czwartek, 31 października 2019

Miesiąc miodowy w wersji mini, czyli ruszamy w trasę

Jakoś tak się złożyło, że nie mieliśmy z mężem oficjalnego miesiąca miodowego, (ani razem, ani osobno).
Fakt ten może wydawać się smutny, ale tylko pozornie. Dzięki temu co jakiś czas wypuszczamy się na szalone wycieczki zgodnie twierdząc, że przecież nie mieliśmy podróży poślubnej i nam się należy.
W efekcie, (jak do tej pory),  wyrobiliśmy normę za co najmniej kilkanaście par.


Po różowym ślubie udzielonym nam przez Elvisa wybraliśmy się w mini podróż poślubną zwiedzać Wielki Kanion, Zaporę Hoovera i wszystko co nam się trafi po drodze.
I tutaj patrząc z perspektywy całego wyjazdu, popełniliśmy jeden błąd, mianowicie wykupiliśmy wycieczkę autokarem z przewodnikiem, (15 upojnych godzin), a trzeba było wypożyczyć samochód i ruszyć samowolnie w nieznane.



Wyruszyliśmy przed świtem, (dosłownie), bo było jeszcze zupełnie ciemno. 
Autokar załadowany na full turystami z całego świata.
Przez cały dzień pilnowali i zabawiali nas kierowca i przewodniczka, pod koniec już chyba wszyscy mieli dosyć tego zabawiania, a już pilnowania to na pewno.
Po wyjeździe z miasta, zaczęło się robić dość szybko jasno i mogliśmy zacząć podziwiać widoki, tudzież trzaskać zdjęcia.



Nevada, podobnie jak Arizona jest piękna. Wielkie przestrzenie, góry, różne szalone formacje skalne i kamienie malowniczo rozrzucone po okolicy. 
W dodatku bardzo często występuje roślinność, co było o tyle zaskakujące, bo oczekiwałam raczej tylko piasku i gór o dość monotonnym wyglądzie.



Najwyraźniej nie tylko ja zachwyciłam się widokami za oknem, bo według pani przewodniczki, wiele lat temu jechał sobie tą trasą mężczyzna. Co samo w sobie nie stanowiło żaden atrakcji, ani nadzwyczajnego wydarzenia, bo faceci lubią sobie pojeździć, ale ów facio zajmował się wymyślaniem kreskówek. 
Podobno właśnie te skały i góry natchnęły go do stworzenia serii filmów o Strusiu Pędziwiatrze i Kojocie.
Patrząc na otaczające nas góry nie miałam żadnych watpliwości, że to prawda.


Pozostając w temacie filmów anonimowanych, mieliśmy przerwę, (zdecydowanie za krótką), w miasteczku Seligman, które uznawane jest za miejsce narodzin stanowej drogi 66, która jest bardzo znana i ciągnie się przez kilka tysięcy kilometrów i jest atrakcją sama w sobie.
To miasteczko, okazało się być miejscem, w którym z kolei dzieje się akcja filmu Disneya Samochody.



Po rewelacjach, dotyczących Strusia i Kojota byłam sceptyczna.
Autokar stanął w celu uzupełnienia przez turystów jednych płynów i pozbycia się zgoła innych. 
Ja w tym czasie zaintrygowana pogoniłam męża w celu weryfikacji bajkowej anegdoty.
Seligman (w założeniu Chłodnica Górska), jest małym, uroczym miasteczkiem zapełnionym wrakami różnych starych samochodów, wiele z nich jest cały czas na chodzie.
Mąż tak trochę jakby zaczął sapać z wrażenia, ja zgrywałam twardziela, ale uczucie błogości zalewało mnie od środka.


Odnalazłam Złomka i kilku innych bohaterów filmu. Samochody nie wyglądały jak w kreskówce, ale niewątpliwie to od nich wszystko się zaczęło. Udało mi się piknąć parę zdjeć zanim dopadł nas kierowca i pogonił jak pies do reszty czekającego stada.
Wzdychając ciężko, brutalnie wyrwana z bajki, przez okno mogłam podziwiać śmieszne samochodziki stojące praktycznie przed każdym budynkiem.
Z przyjemnością spędziłabym tam więcej czasu, ale z autokarem pełnym rozochoconych wizją Wielkiego Kanionu turystów nie miałam szans.










środa, 30 października 2019

Love me tender, czyli Ślub w Las Vegas



Kiedy wstępowałam w związek małżeński z moim mężem, stwierdziłam, że następnego razu nie będzie. A tu proszę niespodzianka, przydarzyło się.
Zmieniły się okoliczności, kontynent, strefa czasowa, wygląd, (niestety), ale najważniejsze pozostało bez zmian, czyli główni uczestnicy, a przecież mogło być różnie.
Zdecydowaliśmy się z moim mężem strzelić sobie jeszcze jeden ślub, tym razem w Las Vegas z Elvisem Presleyem w roli głównej.


Wczuwając się w klimaty, mąż wystąpił w koszuli w różowe flamingi, w związku z czym dostosowałam się i wykopałam najbardziej różową, letnią sukienkę jaką miałam. 
Zaparłam się tylko, że chcę welon, (biały nie różowy), bo wcześniej nie miałam i wielki, plastikowy diament jak szaleć to szaleć.
Jak przystało na ludzi zorganizowanych i przesiąkniętych już trochę amerykańskimi realiami, prawie wszystkie atrakcje, w tym ceremonię ślubną załatwiliśmy jeszcze przed przylotem do Las Vegas.

Do ostatniej chwili trzymali nas w niepewności co do terminu i w efekcie po zameldowaniu się w hotelu okazało się, że mamy bardzo mało czasu i musieliśmy się zrobić na dwa różowe bóstwa w tempie mocno ekspresowym.
Zamówiliśmy Ubera, bo okazało się, że Elvis czeka po drugiej stronie miasta i wyruszyliśmy.
Wcześniej bardzo miła pani przez telefon ustaliła z nami kolor wiązanki, (różowy jakby ktoś miał wątpliwości) i podkład muzyczny.

Przejęci dotarliśmy na miejsce parę minut przed czasem, w sam raz żeby zakupić diamentowe cudo i wypożyczyć welon.
Welon mi zjeżdżał, ręce się trzęsły, to wszystko wyglądało nad wyraz realistycznie.
Panie organizatorki poratowały mnie spinkami, złapałam oddech, zapanowałam nad tiulem i weszliśmy do kaplicy.

Od progu pogonili męża, żeby na mnie czekał jak przystało na Pana Młodego, a mnie śpiewając Elvis doprowadził do "narzeczonego".
Następnie Król przeprowadził ceremonię, częściowo śpiewając, częściowo żartując. 
Nakręcili nam filmik i walnęli sesje fotograficzną.
Bez względu na fakt, że to miała być tylko sympatyczna przygoda, zrobiło się nagle bardzo emocjonalnie.
Ponieważ nie braliśmy ślubu, tylko "poprawialiśmy" już zawarty, cała ceremonia była duchowo dostrojona do naszych, różowych nastrojów, ubiorów i flamingów.
Na koniec dostaliśmy potwierdzenie odnowienia ślubów i pamiątkę ze ślubu Elvisa.
Wyszliśmy na ulicę i po chwili znaleźliśmy się w środku następnego kompleksu kasyn i teatrów.
Machałam sobie wesoło wiązanką, a obcy ludzie uśmiechali się i gratulowali nam.

Jest pewien urok w braniu takiego, szalonego ślubu, bez świadków, ale myślę, że jeżeli ma się rodzinę i przyjaciół, to przyjemniej jest jednak rzucić się na głęboką wodę, nie kombinować i urządzić sobie klasyczne wesele, (niech się bieda wścieknie).
Czasami sprawdzone rozwiązania, chociaż mogą wydawać się przestarzałe i nudne są najlepsze, co nie zmienia faktu, że Król jest tylko jeden !







Las Vegas, czyli lądowanie w szponach hazardu



Wylądowaliśmy w Las Vegas, już na lotnisku można było zobaczyć maszyny do gry, a potem było coraz ciekawiej.
Wyprzedzając opis kasyn, "jednorękich bandytów" można było znaleźć wszędzie, zdziwiłam się, że nie wstawili chociaż po jednym do toalet.
Po raz pierwszy w życiu, jechałam pociągiem na lotnisku po odbiór bagażu, doświadczenie z gatunku surrealistycznych.
W każdym razie pociąg robił wrażenie, a potem okazało się, że to była tylko przygrywka, bo jednak Las Vegas, ciężko jest z czymś porównać.
Dookoła góry, które w promieniach oślepiającego i ostrego słońca wydają się niebieskie, a w środku eksplozja kolorów w dzień, świateł w nocy, a wszystko w otoczeniu palm i ludzi, hołdujących zasadzie: "co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas".

Na ogół amerykańskie miasta mają jedną cechę wspólną, w centrum znajduje się kupa bezosobowych, wielkich wieżowców, a potem, budynki mieszkalne, parki i przedmieścia, w efekcie większość wygląda podobnie.
Las Vegas jest inne, w centrum są właściwie same hotele, w których znajdują się kasyna, knajpy i sklepy. 
Są ogromne, ale może przez to, że są podświetlone, zupełnie nie przypominają typowych biurowców.
Między hotelami stoi statua wolności, wieża Eiffla, sfinks, olbrzymi rollercoaster, diabelski młyn, most brookliński, statki pirackie i praktycznie wszystkie dekoracje z całego świata jakie można sobie wyobrazić.
Dodatkowo oprócz oświetlenia, które często się zmienia, wszędzie są wielkie plazmowe ekrany z reklamami i muzyką, (lub hałasem w zależności od miejsca i gustu słuchającego).
Na wielkich ruchomych bilbordach pojawiają się ogłoszenia o występach różnych sław i tak jak sobie teraz myślę to widziałam tam wszystko oprócz żywych zwierząt, (przynajmniej na ulicach).

Wyobrażałam sobie, że Las Vegas będzie brudne, lepkie i ogólnie nieapetycznie woniejące, tymczasem okazało się, że jest czyste, (przynajmniej w centrum), suche i ładnie pachnie. 
Zmiana otoczenia rzuca się w oczy w zaciemnionych okolicach, które cieszą się złą sławą. Tam już walają się śmieci, a turystom delikatnie sugeruje się inne miejsca do zwiedzania.
Pozostając w temacie ulic, i tu już nie ma żadnych ograniczeń geograficznych, zalegają na nich bezdomni. Widok jest tak samo straszny, jak w Nowym Jorku, a może nawet gorszy, bo w Las Vegas, prawdopodobnie ze względu na pogodę, bezdomni śpią na ulicach pod kołdrami, gotują na maleńkich kuchenkach i nie można ich ignorować, ewentualnie sobie wmawiać, że to są kupki starych ubrań, a nie ludzie.
Poruszyłam ten temat w Uberze i zdziwiłam się, kiedy kierowca poinformował mnie, że aczkowiek w Newadzie mają zimy, czasami nawet z odrobiną śniegu, to dużo cięższe dla bezdomnych do przeżycia jest upalne lato.
Pewnie zabrzmię jak komunistka, utopistka lub pierwsza naiwna, ale uważam, że w erze lotów w kosmos, sztucznej inteligencji i mnóstwa innych kompletnie zbędnych udogodnień, nie powinno na naszej planecie być ludzi, którzy nie mają dachu nad głową.
To jak cofnięcie się do czasów średniowiecznych, tylko teraz nie mamy żadnego usprawiedliwienia, bo czasy barbarzyńców, (przynajmniej w teorii), już przeminęły.

Tyle w tematach poważnych, teraz to, co najbardziej kojarzy się z Las Vegas, czyli kasyna.
Są wszędzie, pomieszczenia zawsze są ciemne, bez okien, co ma sens, ze względu na pożądany brak poczucia mijanego czasu u tracących fortuny frajerów.
Najwięcej jest maszyn, które świecą, buczą dzwonią, grają i ogólnie bardzo źle wpływają na proces myślenia. 
Między nimi są ustawione stoły z ruletką i do gry w karty.
Zagrałam w ruletkę, przegrałam, zagrałam na kilku maszynach przegrałam, w związku z czym nie zostanę nałogową hazardzistką.
Prawdopodobnie, gdybym wygrała, mogłoby mnie to wciągnąć, na szczęście nie wciągnęło, bo jak wszyscy mądrzy ludzie wiedzą, w kasynie, tak naprawdę wygrywa tylko kasyno.
Aczkolwiek biorąc pod uwagę ilość kłębiących się graczy, nasuwa się stwierdzenie, że "głupich nie sieją, sami rosną".
W ciemnych kątach, znajdują się wydzielone przestrzenie dla tak zwanych graczy na poważnie. Atmosfera jest tam tak ciężka, jakby grawitacja dostała depresji. 
Ci ludzie siedzą przy stołach bez ruchu, w jakimś strasznym skupieniu, jakby czas stanął w miejscu.

Przeciwwagą do tej powagi są imprezowicze, czyli grupki przyjaciół, którzy przyjeżdzają do Las Vegas, tylko w celach rozrywkowych.
Na ulicach i w hotelach, aż roi się od wymalowanych i wystrojonych jak na bal sylwestrowy kobiet, (przekrój wieku od pełnoletnich, mam nadzieję, do setki).
Co ciekawe i tu zabrzmię mało solidarnie, (jako kobieta), większość z nich jest średnio atrakcyjna. 
Jako przeciwwaga występują panowie, ubrani bardziej na sportowo i ogólnie lepiej się prezentujący.
Jest jeszcze trzecia grupa, nazwałabym ją "specyficzną", to osobnicy, którzy już jakiś czas temu zerwali ze wszelkimi trendami, formami lub zwyczajnym, zdrowym rozsądkiem i wyglądają dziwnie lub przerażajaco, (tatuaże i kolczyki są tu najmniejszym problemem).
W ciągu tygodnia Las Vegas wygląda jak niekończąca się impreza, a w weekend, (w co trudno uwierzyć), jest jeszcze głośniej, a szaleństwa na ulicach nie da się z niczym porównać.
Miasto faluje i traci wszelkie zahamowania, których i tak wcześniej specjalnie nie było widać.

Wśród tego, kolorowego tłumu plączą się półnagie panienki z piórkami w pupach, zachęcające do obejrzenia przedstawienia z udziałem koleżanek, prawdopodobnie już bez piórek.
Co jakoś czas można się nadziać, (w sensie dosłownym), na dominę w skórze, czyli panią, która pejczem przetrzepie nam tyłek za odpowiednią opłatą, (jakoś mnie nie korciło).
O ile piórka i pejcze nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia, to prawie mnie wmurowało jak zobaczyłam stojącą na chodniku, panią tak na oko w wieku emerytalnym, która stała w samych majtkach, butach i masce na twarzy, owa dama dzierżyła w ręku kij i oferowała regularne manto.
Nie wiem co było straszniejsze, fakt, że stała, czy, że byli chętni na jej usługi.
I jeżeli dodam, że wszędzie unosi się zapach marihuany, którą w rożnych formach można legalnie zakupić, to chyba nikt się nie zdziwi, że jestem zdania, że nie jest to miejsce odpowiednie dla dzieci tudzież niepełnoletniej młodzieży.

Prawie wszystko jest otwarte non stop, na noc zamykane są tylko duże sklepy markowe.
Wygląda na to, że w Las Vegas nikt nigdy nie śpi i każdy czuje się młody i gotowy zaryzykować dużo więcej niż oszczędności w kasynach.


























wtorek, 29 października 2019

Szalony weekend, czyli lecimy do Las Vegas

Mieliśmy polecieć na Kubę. Pomysł wydawał się idealny, bliżej niż z Polski, trzy godzinki i rach ciach.
W momencie jak zaczęliśmy załatwiać formalności otworzyła nam się strona rządu amerykańskiego, informująca nas uprzejmie, że o ile nie mamy na Kubie rodziny, (no jakoś się nie złożyło), nie jedziemy z misją humanitarną i nie jesteśmy misjonarzami to możemy zapomnieć o wycieczce, ewentualnie przemyśleć życiowe priorytety.
Okazało się, że Kuba, razem z Iranem i Koreą, (tą mniej przyjazną oczywiście), jest na liście krajów, których dotyczą specjalne sankcje rządowe, (baliśmy się sprawdzać dokładnie jakiego rodzaju).
Prezydent Obama, usiłował to zmienić, ale mu  nie wyszło. W związku z tym nam nie wyszedł wyjazd i musieliśmy szybko znaleźć alternatywne rozwiązanie.

Padło na Las Vegas, jak szaleć to szaleć, zwłaszcza, że zawsze można się usprawiedliwiać, że jak nie teraz to kiedy ?
Na czarnej liście na szczęście nie jest, aczkolwiek niepełnoletni turyści, raczej powinni się trzymać od tego miejsca z daleka, (przynajmniej moim, skromnym zdaniem, ale o tym później).
I tak wyruszyliśmy na przedłużony weekend do "miasta grzechu", chociaż ja raczej zastosowałabym liczbę mnogą, bo co jak co, ale grzeszyć to tam można bez ograniczeń.

Zanim zacznę opisywać nasz pobyt w Las Vegas i wszystkie atrakcje, jakie tam sobie zorganizowaliśmy, (a działo się, oj działo), przez chwilę poprzynudzam o podróży, bo tym razem była niezwykła.
Samolot, jak zwykle bez szału, za to widoki za oknem obłędne. 
Nastawiłam się, że jak zwykle nic nie będzie widać i pogrążę się w lekturze na sześć godzin, bo tyle miał trwać lot.
Po pierwsze lecieliśmy krócej, w jedną stronę pięć, w drugą cztery godziny, a widoki mnie powaliły.
Przez połowę czasu, faktycznie za oknem były same chmurki i błękitne niebo, ale potem zerknęłam kontrolnie i zamarłam z wrażenia, a następnie zaczęłam robić zdjęcia w ilościach hurtowych i z lekkim szaleństwem w oku.

Najpierw wyłoniły się góry, (Rocky Mountains), całe w śniegu, jak się potem dowiedziałam, ten śnieg bardzo się przydaje, bo się topi i w formie wody dość znacząco się przyczynia do podtrzymywania życia w tych dość suchych okolicach.
Potem zaczęły się góry, same skały, bez śladu roślinności i pustynie. 
Wyglądało to jak byśmy przez przypadek wpadli w czarną dziurę i znaleźli się na innej planecie. 
Pod nami rozciągała się obłędna przestrzeń bez śladu jakiegokolwiek życia, o miastach nie wspominając.
To chyba właśnie nazywa się "surowe piękno" i dodatkowo powinno uzmysłowić ludziom, że chociaż możemy się szarogęsić na tej planecie, to i tak jesteśmy na przegranej pozycji.
Potem zaczęły się pojawiać małe miasteczka, pola w śmieszne kółka, (na pewno zrobione przez kosmitów) i wreszcie pojawiło się Las Vegas.


































































wtorek, 22 października 2019

Włamywacz i Kotka na gigancie, czyli kolejny, nudny dzień na amerykańskim przedmieściu

Myślę, że sporo ludzi wyobrażając sobie amerykańską mamuśkę z przedmieścia, widzi odrobinę znudzoną, biegającą z pieskiem i rozwożącą obsesyjnie dzieci na różne zajęcia dodatkowe kobietkę w legginsach z lekkim szaleństwem w oku i z gigantycznym brylantem na palcu.
Mieszkam na takim przedmieściu już trzeci rok i jakoś mi ta adaptacja nie wyszła, legginsów nie noszę, samochodu nie prowadzę, mam bardzo zachowawczy stosunek do przeciążania dzieci niepotrzebnymi głupotami i jakoś nie mogę się zacząć nudzić, (o wielkich brylantach nie wspominając).

Podobnie, moje, amerykańskie przedmieście różni się trochę od tych sielankowych, pokazywanych w filmach, głównie brakiem uczestników wspomnianej sielanki. 
Trochę to wygląda jak scena z filmu, kiedy ufoludki porwały większość mieszkańców. Pozostała resztka daje się zauważyć w samochodach, od czasu do czasu jakiś pies wyprowadzi swoją panią na spacerek, a jak się ma szczęście to można zauważyć przemykających jak duchy biegaczy. 
Dzieciaki może i by poszalały na rowerkach, ale ich nie ma bo spełniają przerost ambicji rodziców na zajęciach dodatkowych.
Sympatycznym wyjątkiem od tych wszystkich reguł są nianie. Owe panie biorą mianowicie maluchy na spacerki w wózkach lub na piechotę i o zgrozo pojawiają się na uliczkach, (chodników oczywiście brak).

I to właśnie dzięki jednej z tych pań ostatnio zrobiło mi się bardzo miło na sercu.
Był ciepły dzień, otwarte okna, cisza bo maszyny budowlane chwilowo o dziwo zamilkły i jedna z niań wyprowadziła na spacerek małą dziewczynkę. 
Przechodziły koło koło naszego domu i nagle słyszę dziecięcy, podekscytowany głosik: "Patrz, patrz, jednorożec wrócił !"
Błogość mnie zalała frontalnie, można powiedzieć.

Jakoś nie słyszałam nikogo wołającego: 
"Patrzcie jak fajnie, że wróciły kościotrupy i gigantyczne pająki".
Mała sąsiadka musiała zapamietać jednorożca z zeszłego roku. 
Fajnie jest komuś dać nawet takie, malutkie, miłe wspomnienie.

Od czasu jak zaadoptowaliśmy kociaka, (tak to się tutaj ładnie nazywa, nie ma właścicieli są rodzice), to jestem przekonana, że wszelkie nadzieje na nudę straciłam bezpowrotnie.
Nie narzekam, tylko byłoby miło, gdybym średnio raz w tygodniu nie miała palpitacji serca.

Na przykład parę dni temu, dzień jak co dzień, blady świt, pobudka, normalne poranne zamieszanie. Jak już udało mi się szczęśliwie wyprawić do szkoły i pracy dzieci i męża i zamarzyła mi się poranna, reanimacyjna kawusia, miaucząca terrorystka również rozpoczęła swój normalny dzień.

Po niedawnej sterylizacji dochodzi do siebie, nosi specjalny plastikowy kołnierz i wygląda jak kudłata lampa zaprojektowana w chwili głębokiego kryzysu osobowości.
Cierpi przez ten kołnierz straszliwie, bo nie tylko nie może regularnie dbać o swoją urodę, (sięga tylko do ogona), to na dodatek jak coś zje to jest cała uświniona i muszę jej ten klosz myć.
A jak już jest nakarmiona i umyta, to łazi za mną i zagania mnie żebym, gdzieś przyjęła zrelaksowaną pozycję, bo ona chce spać i potrzebuje do tego towarzystwa. 
No ja też, ale nie zawsze mogę.

W trakcie mojej dyskusji z kotem o jej potrzebach, (tak wiem, samotność może być szkodliwa dla zdrowia psychicznego), przyszedł SMS od jednej z mam, że Junior z jej synem umówili się na wizytę domową i ona zgarnie mojego syna ze szkoły prosto do siebie.
Zgodziłam się i chwilowo zapomniałam o temacie. Działałam, ostro w kuchni, Kotka twardo nalegała na przerwę, kiedy nagle usłyszałam łomot. 
Najpierw spojrzałam kontrolnie na kotkę, która zgrywając chodzącą niewinność siedziała koło mojej nogi.
Po chwili łomot się powtórzył i ktoś zaczął włamywać mi się do domu. 
Z odległości, widziałam tylko postać usiłującą wyłamać oszklone drzwi.
Było popołudnie, lał deszcz i było trochę ciemnawo.
Z tą zawrotną szybkością reakcji w momentach kryzysowych, to chyba jest lekka ściema, bo mi się raczej zwolniła, albo wręcz zamarła. 

Na szczęście dla mojego biednego, serca, dość szybko we włamywaczu rozpoznałam własnego syna, ponieważ, nie wiedząc kiedy podeszłam do drzwi, zamiast uciekać i wzywać policję. 
To by się zgadzało ze wszystkim scenami z dreszczowców, kiedy głupie baby, zamiast uciekać wchodzą dobrowolnie do ciemnej piwnicy w celu zawarcia znajomości z psychopatą-mordercą.
Okazało się, że chłopcy się nie dogadali, za dwie minuty pod dom zajechała mama kolegi i zgarnęła uszczęśliwionego Juniora. 
Mnie też ogarnęło uczucie szczęścia, tylko trochę poźniej, jak już zaczęłam normalnie oddychać.

W międzyczasie nad naszą okolicą rozszalały się huraganowe wiatry, gałęzie łamały się jak zapałki, sąsiedzi mieli prawdziwe szczęście, że nie rozwaliło im dachu. 
U nas na szczęście nic nikomu na głowę nie spadło, ale jednorożec ucierpiał, bo jego biodro nie wytrzymało. Biedak walczył tak długo jak mógł, potem padł.
Skrzyknęłam ekipę ratunkową, córkę i jej kolegę i rozpoczęliśmy operację wymiany stawu biodrowego oraz kilka dodatkowych operacji plastycznych.
Biodro zostało zadrutowane, całość odrestaurowana, jednorożec otrzymał dodatkowe zakotwiczenie, żeby nie odleciał, jednym słowem pełen sukces.

Podczas procesu leczenia, siedzieliśmy na dworze, a obrażona Kotka w środku. 
Wróciliśmy wykończeni do domu i tu odezwał się mój macierzyński, (najwyraźniej wzbogacony o kocie pierwiastki), instynkt.
Mianowicie odrazu zaczęłam szukać kota. Mogła ucinać sobie drzemkę w dowolnym miejscu w domu, ale mnie coś ciągnęło na dwór. 
Wyszłam z domu i spotkałam się oko w oko z naszym kociakiem spacerującym i wyglądającym na lekko oszołomionego. 

Najwyraźniej miała cwaniara, wykorzystała moment, kiedy ktoś poszedł po coś do domu i dała dyla spragniona wyzwań, (jakby do tej pory było jej za mało).
Zrobiło mi się zimno, a potem zaraz gorąco, oczami wyobraźni zobaczyłam durnego zwierzaka w tym śmiesznym abażurze na szyi uciekającego w siną dal i zjadanego przez kojoty, psy ewentualnie zadziobanego przez indyki giganty.
Zaczęłam się skradać, a córkę puściłam w drugą stronę, zachowałyśmy się jak dwa, rasowe psy do zaganiania owiec, stosując klasyczny manewr oskrzydlający.
Jak się okazało Kotka nie potrzebowała zaganiania, ani nawet zachęty, z godnością zaczęła wracać do domu.
Trochę jej tylko ta godność przez ten abażur na szyi niespecjalnie wyszła.
Siadłam sobie, bo nogi mnie nie chciały już dłużej trzymać w pionie, coś jak naszego jednorożca.
Taak, fajne są te, nudne dni Matki Polki na przedmieściu.



 

sobota, 19 października 2019

Amerykański Uniwersytet, czyli gdzie się podziały tamte prywatki ?

Poniższy tekst będzie miał wydźwięk nostalgiczno-otrzeźwiający i nie ukrywam, że będę ostro porównywać, bo naprawdę jest co.

Nasza córka zdecydowała się ambitnie studiować w Stanach. 
Oczywiście, jak już zda maturę i kilka innych wymaganych egzaminów, wypełni milion papierków, spłodzi podanie opisujące jej osobę w formie intrygującego opowiadania i dostanie stypendium.
W międzyczasie różne uczelnie zaczęły ją gorąco zapraszać na swoje otwarte dni, w celu "osobistego zapoznania się" z realiami życia studenckiego.

Jak zdawałam na studia nikt mnie jakoś nie zapraszał, wręcz przeciwnie trzeba się było nieźle napocić, żeby dostać na wymarzoną uczelnię. Nikogo nie interesował wygląd budynków i sal wykładowych, a pokój w akademiku po raz pierwszy zobaczyłam, jak do niego weszłam obładowana plecakiem i wielgachną torbą. 
Można powiedzieć, że liczył się sam fakt dostania na studia, a cała reszta to były problemy natury kosmetycznej.

I oto po raz pierwszy w życiu miałam okazję nie tylko zwiedzić amerykańską, wyższą uczelnię, poznać kilku wykładowców, ale również zobaczyć na własne oczy akademik.
Pewnego, pięknego poranka wybraliśmy się zwiedzać New York Institute of Technology, (napisałam po angielsku dla większego efektu).

Pod względem organizacyjnym wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Córka na wejście dostała torebkę z materiałami, identyfikator na smyczy i czapeczkę, (i słusznie bo było zimno).
Budynki uniwersytetu otoczone były czymś, w rodzaju olbrzymiego parku. 
Piękne drzewa pozwalały zapomnieć, że znajdujemy się na Long Island.
I tu zaraz przeżyłam pierwszy, mały szok, zorientowałam się mianowicie, że brodzę w zgniłych orzechach laskowych i włoskich, o żołędziach nie wspominając. 
Co ciekawsze zauważyłam tylko jedną, nieśmiałą wiewiórkę, normalnie tych orzechów nie miało tam prawa być, bo albo powinni je zeżreć studenci, albo wesołe gryzonie. Widziałam jak moje wiewiórki pałaszują orzechy i żołędzie, są lepsze niż odkurzacz.

Nie zdążyłam ochłonąć po orzechowej zagadce, kiedy zaczęły się pierwsze wykłady.
Ponieważ się nam nakładały, mąż w charakterze rekina finansowego odpłynął na spotkanie w sprawie kosztów studiów, a ja z córką zostałam poznać pana, którego w kraju nazwałabym rektorem, a tutaj określił siebie jako prezesa lub prezydenta, jak to woli.
Pancio w wieku średnim o miłej powierzchowności i niewątpliwej inteligencji, tylko ubrany tak trochę niechlujnie. Rozpięta koszula, na to ciepła bluza i na wierzch marynarka i niedopasowane spodnie. Całość wyglądała nieświeżo, no ale w końcu nie przyszłyśmy na pokaz mody. Pan prezes zaczął tokować. Na początek walnął historyjkę z serii " od zera do milionera". 
Zaczął od słów, że jeden z ich absolwentów pochodzący z innego kraju niż Stany, (tak to dokładnie określił, najwyraźniej niespecjalnie wierzył w znajomość geografii u słuchaczy), pracował na kilku etatach, jednocześnie się ucząc i miał sześć godzin dziennie na posiłek, sen i naukę.
Pan zadał nam pytanie retoryczne, (na szczęście dla niego), jak myślimy co się z nim stało. Miałam wielką ochotę stwierdzić, że po roku takiego życia zmarł, ewentualnie wylądował w przytulnym pokoju bez klamek i dostępu do ostrych przedmiotów.
Okazało się, że dorobił się wielkiej firmy, (o jego obecnym stanie psychicznym nie podano żadnych informacji). 
Pan rektor najwyraźniej uważał, że obranie takiej ścieżki życiowej za świetny sposób na przeżycie młodości i zrobienie olśniewającej kariery.
To ja już naprawdę wolałabym, żeby moje dzieci zamiast własnych firm, miały szczęśliwe życie.

Następnie zaprezentował się wykładowca języka angielskiego w wersji dla umysłów ścisłych.
Młody facio rozpoczął swoją prelekcje od stwierdzenia, że aczkolwiek nie ma nic złego w zapoznawaniu się z lekturami metodą tradycyjną, (czyli czytając), to on jednak preferuje metodę bardziej nowoczesną, to znaczy grę komputerową.
Zaprezentował nam takową o nazwie Hamlet. To była trójwymiarowa gra przedstawiająca wiernie sztukę Shakespeare'a. Pan tłumaczył konieczność takich gier faktem, że nikt nie rozumie dzieł Shakespeare'a. 

Rozumiem, że czytanie angielskiego poety w oryginale może stanowić wyzwanie dla mnie, ale dla Amerykanów, raczej nie powinno, w końcu angielski dla nich to język wyssany z mlekiem matki, (pod warunkiem, że nie są Latynosami).
To tak jakby polskiej młodzieży zaproponować grę Pan Tadeusz, albo Dziady. 
Pewnie dzieciakom by się podobało, co do nauczycieli i rodziców mam pewne wątpliwości.

Pan dość szybko wyłączył grę, nie wiem czy planowo, czy zauważył szok na mojej twarzy i przedstawił czterech geniuszy, prawie absolwentów, trzy dziewczyny i chłopak.
Młodzieniec okazał się bardzo sensowny, studiował informatykę, ze szczególnym uwzględnieniem cyber bezpieczeństwa, kierunek bardzo na czasie, jeżeli mogę mieć swoje zdanie w tym względzie.
Dwie panienki nie wzbudziły żadnych emocji, ich koleżanka natomiast zabłysła jak diament.
Nawet nie wiem co studiowała, bo bardziej skupiła się na swoich osiągnięciach sportowych w drużynie fressbe.
I tu prawie się zadławiłam, bo miałam straszną ochotę zapytać jak tam jej stan uzębienia.
Cały czas widziałam ją łapiącą fressbe zębami jak pies, ta moja wyobraźnia kiedyś wpędzi mnie w kłopoty, (albo napiszę książkę).

Następnie zaczęły się spotkania dotyczące innych kierunków i ociupinkę się wyłączyłam, bo stwierdziłam, że ja już swoje odcierpiałam teraz kolej na córkę.
Biedulka wiązała wielkie nadzieje szczególnie z jednym kierunkiem. 
Pan zasypał wszystkich mnóstwem wykresów w oprawie pięknej prezentacji, tylko konkretów jakoś zabrakło. 
Na pytanie z widowni dotyczące przedmiotu radośnie oznajmił, że nie pamięta, (szkoda tylko, że go wykłada) i zasugerował zapoznanie się ze szczegółami na stronie internetowej.
Zgarnęłam moje biedne dziecko, podłamane brakiem wiedzy potencjalnego wykładowcy, odnalazłam męża i poszliśmy na przegryzkę sponsorowaną przez uczelnię.
Mężuś po wykładzie "jak opłacić studia, nie zwariować i nie zbankrutować", zaczął mnie dokształcać.
Starałam się zachować optymizm, bo jeden uniwersytet wiosny nie czyni i może uda nam się znaleźć coś interesującego, ale łatwo nie było.

Okazało się, że na ukoronowanie została nam wycieczka do akademików, (dla chętnych). 
Zgłosiliśmy się i daliśmy się wywieźć autokarem około 3-4 km. 
Określenie, że widok kompleksu budynków lekko mnie zaskoczył, byłoby niedopowiedzeniem roku, albo dwóch, ewentualnie dekady.
Trzypiętrowe budynki sprawiały mocno ponure wrażenie, a budynek główny wyglądał jak bunkier, (dosłownie). 
Z zewnątrz wszystkie ściany były betonowe, bez koloru, okna na pierwszy rzut oka wydawały się nieliczne, tu i ówdzie coś tam pękało, (na szczęście, głównie ściany).
Pocieszyłam się, że wewnątrz będzie lepiej, nie było.

Uwaga, tutaj będzie moment nostalgii, ale bardzo obiektywnej. Mieszkałam w dwóch akademikach, w różnych pokojach, łazienka i kuchnia były na korytarzach, pokoje trzy i dwuosobowe. 
Z czystym sumieniem mogę porównać postkomunistyczny standard z amerykańskim.
Zamieszkałabym w amerykańskim akademiku tylko, gdyby alternatywą było spanie pod mostem, (przynajmniej w tym konkretnym przypadku).

Dla porównania, postaram się opisać jak wyglądał amerykański akademik. 
Byłam w trzech budynkach i widziałam zarówno pokoje jak i tak zwane rozrywkowe przestrzenie wspólne.
Pokoje jedno i dwuosobowe, również bez łazienek, bardzo małe, bez wielkich szaf, regałów i ogólnie przestrzeni. 
W jednym pokoju zrobiłam krok do środka i na więcej nie było miejsca.
Łazienki, tak na oko ostatni raz były remontowane w poprzednim stuleciu, przestrzenie wspólne, stół do bilarda, piłkarzyki, na ścianie telewizor i kanapa. 
Wielkość pomieszczenia ok. 20 metrów. 
Kuchni brak, za to jak ktoś ma potrzebę to może sobie wynająć lodówkę, mikrofalówkę i grzejnik, to tyle jeżeli chodzi o ekstra udogodnienia.

Ze względów bezpieczeństwa mnóstwo rzeczy jest zabronionych. 
Dostałam dwie strony opisu czego nie wolno. Powiem krótko, prawie wszystkiego.
Nie wolno wieszać na przykład, żadnych lampek, (nawet na bateryjki). 
Ściany nad łóżkami musza być idealnie puste, nie można nawet sobie powiesić plakatu, bo jak będzie pożar to taki plakat może spaść.
No może, tylko, że te pokoje wyglądają trochę jak cele bo jedyne wolne miejsce na ścianach znajduje się właśnie nad łóżkami.
I szczerze przyznaję, że po usłyszeniu jakie pomysły mają amerykańskie nastolatki, (wkładanie nożyczek do kontaktu), rozumiem te zalecenia.

Oprócz tego zero alkoholu, papierosów, elektronicznych papierosów i oczywiście narkotyków. Dodatkowo ci nieszczęśnicy nie mogą napić się poza akademikiem, bo wtedy też mają problemy. Czyli zero szans na szalone imprezki studenckie. Właściwie nie poruszono tylko tematu seksu, chociaż biorąc pod uwagę bardzo ograniczoną przestrzeń osobistą, nie sądzę, żeby było się o co przesadnie matrwić.

W moim akademiku, na dole był sklepik, wypożyczalnia kaset video, dwie sale, jedna z bilardem, a w drugiej regularnie odbywały się dyskoteki i zawsze, gdzieś ktoś robił imprezkę.
Nad moim łóżkiem wisiała półka z książkami i plakaty. W kuchni non stop ktoś coś przypalał, ale jakoś nigdy nie było potrzeby wzywać straży pożarnej.

Średni koszt roczny nauki na tej uczelni wynosi około 50 tysięcy dolarów, z czego 10 tysięcy kosztuje akademik z wyżywieniem.