. 


Obawiałam się, że istnieje realne niebezpieczeństwo, że mogę wreszcie ulec pokusie i być sobą, co niekoniecznie może być bezpieczne dla tych trzech bab, a po chwili głębszej refleksji, dobre dla juniora.
Mąż najwyraźniej myślał podobnie, bo jakoś dziwnie nie protestował i poprzesuwał wszystkie spotkania, żeby uczestniczyć w tych torturach emocjonalnych.



Jedno dziecko jest agresywne i wykręca ramię drugiemu, co robi szkoła, wzywa rodziców ofiary, pozostawiając w spokoju napastnika. 
I ja się pytam kto tu jest głupi i jak ja mam to znosić. 
Zamiast pociągnąć małego bandytę do odpowiedzialności karnej, zrywają mnie świtem i ściągają do szkoły na rozmowę.

Karnie zameldowaliśmy się w szkole jeszcze przed oficjalnym otwarciem. Pan dyrektor nam otworzył drzwi lekko spięty bo mnie rozpoznał. Nic tak nie zapada tu w pamięć jak groźba pociągnięcia do odpowiedzialności w sądzie.

Dwie panie znałam bardzo dobrze, ciekawa byłam pani psycholog. Syn opisał ją dość dokładnie, tylko jak typowy mężczyzna zapomniał dodać, że jest na oko niewiele starsza od niego, widziałam w liceum dziewczyny wyglądające starzej niż ona.

I teraz takie dziecko miało ze mną prowadzić dyskusję na tematy psychologiczne, coś we mnie w środku jęknęło. Swojego czasu, zawodowo przez kilka lat miałam do czynienia z lekarzami, głownie z psychiatrami i ginekologami. 
Znajomość z pierwszymi stymulowała mój rozwój osobisty, uwielbiałam ich słuchać, ewentualnie prowadzić niekończące się dyskusje. 

Opierając się na mojej wiedzy, nabytej w sposób chałupniczy i znajomości psychiki dzieci, (moje osobiste hobby), mogłam panią psycholog zjeść ja wilk Babcię Czerwonego Kapturka.
Nieskromnie powiem, że nie musiałabym się nawet specjalnie starać, tak zwana opcja bez przeżuwania.
Okazałam litość, nawet nie nadgryzłam, tylko pokazałam zęby i pazury.

Od razu na początku pogratulowałam sobie pomysłu wzięcia szanownego małżonka. Trzy panie, aż przysiadły grzecznie jak go zobaczyły. 
Mój wielki mąż zdominował przestrzeń przy małym stoliku, a grono pedagogiczne zbiło się w zalęknioną grupkę naprzeciwko.

Panie rozpoczęły tokowanie. Ponieważ ja już kilkakrotnie uczestniczyłam w takich rozmowach o niczym, stwierdziłam, że nadszedł czas żeby mąż dla odmiany doświadczył tego niezapomnianego doświadczenia. 
Niech sobie chłopina poszerza horyzonty, bo mnie już brakuje skali.
Chłopina w wersji XXL zaczął mowić, panie zaczęły przypominać trzy wróbelki wpatrzone w fontannę, wręcz spijały słowa z dziobka mojego męża.

Kiedy uznałam, że już starczy tego tokowania, walnęłam z "grubej rury", zmieniając trochę klimat rozmowy. Panie poszarzały na dzióbkach, wpatrzone w mojego mężusia, nie zdążyły się oflankować i obronić przed smoczycą w wersji limitowanej, (słowiańskiej).


Jeszcze parę razy otrzeźwiłam towarzystwo, ale generalnie postawiłam tym razem na jakość wypowiedzi. Mąż był głosem wiodącym, a ja szpilą sprawiedliwości.
Najwyraźniej panie posiadały rozwinięty instynkt samozachowawczy, bo nie zaproponowały żadnych idiotyzmów, tylko słodziły, aż się kurzyło.
I całe szczęście bo ja już doszłam do punktu, w którym nie bierze się jeńców.



Spotkanie dobiegło końca, obeszło się bez ran ciętych, kłutych i mniej lub bardziej trwałych uszkodzeń ciała.
Mąż po wyjściu zapytał lekko ogłuszony: "Co to było?"
Spojrzałam na niego wzrokiem z gatunku tych kamiennych i odpowiedziałam:
"Moja rzeczywistość, podoba ci się ?"
Mężuś, ceniący sobie szczęśliwe pożycie małżeńskie, inteligentnie uniknął odpowiedzi. Sensu spotkania oboje żadnego nie dostrzegliśmy. Co natomiast rzuciło nam się w oczy i uszy to fakt, że my i one za normalne uważamy zupełnie różne rzeczy.


I tu obiektywnie patrząc na sprawę nie można się czepiać, można tylko sobie popłakać i powzdychać. One naprawdę wierzą w to co mówią, dlatego tak bardzo wyprowadzają je z równowagi moje teksty, bo wtedy muszą wszystko przewartościować, co oczywiście nie jest możliwe i przegrzewają im się zwoje mózgowe, a stąd już tylko kilka kroków do załamania nerwowego.
Najwyraźniej ja dlatego tak działam na tubylców.

Znam dzieci z klasy juniora, według pań są ciepłe i empatyczne, według mnie z charakteru przypominają rekiny. Może zdarzają się empatyczne rekiny, odgryzają na przykład tylko jedną kończynę i zostawiają nieszczęśnika radosnego, że przeżył. 
To właśnie przykład ocenienia sytuacji po polsku i po amerykańsku.


Chłopak, który jak to ładnie określiła pani psycholog " zakłócił przestrzeń osobistą" juniora, (brzmi zdecydowanie lepiej niż próba uszkodzenia barku), ma papiery.
Dano nam do zrozumienia, że ma problemy z zachowaniem, co niestety przekłada się na eksplozje agresji. 
Zrobić nic nie można bo, oczywiście rodzice pozwą szkołę. A ponieważ my też możemy pozwać, to jedyne co z kolei może realnie zrobić szkoła to starać się separować dzieci i zapobiec potencjalnemu "zakłóceniu przestrzeni osobistej", tym razem obfitującej w złamania lub śliwy pod okiem.

Przykra prawda jest taka, że Amerykanie inaczej się integrują i widzą relacje międzyludzkie. 
Większość z nich jest niesamowicie płytka i krótkotrwała. Przyjaźń jest w cenie i zdarza się rzadko.
Określając to z punktu czysto ludzkiego pragnienia przynależności, między przyjacielem, a całą resztą ludzkości jest tutaj przepaść. Nie ma nic pomiędzy i w rezultacie w szkole są dramaty, bo te empatyczne dzieciaki wychodzą z założenia, że nie ma sensu tracić czasu na rozmowę z kolegą, który nie załapał się na miano przyjaciela. 
I dla nich ta sytuacja jest zupełnie normalna. No przecież go nie pobiły, nie okradły, tylko go ignorują, coś jak te rekiny - no przecież mogły zjeść.
Podobnie uważają panie, które nie widzą w tym nic złego, a niestety jeżeli się nie widzi, że coś nie działa to nie można tego naprawić.

Aczkolwiek sprawa nie jest całkiem beznadziejna, bo junior ma ciągle szansę jako jedyny odnaleźć się w amerykanskiej rzeczywistości. 
Akcent już ma, teraz tylko musi sobie znaleźć kumpla lub kumpli, ale również napływowych. 
Osobiście nie wierzę żeby miał jakąkolwiek szansę z tubylcami, ponieważ ma dwie olbrzymie wady, które go dyskredytują na samym początku, jest obcokrajowcem i nie uprawia "zawodowo" żadnego sportu.

"Normalne" amerykańskie dziecko musi uprawiać sport, wręcz fanatycznie. 
Jest to ważniejsze niż zdobywanie wiedzy książkowej. 
W efekcie dzieci, które po szkole mają rożne treningi, przenoszą ten szał do klasy. 
Rezultatem są liczne wypadki na lekcji wychowania fizycznego.
Ideałem w Ameryce jest mistrz sportowy z doktoratem, władający biegle kilkoma językami obcymi. A ponieważ o taki egzemplarz jest raczej trudno, drogą wyboru wolą mistrza sportowego niż kogoś kto umie czytać i pisać i ma realną szansę na ten doktorat w przyszłości i tutaj junior ma niestety pod górkę.

Moje życie towarzyskie w Stanach jest bardzo ożywione. Co prawda ogranicza się do regularnych kontaktów ze świnkami morskimi, wiewiórkami, królikami, jeleniami i całą bandą ptaków, ale nie narzekam. 
Nikt z tego towarzystwa mnie nie ignoruje, wręcz przeciwnie nie może doczekać się kontaktu.
Szkoda tylko, że rozmowy są sporadyczne i niesatysfakcjonujące.

wtorek, 12 marca 2019

Uwolnić Hulka, czyli rozwiązywanie szkolnych konfliktów

Dopiero co dałam upust uczuciom w sprawie bezpieczeństwa w szkole, nie zdążyłam nawet zastanowić się nad ewentualnymi działaniami prewencyjnymi, kiedy następne zdarzenie spadło mi na głowę jak młot, (pneumatyczny).

Wybrałam się do szkoły odebrać juniora z zajęć dodatkowych. Weszłam do klasy, gdzie sześciu chłopców i nauczyciel wyglądający niewiele starzej od nich, usiłowali sprawiać wrażenie zapracowanych przy laptopach.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu potomka i zobaczyłam widok, który przez chwilę nie docierał do mojej świadomości, wielki basior, rozpłaszczył na stole moje dziecko, wyłamując mu jednocześnie rękę do tylu, stosując klasyczny, obezwładniający chwyt popularny wśród policjantów aresztujacych bandytów.
Na mój widok prześladowca odpuścił, syn wziął plecak, ale minę miał niewyraźną. 
Cały czas stojąc na środku klasy upewniłam się, że to nie były zapasy ani zabawa. 
Nie były, szlag mnie trafił.

Przemówiłam do gówniarza mojego wzrostu, żeby więcej tak nie robił. 
Smarkacz przyjął postawę dorosłych Amerykanów i całkowicie mnie zignorował, zrobiłam krok do przodu i warknęłam: „Mówię do ciebie”, najwyraźniej nikt się tak do niego nie odzywa bo lekko spięty zaszczycił mnie spojrzeniem. 
„Masz nigdy więcej tak nie robić”, ryknęłam średnio głośno, ale furia w moim głosie zastępowała decybele, bandzior przeprosił i nagle uaktywnił się nauczyciel, który wyjęczał  coś w rodzaju:”Tak, tak, nie wolno tak robić”. 
Szczerze mówiąc miałam ochotę najpierw sprać chłopaka, a potem tego opiekuna od siedmiu boleści.
Brutalna prawda jest jednak taka, że gdybym stanęła za blisko dzieci miałabym poważne kłopoty.

Zgarnęłam lekko poturbowanego juniora do domu, postanawiając przeanalizować sytuację na spokojnie, wychodząc ze słusznego założenia, że najlepsze wyjście z tego rodzaju sytuacji znajdzie mężczyzna, poczekałam na męża.

Małżonek, mocno wymięty po całym dniu pracy, najpierw prawie eksplodował z frustracji przy matematyce, a potem pogadał „po męsku” z synem, tylko, że pogadanka była męską z silnym akcentem kobiecej furii, ponieważ ja również uczestniczyłam w rozmowie.

Wiadomo agresja nie jest rozwiązaniem, ale co jeśli nie ma innego wyjścia i żeby zdobyć określoną pozycje w stadzie, tudzież ratować życie i zdrowie, trzeba się postawić ?

Po długich debatach wyklarowało się, że syn powinien być sobą przez większość czasu z wyjątkiem chwil, kiedy ktoś mu zagraża i wtedy powinien uwolnić z siebie Hulka, (zielonego, wkurzonego potwora), przylać komu trzeba i wrócić do swojej sympatycznej osobowości.

I tak oto doczekałam czasów, kiedy ja urodzona pacyfistka będę namawiała swoje dziecko do mordobicia, co prawda tylko w obronie własnej, ale jednak.

Następnego dnia junior poszedł grzecznie do szkoły, a po paru godzinach zadzwoniła do mnie pielęgniarka. Jak zobaczyłam, że dzwonią ze szkoły, oczami wyobraźni zobaczyłam krajobraz po bitwie.

Okazało się, że junior postanowił nadać sprawie bieg bardziej formalny i zameldował się u pielęgniarki narzekając na ból w poszkodowanej ręce. 
Opisał jej dokładnie przebieg wydarzenia i kobieta w wielkim wzburzeniu, natychmiast do mnie zadzwoniła z żądaniem, że mam natychmiast zgłosić sprawę dyrekcji, wychowawcy i całej szkole.

I teraz będziemy zgłaszać, najwyraźniej nie doceniliśmy syna i jego pomysłu jak spacyfikować co poniektórych mocno rozrywkowych kolegów. 
Inna sprawa, że nie wiem czy to wystarczy, ale jeżeli nie to zawsze pozostaje argument siły.



poniedziałek, 11 marca 2019

W-F, czyli szkoła przetrwania bez sentymentów

Mój syn, który ostatnio przeżywa różne wzloty i upadki w szkole, zwrócił się do mnie z pytaniem za milion dolarów. 
Pytanie brzmiało: "Dlaczego Amerykanie są tacy głupi ?"
I jak ja mogłam z czystym sumieniem na nie odpowiedzieć ? Nie ukrywam, że jestem tego samego zdania, ale miałam nadzieję, że zajmie mu więcej czasu dojście do tego wniosku, najlepiej kilka lat i zdążymy zmienić lokalizację.

W związku z zaistniałą sytuacją przegadaliśmy temat z mężem i doszliśmy do mało optymistycznego wniosku, że mamy za dobre dzieci i to pod każdym względem. Wygląda na to, że sposób w jaki zostały wychowane i to jakimi ludźmi się powoli stają przeszkadza im w znacznym stopniu w amerykańskiej asymilacji. 

Tylko, że patrząc na to z drugiej strony, nie wiem czy bym chciała, żeby się odnalazły w tym środowisku i zaczęły przypominać amerykańskich rówieśników, bo to by znaczyło, że z kolei ja popełniłam gdzieś po drodze stertę rażących błędów wychowawczych.


Cała afera z poddawaniem w wątpliwość intelektu tubylców wzięła się z zachowania dzieciaków, zaczęło się na lekcji wychowania fizycznego. Jak bezmyślnie muszą się zachowywać dzieci i nauczyciele, skoro małoletni junior stracił złudzenia co do ich mądrości i odpowiedzialności. 
Dodatkowo zrobił olbrzymi postęp w nauce języka i niestety teraz całą tę bandę rozumie i paradoksalnie możliwość komunikacji wcale mu nie pomogła w zdobywaniu przyjaciół i obdarzaniem szacunkiem pedagogów.
Jest mądrym dzieciakiem i głupota mu nie leży, no cóż podobnie jak mnie, nie mam prawa się czepiać.


Amerykanie mają bzika na punkcie sportu. Można powiedzieć, że to jest ich fioł narodowy. Podczas rozmów dorosłych drugie pytanie po tym, czy posiada się potomstwo, tutaj brzmi jakie sporty dzieciak uprawia. Nie jest istotne czy jest dobry, zdrowy, mądry, miły, inteligentny tylko jak mocno i ewentualnie daleko wali piłką.

Wszyscy doceniają dobre oceny, ale zdecydowanie większe wrażenie robią nagrody sportowe i medale. Informacje o stypendiach sportowych są dostępne wszędzie, wręcz wpychane rodzicom i dzieciom do gardła, o naukowych cisza, (chociaż istnieją).


Co ciekawe w szkołach wychowanie fizyczne wygląda co najmniej dziwnie i jest traktowane po macoszemu, (wersja z Kopciuszka). 
Dzieci w podstawówce się nie przebierają, (to tyle w temacie higieny osobistej i ogólnej świeżości), tylko ćwiczą w ubraniach, (oczywiście to nie dotyczy basenu), a jakoś ćwiczeń jest żałosna.



I w sumie nie czepiałabym się, gdyby, zapewnione było bezpieczeństwo, a nie jest.
Zarówno w podstawówce jak i w liceum, dzieci chodzą połamane, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Żyjemy w rejonie, słynącym z dobrych szkół, bezpiecznych ulic i uprzejmego sąsiedztwa. 
W związku z tym dzieci nie chodzą niedożywione, biorąc pod uwagę zwykły pech, część z tych wypadków statystycznie po prostu musi się wydarzyć, ale i tak jest ich o dużo za dużo. 



Już od jakiegoś czasu ten temat spędzał mi sen z powiek, zwłaszcza jak ostatnio spędziłam upojny dzień z juniorem i jego skręconym kciukiem w różnych klinikach, bo jeszcze nie posiadam rentgena w oczach, a nie będę ryzykowała trwałych uszkodzeń ciała.
Przepytałam na tę okoliczność dzieci i zaczął mi się wyłaniać obraz. W związku z tym pewnie w niedalekiej przyszłości wyląduję w szkole na rozmowach i jak nic znowu będę zmuszona zagrozić pozwem.



Wygląda bowiem na to, że nauczyciele zwyczajnie nie pilnują dzieci, stosując dodatkowo politycznie poprawną metodę przywoływania do porządku szaleńców, polegającą na mówieniu: "nie kop bo się spocisz".
W rezultacie dzieci szaleją, ćwiczą bez zabezpieczeń i ulegają rożnym wypadkom. Tydzień przed "kciukiem" mojego syna, koleżanka miała pecha, złamała sobie nogę i obecnie chodzi o kulach. 


A ponieważ teraz mają na lekcji stanie na głowie, bez żadnych zabezpieczeń i nie wolno im ćwiczyć przy ścianie, to zabroniłam synowi wykonywać to konkretne ćwiczenie, a jak się pan na niego zdenerwuje to pójdę do szkoły i ja zdenerwuję się na pana.

Jak mało bezpieczne muszą być te zajęcia, skoro mój syn, który jak każdy chłopak w jego wieku lubi szaleć, stwierdził, że podczas ćwiczeń nie ma wystarczających zabezpieczeń i opieki nauczyciela, ręce opadają.


Na całe szczęście w liceum chwilowo grają w badmintona, więc odpadają raczej złamania, wstrząśnienia mózgu i tego typu wątpliwe rozrywki.
To wszystko było w poprzednim semestrze jak grali w siatkówkę, (kilka utrat przytomności na skutek oberwania piłką w głowę, niezliczona ilość skręceń i stłuczeń i jedno wezwanie karetki i zabranie delikwenta na sygnale do szpitala).
Stwierdzenie, że: „Sport to zdrowie”, nie bardzo się tutaj sprawdza.


Według mnie wszędzie dzieciaki wyładowują w ten sposób agresję i rożnego rodzaju frustracje, a nauczyciele nie chcą, bądź nie mogą tego towarzystwa okiełznać, a może zwyczajnie się boją, rodziców, dyrekcji i pozwów.

Jedna nauczycielka chwaliła mi się, że jej córka w gimnazjum robi zawrotną karierę w grze w hokeja, (żeby nie było wątpliwości, na lodzie) i ta głupia baba się cieszy, że córka może dostać stypendium. Ciekawe przed czy po tym jak straci większość zębów i dorobi się kilku poważnych kontuzji, a koszty leczenia przekroczą wielkość tego upragnionego stypendium. Nie wspominając, że urazy głowy mogą raz na zawsze wykreślić z jej życiowych planów studia.

Właściwie to mam wrażenie, że widzę ciągle dzieci w drodze na jakieś treningi, ewentualnie w drodze do domu, ale w gipsie. Tak jakby nie było formy pośredniej, powszechnie szanowanej i akceptowanej. Wygląda na to, że presja publiczna jest tutaj większa niż zdrowy rozsądek i troska o dzieci.


Nasz biedny junior, który ma niewątpliwy talent do tańca, nie chce nigdzie się zapisać, bo tutaj chłopcy nie tańczą tylko biją się bo pyskach, na lodzie, murawie bądź legalnie podczas sportów kontaktowych. 
Tańczyć mogą dziewczynki, najlepiej balet klasyczny, całe w różowych tiulach. 
I tak talent nam się marnuje, bo najgorsze jest to, że on nie tylko umie, ale jeszcze naprawdę lubi tańczyć.



Nie ukrywam, że wierzę w jego rogatą duszę, odziedziczoną po mamusi. 
Mam nadzieję, że nadejdzie dzień, kiedy wyzwoli się z tego szkolnego absurdu i będzie robił to co chce, a nie to co jest tutaj przyjęte za właściwe.
Zobaczymy co zwycięży, ułańska fantazja, czy amerykańska poprawność.