poniedziałek, 26 listopada 2018

Relaks i luz w stylu wilka, czyli po prostu chce się wyć

Nasz relaksacyjny weekend rodzinny rozpoczęliśmy od aktywności fizycznych, czyli basenów. 
W tym celu udaliśmy się do dwóch pomieszczeń, pełnych rur, rurek, zjeżdżalni, natrysków, basenu ze sztuczną falą i leniwą rzeką. 
Między tymi atrakcjami były dogodnie usytuowane punkty z napojami, w celu nawodnienia i mała knajpka, w celu podniesienia poziomu cukru.


Bardzo szybko wyszło na jaw szereg faktów, które zaskoczyły całe nasze stado. 
Po pierwsze ratowników było niewiele mniej niż pływających, (chwalebne, tylko trochę tłoczno) i po drugie temperatura powietrza jak na Saharze, ale wody już tak bardziej Mazury, (różnica temperatur ociupinkę chłodząca ogniste pomysły).


Po przetestowaniu sztucznej fali i kilku natrysków, zdecydowaliśmy się zjechać rurą na pontonie, wyglądającym jak precelek, (dwuosobowy). Ja z córką, mąż z synem. Trafiliśmy na dwie rury, przy jednej tłum, przy drugiej pustki i jak te jełopy nie pomyśleliśmy, że to może coś oznaczać i puściliśmy się rurą niepopularną. 


Powiem krótko, w pewnym momencie myślałam, że mnie ta rura zabije. Przeżyłam, chlupnęłyśmy z rozmachem na końcu w basenik z wodą i córka pogoniła mnie na powtórkę. 
Tym razem zainteresowałam się drugą rurą, która rownież okazała się straszna, ale do koleżanki było jej daleko, to była zdecydowanie wersja dla dzieci, ewentualnie mamuś nie uprawiających sportów ekstremalnych. 



Po tych przeżyciach syn stwierdził, że chyba go chcemy wykończyć emocjonalnie i on już ma dość rur. 
A najgorsze, że okazało się, że te dwie rury to miała być tylko rozgrzewka bo prawdziwy szał był na innych, wielkich trzech rurach olbrzymach.
Co ciekawe cała moja rodzina, zdawała się nie dostrzegać wielkich konstrukcji i wszyscy zgodnie zignorowali możliwość następnej, morderczej przejażdżki.


Lekko wymięci wskoczyliśmy do leniwej rzeki, gdzie woda była najcieplejsza i w kółkach wszyscy się wymoczyli, wystarczajaco długo, żeby dojść do siebie w sferze psychicznej. 
Tyle w temacie wyczynów sportowych.


Po kilku rundkach i ogólnym wymoczeniu, dzieci zgodnie stwierdziły, że wystarczy. 
Następnie zadały tatusiowi dość znaczące pytanie : "To gdzie jest to jacuzzi ?"
No i tu okazało się, niestety, że jacuzzi to była lekka konfabulacja, podobnie jak masaże.
Tym samym wypadło nam z grafiku dodatkowe namaczanie w bąbelkach.



Wróciliśmy do pokoju, a następnie umyci i wysuszeni ruszyliśmy na dokładną inspekcję terenu, a było co oglądać. 
W hotelowym lobby na samym środku stał wielki, dwustronny kominek i wszyscy się przy nim grzali. Nie za bardzo wiem dlaczego, bo wszędzie było upiornie ciepło.
Podłoga była wyłożona wykładziną, po której raczkowały, czołgały i ogólnie szalały dzieci. 
Po południu maluchy zaczynały pojawiać się w piżamkach, najgorsze, że rodzice często też, (a mogłam wziąć z domu swój szlafroczek).



Ogólnie jak się przysiadło przy urokliwym kominku, (oczywiście z wilkiem na froncie), to można było się napatrzyć na rożne, ciekawe rzeczy. 
Nie zliczę już malutkich dzieci na bosaka, lub rozgrzanych szaleńców, którzy myśleli, że jak jest ciepło w środku to musi być podobnie na zewnątrz i latali w krótkich spodenkach i klapkach w śniegu, (tym razem normalnym).


Hiciorem dla mnie była jedna matka, która usiłowała przewinąć niemowlę. 
Najpierw zrobiła podejście w ubikacji, (wiem bo się tam spotkałyśmy), zrezygnowała z tej opcji, najwyraźniej z przyczyn higienicznych i zaczęła szukać przytulnego kącika. 
Wybrała sobie podłogę koło drzwi wejściowych. Co parę sekund drzwi się otwierały bo wszyscy byli upiornie aktywni, a ona rozebrała maleńkie dziecko w tym przeciągu, a wystarczyło iść do windy, wrócić do pokoju, przewinąć malucha i wrócić, (czas trwania akcji maksymalnie 5 minut).

Z kolei mój mąż siedział jak oniemiały, bo przed nami zobaczył kobietę w bransoletce policyjnej na nodze. Popatrzył na mnie zszokowany w celu upewnienia i stwierdził, że to przecież niemożliwe, ale jak coś wyglada jak kaczka i kwacze jak kaczka to musi być bransoletką policyjną.

Cały obiekt, jak już wcześniej pisałam był urządzony w klimatach zwierzęcych. Najbardziej mnie rozbawiła informacja na drzwiach naszego pokoju, o godzinach ciszy nocnej, nazywanej hibernacją, (obok zdjęcie śpiącego miśka).

Goście hotelowi też ulegali atmosferze. W efekcie, jak ktoś miał urodziny, to wszyscy mu śpiewali, na końcu wyjąc jak wilki.


W tle unosiła się cały czas muzyczka świąteczna, wszystko było pięknie udekorowane, tylko się nie świeciło. 
Zaczęłam mieć podejrzenia, (oraz głęboką nadzieję), że za włączenie świateł będzie odpowiedzialny Święty Mikołaj.



W oczekiwaniu na to doniosłe wydarzenie, oblecieliśmy sklepy. 
Okazało się, że są tylko  cztery, ale za to wielkie i w zupełności spełniające wszystkie potencjalne potrzeby zarówno ducha jak i ciała.


Można była zakupić oczywiście miśki i wilki w każdym, możliwym wydaniu, ubrania, począwszy od strojów kąpielowych, poprzez piżamki na ciepłych bluzach skończywszy oraz mnóstwo innych, całkowicie niepotrzebnych, za to kuszących pamiątek.


Były też przewidziane zajęcia integracyjne dla rodzin.
Bardziej kreatywni mogli sobie zbudować pluszaki własnoręcznie, dla mamuś z córkami był przewidziany wściekłe różowy gabinecik kosmetyczny, gdzie rodzicielki wraz z potomstwem płci żeńskiej ubrane w korony, (różowe) i szlafroczki, (różowe), robiły sobie manicure i pedicure, (bałam się sprawdzić jakiego koloru).



Bardziej męskim odpowiednikiem tych, wszystkich różowości dla tatusiów, lub mamuś biegających były przewidziane rozrywki z gatunku magicznych. 
Mianowicie kupowało się różdżkę, dostawało mapę i ruszało na wyprawę po obiekcie. 



Wszędzie były pochowane specjalne ekrany z grami, skarby, niespodzianki itd. 
Czas trwania i zaliczenia całej trasy, wszystkich poziomów ponad 6 godzin biegu.
Moje chłopaki ruszyły z różdżką, zajęło im to dwa dni, (oczywiście z przerwami), mąż wracał szary i odwodniony, za to cały czas mnie przekonywał, że jest niesamowicie wyluzowany.
Po zdobyciu odznaki mój syn przeganiał tatusia dalej, tym razem pomagając innym nieszczęśnikom, pewnie podobnie zrelaksowanym.


Do kompletu, w holu stał wielki smok, (ponad dwa metry), ruszał się i świecił, a obok rezydował facecik, przebrany za rycerza, który udzielał porad, a w wolnych chwilach pasował chłopców na rycerzy-czarowników, taka mu się fucha trafiła.


W holu nie było nawet specjalnie dużo kanap i foteli, co na początku odrobinę mnie zastanowiło, a potem już wiedziałam dlaczego. 
Nikt po po prostu nie miał czasu na nich siadać.
Jak już wszyscy byli wymoczeni, wymalowani, (był punkt z makijażami dla dzieci) oraz zaprawieni w magicznych przygodach, zostawał salon gier.



Ta jaskinia hazardu świeciła, dzwoniła i kusiła na wszelkie, możliwe sposoby. 
Między innymi było sporo automatów do wyciągania zabawek chwytakami. 
Jak wszyscy wiemy jest to największy przekręt, znany na całym świecie, bo nikomu nigdy nie udaje się nic wyciągnąć, oprócz maszynie, która wyciąga pieniądze od frajerów.



Tymczasem w miśkowym świecie te maszyny były nastawione przyjaźniej i po raz pierwszy w życiu widziałam dzieci wyciągające pluszaki. 
Nasze potomstwo ruszyło do ataku i w sumie wyciągnęło 5 zabawek.
Starałam się nie przeliczać wartości żetonów na ilość pluszaków, bo przecież pojechałam się relaksować.



W takiej atmosferze upłynęły nam dwa dni. Wieczorem drugiego dnia nadjechał zapowiadany i oczekiwany przez wszystkich Święty Mikołaj. 
Osobiście średnio mi zależało, żeby posiedzieć mu na kolanach, ale cały czas czekałam na włączenie lampek.


I wreszcie doczekałam się. Najpierw rozległo się wycie, (tym razem nie wilka tylko syreny  przeciwpożarowej), a potem zaczęły nadjeżdżać wielkie samochody straży pożarnej. Stałam przed hotelem i chłonęłam widoki. Amerykańskie samochody strażaków już same z siebie świecą kolorowo, a te były jeszcze dodatkowo obwieszone lampkami, girlandami i dekoracjami świątecznymi. 

Wyjąc i świecąc wprost obłędnie podjeżdżały pod główne wejście, w ostatnim, (siódmym), siedział Święty Mikołaj. I to był ten moment, kiedy uświadomiłam sobie, że cały czas można mnie fajnie zaskoczyć, a po za tym, że jak ja się teraz znowu przyzwyczaję do faktu, że ciągle mamy listopad a nie grudzień.

Mikołaj jak gwiazda z Hollywood wkroczył do hotelu i razem z dziećmi uroczyście otworzył sezon świąteczny. 
Wszyscy musieli odliczać, a potem najpierw zapaliły się wszystkie lampki i zaczął padać śnieg, (sztuczny z sufitu).


Śnieg był w wersji wypasionej, mianowicie to nie były styropian, ale pianka, która się bardzo szybko rozpuściła, zero sprzątania, a tyle radości.
Jak to jest, że taki ciepły śnieg zrobił furorę, a za oknami leżało go mnóstwo i nic, ale w tym momencie postanowiłam porzucić pragmatyzm i cieszyć się chwilą.


Mikołaj razem z Panią Mikołajową zasiadł na tronie i rodzicie zaczęli mu sadzać dzieci na kolanach, tu już sobie odpuściłam, kolejka była jak za mięsem w czasach reglamentacji.


A żeby nie było za cicho i za spokojnie to dodatkowo wszystkie świąteczne, i nie tylko, przeboje grał na specjalnych cymbałkach czarny, łysy muzyk z uszami, (wilczymi), na głowie. 
Okazało się, że reggae świetnie się komponuje z wilkami, tylko trochę nie mogłam już usłyszeć własnych myśli.



Odurzeni wrażeniami wróciliśmy do pokoju i padliśmy na łóżka. Najpierw okazało się, że sąsiedzi nie chcą hibernować o ustalonej porze i po korytarzu latały dzieciaki wydając odgłosy, (mocno krwiożercze).
Kiedy nastąpiło apogeum wrzasków, moja córka otworzyła drzwi z ciekawości i natknęła się na prawie gołego grubaska w wieku wczesnoszkolnym, usiłującego sforsować drzwi. 
Kiedy wreszcie wszyscy trafili do własnych legowisk i przestali wyć, urwał mi się  film, (najwyraźniej z powodu nadmiaru odpoczynku i relaksu).



O 2.30 nad ranem, (spojrzałam na zegarek), zaczął wyć tym razem alarm, a straszny głos powtarzał do znudzenia, że nastąpiła sytuacja zagrożenia życia i musimy natychmiast opuścić pokój, (schodami nie windą). 
Przyznam szczerze najpierw chciałam sprawę zignorować, bo nie miałam sił wstać z łóżka, potem okazało się, że wszyscy opuszczają hotel. 
Mój mąż był już w trakcie ubierania siebie i wszystkich, którzy nawinęli mu się pod rękę. 
Opatulił nas na siłę, nasadził mi obrączkę na palec, (nie w celach romantycznych, tylko praktycznych, żebym jej nie zapomniała) i wypchnął nas z pokoju.

Schodami zeszliśmy na dół, wszędzie tłumy gości w piżamkach i kurtkach. Na szczęście pozwolili nam zostać w holu. Co ciekawe kilka osób było już kompletnie spakowanych, a trzy czy cztery rodziny, udały się natychmiast do samochodów i odjechały w siną dal. 


Wyszłam ogłupiała przed budynek i natknęłam się na wielką fontannę wody, pożaru co prawda nie zauważyłam, ale nigdy nic nie wiadomo. Tylko, że woda wypływała z hotelu, a nie na odwrót. 
Wróciłam, zaraportowałam mężowi, że jak dla mnie to walnęła im rura, ale to raczej niemożliwe, żeby to było zagrożenie życia.



Przez hotel przebiegli strażacy i jeden cywil krzyczący, że jest śpiący i ma wszystko gdzieś. Dość dokładnie informował wszystkich gdzie. 
Po mniej więcej trzydziestu minutach pozwolili nam wrócić do pokojów.



Następnego dnia doczołgaliśmy się jakoś na śniadanie, gdzie otrzymaliśmy oficjalną wiadomość, że w nocy istotnie pękła wielka rura i to właśnie było powodem alarmu.
Po posiłku nasze dzieci zgodnie orzekły, że rozerwały się już w stopniu wystarczającym i możemy wracać do domu.


Nie zamierzaliśmy polemizować z potomstwem, zapakowaliśmy samochód i wróciliśmy do świnek, rybka, wiewiórek, jeleni i całej reszty zwierzaków.


Kiedy rozpakowaliśmy wszystko i klapnęliśmy z herbatką, zaczęliśmy robić z mężem podsumowanie weekendu. 
Wyszło na plus, same rozrywki, niespodzianki, rodzinna integracja i nawet jeden wyjący alarm nocny. 
Wszystko było, tylko jakoś mi umknął ten luz i relaks, pewnie zagłuszyło go wycie wilków.

sobota, 24 listopada 2018

W gościnie u Wielkiego Wilka, czyli misiowo-wilkowy szał

Już parę miesięcy temu, zaczęliśmy z mężem robić ambitne plany zwiedzania Stanów. Między innymi, tak sobie mądrze wymyśliliśmy, że pozachwycamy się piękną, kolorową amerykańską jesienią nad Wodospadem Niagara. 

Założenie ambitne i realne, tylko nikt nie przewidział, że jesień się zbiesi i zamiast zachwycać zacznie mrozić, tudzież z fantazją posypywać śniegiem, trochę za wcześnie.

W momencie, jak temperatura zaczęła oscylować w okolicach 5 stopni, a wiatr regularnie kłaść pokotem nasze dmuchane dekoracje przed domem, mężuś wyraźnie stracił zapał wędrowny.
Zupełnie mu się nie dziwiłam, bo też go straciłam, ja nawet wcześniej, bo małżonek jednak ma w pracy zdecydowanie lepiej działającą klimatyzację i dlatego zaczął marznąć z lekkim opóźnieniem, bo na ogół wracał z pracy nagrzany, (w tym mniej rozrywkowym znaczeniu).

Co prawda cienkim głosikiem usiłował mnie podnieść na duchu, że nad Niagarą rozdają takie przeciwdeszczowe pelerynki, (więc wręcz się przegrzejemy), ale jak raz zostawił kurtkę w biurze i wrócił do domu "na letniaka", to zaczął błyskawicznie zmieniać front, (z arktycznego na ciepły umiarkowany).

W tym celu pogrążył się w poszukiwaniach internetowych.  
Co było o tyle ryzykowne, bo jak wiemy, czasami można się nieźle w dosłownym tego słowa znaczeniu przejechać na niekoniecznie wiarygodnych informacjach, zachwalających na przykład jakiś hotel.
Na zdjęciach "szał ciał i uprzęży", a w rzeczywistości już tylko sam szał, (rozpaczy).

Po jakimś czasie pojawił się i z błyskiem buntu w oczach zapytał: "A może byśmy sobie strzelili małe spa integracyjne, dla odmiany".
Po czym zaczął roztaczać przede mną wizje kompleksu, zawierającego park wodny, kącik spa, knajpki i mnóstwo miejsc, gdzie dzieci mogą naciągnąć rodziców, a wszystko to pod jednym dachem.

Przedstawił niezwykle plastycznie sposób spędzenia weekendu w pozycji horyzontalnej na leżaczku, lub w jacuzzi, w tropikalnej temperaturze bez potrzeby wychodzenia na zewnątrz.
Właściwie już przy słowie spa i jacuzzi byłam w pełnej gotowości bojowej do pakowania.
Okazało się co prawda, że kurort znajduje się w sporej odległości od nas, (parę godzin jazdy), ale nie tak wielkiej, żeby miało nas to powstrzymać przed przeżyciem następnej przygody.

Następnego dnia po Dziękczynieniu, wyruszyliśmy w dzikie ostępy do miejsca nazywanego "Great Wolf Lodge" w Massachusetts. 
W wolnym tłumaczeniu, domek letniskowy lub myśliwski wielkiego wilka, ewentualnie wigwam, portierni raczej nie brałam pod uwagę.
Poranek przywitał nas temperaturą minus jedenaście, (zobaczyłam nas oczami wyobraźni nad Niagarą).

Dojechaliśmy nadspodziewanie szybko, widocznie wszyscy dochodzili do sobie po indykowych szaleństwach i na drogach było stosunkowo spokojnie. 
Minęliśmy za to kilka samochodów z choinkami na dachu.

Dookoła śnieg i drzewa, skłamałbym mówiąc, że zero cywilizacji, ale na specjalne zaludnione tereny okolica rownież nie wygladała. 
Nagle wyjechaliśmy z lasu i przed nami oprócz olbrzymiego budynku pojawił się wykuty w skale, stojący przed nim wilk. 
Jak dla mnie już dla samego wilka warto było jechać. 

Weszliśmy do środka i straciliśmy resztki zdrowego rozsądku. W środku kłębiło się od ludzi z dziećmi, najwyraźniej nie tylko my wpadliśmy na taki fajny "wilkowy sposób", spędzenia długiego weekendu. 
Miałam wrażenie, źe wszędzie widzę uszy, bo nosiła je obsługa i większość gości, (w każdym wieku).

Wnętrze potwierdzało stwierdzenie, że "wyobraźnia nie ma granic". Wszędzie choinki, sztuczny śnieg, dekoracje świąteczne i mnóstwo akcentów miskowo-wilkowych.
Obrazu dopełniało logo hotelu, odcisk łapy wilka, wielki elektryczny kominek, udający prawdziwy i domek elfów czekajacych na Świętego Mikołaja. 

Kątem oka zauważyłam sklepy, knajpki i zaczęłam ociupinkę głupieć. Mózg nie chciał sie przestawić, że śnieg jest sztuczny, skoro za oknem był prawdziwy i, że w środku można faktycznie chodzić w kostiumie kąpielowym. Goście hotelowi nie pomagali, bo część latała w kostiumach, (wersja "na goło"), a część w ubraniach zimowych.

W recepcji rozbawił mnie najpierw pan witając nas gromkim okrzykiem:"Witajcie w stadzie", a potem mój syn, który po dokładnej obserwacji wesołego recepcjonisty, nie mniej gromkim głosikiem, zadał pytanie:"Dlaczego ten pan ma tylko trzy zęby ?"

Faktycznie sympatyczny facio miał spore braki w uzębieniu. Małżonek zareagował błyskawicznie uświadamiając juniora, że dlatego, że nie mył zębów jak był dzieckiem, (ile to się trzeba w tym rodzicielskim stanie nakombinować).

Dostaliśmy też informacje, że właśnie otwierają sezon świąteczny i spodziewają się wizyty Świętego Mikołaja. W tym miejscu, w ciagu kilku minut można było z łatwością zapomnieć, że cały czas mamy listopad.

Dzieci dostały futrzane uszy i obiecały nam pożyczać. Przy okazji  otrzymaliśmy też bransoletki, otwierające pokój. 
Od razu okazało się, że niepozorne plastikowe paseczki mają prawdziwą moc sprawczą, mianowicie można nimi płacić w sklepach. 
Rozsądnie, ta opcja była przewidziana tylko dla bransoletek rodzicielskich.

Dostaliśmy klucze, pokój standardowy, ale nawet tu nie obyło się bez zwierzęcych akcentów, misiowych lampek i hitu łazienkowego, mydełek w kształcie odcisku wilczej łapy oczywiście.
Były dwa, jedno udało mi się uratować na pamiątkę.
Ogłuszeni, rozpakowaliśmy się i ruszyliśmy na spotkanie z wilkiem.

czwartek, 22 listopada 2018

Indyk po grecku, czyli świętujemy z sąsiadami.

Po moim babskim przyjęciu, zastanawiałam się ile moich potencjalnych kumpelek-outsiderek, otrząśnie się z szoku kulturowego na tyle, że wznowi relacje. 

Odezwała się jedna, najbliższa sąsiadka Greczynka, (chociaż jeszcze nie tracę nadziei na powiększenie mojego, babskiego stada).

Najpierw kilka razy nieśmiało piłyśmy herbatkę u siebie nawzajem, a potem zaprosiła nas na Święto Dziękczynienia na obiad.


Kobietka jest bardzo sympatyczna, tylko strasznie zdominowana przez męską część swojej rodziny. Bez przerwy gotuje, podaje i stawia się na każde zawołanie. 

Jeżeli ją to uszczęśliwia, to ja nie mam nic przeciwko, (do momentu, kiedy to mnie nie zaczną traktować jak gosposię do wynajęcia bez prawa głosu).

To jest właśnie jedna z tych różnic kulturowych, które dostrzegam, akceptuję, ale niekoniecznie mam zamiar wprowadzać w swoje życie.

Zresztą znam podobne rodziny w Polsce, każdy ma prawo do własnych wyborów, nie można nikogo uszczęśliwiać na siłę.


Zupełnie nie mieliśmy w planach żadnych specjalnych uroczystości, bo już szykowaliśmy się psychicznie na wyjazd, (o tym szaleństwie będzie w następnym poście), ale zaproszenie było szczere i serdeczne w związku z czym rozpoczęliśmy przygotowania.

Ponieważ kobietka, była zachwycona moim schabem, zakupiliśmy solidny kawał mięsa i smalczyk do kompletu, (nie wiem co ja bym zrobiła bez naszego, polskiego sklepu, śmierć głodowa jak nic).

Usmażyłam schab, jako efekt uboczny wyszedł mi jak zwykle domowy smalczyk z cebulką, (wersja ulepszona, mniam).


Indyk indykiem, ale schabik rządzi. W celach rozrywkowych zgarnęliśmy dodatkowo winko komponujące się ze staropolskim mięsiwem i udaliśmy się do sąsiadów w celach biesiadnych i integracji międzynarodowej.

Ciekawa byłam reakcji męża, którzy jeszcze z bliska nie doświadczył tych olbrzymich, szarych przestrzeni i wyrafinowania w wersji "wypas na maksa".


Na zewnątrz niby słoneczko świeciło, ale to była tylko podpucha dla frajerów, bo wiatr wiał, (chociaż właściwie należałoby powiedzieć wył), a temperatura  wynosiła minus pięć. 

Nic tylko wyć razem z wiatrem, (z rozpaczy, ewentualnie celem rozgrzania).


O umówionej porze, stawiliśmy się obładowani dobrami konsumpcyjnymi, u wrót posiadłości sąsiadów, (chwilowo nie wyjąc).

Tak jak przypuszczałam dom zrobił wrażenie na całej rodzinie, aczkolwiek niekoniecznie pozytywne. 

Mianowicie, mąż metraże docenił, junior się zgubił, a córka stwierdziła, że nie podoba jej się atmosfera, tudzież aranżacja wnętrz, (moja krew, mnie też się nie podobała).

Nasza gospodyni postarała się niesamowicie, stół był udekorowany jak w katalogach kulinarnych, a jedzenie naprawdę pyszne. 
Już wcześniej próbowałam rożne potrawy na Święto Dziękczynienia, ale te smakowały zdecydowanie lepiej. 
Grecka wersja amerykańskich dań okazała się prawdziwym przebojem, gorzej z towarzystwem. 

Pan domu, puszył się jak przysłowiowy kogut, a synowie kazali na siebie czekać pół godziny. Tylko moja nowa znajoma zachowywała się ciepło, normalnie i serdecznie. 
Widać było ogrom pracy, jaki włożyła w to przyjęcie i, że naprawdę cieszyła się z naszej obecności.

Wreszcie pojawili się synowie, (następcy tronu), zasiedliśmy i zaczęła się uczta. Wszyscy jedli, oprócz gospodyni, która najwyraźniej nie dostała dyspensy od męża na czas imprezki, żeby coś przegryźć, (trzymają ją na diecie w celu odzyskania figury nastolatki, powodzenia).

Atmosfera przy stole była z gatunku tych rzadko spotykanych. 

Młodzieńcy pod stołami pikali w telefony, córka udawała, że pomaga matce, a pan domu tokował, dając się łaskawie obsługiwać.


Młodzież robiła wszystko, żeby zaimponować ojcu, zgadzając się z nim we wszystkim, a żona się prawie nie odzywała.

Zaczęło być rozrywkowo, po zaspokojeniu pierwszego głodu, kiedy gospodarz, zaczął bredzić, głównie o cudach technologii i rewelacyjnej jakości życia w obecnych czasach, (tu pewnie nie wszyscy na świecie byliby tak entuzjastyczni jak on).

Brzmiał jak sprzedawca zachwalający towar, (tak go przynajmniej odebrał mąż).

Przybliżając profil gospodarza, facecik, w wieku lat pięćdziesięciu przeszedł sobie na aktywną emeryturę i bawi się pomnażając swoje i tak już ogromne pieniądze. 
W rezultacie pomyliły mu się  trochę realia, bo jednak czasy chłopów feudalnych, oddanych niewolnic i synów walczących o majątek rodowy już przeminęły, miejmy nadzieję bezpowrotnie.
Najwyraźniej jednak dla niego trwają dalej i dlatego zarówno małżonka jak i cała trojka dzieci karnie stoi w szeregu. 

Żona ewidentnie z miłości do niego, a dzieci raczej w oczekiwaniu na sponsoring i opłacenie studiów, (wiem zabrzmiało cynicznie, ale tak niestety wyglądało).
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że mój mężuś miał identyczne spostrzeżenia.
Siedział sobie zadowolony i obserwował zachowanie młodzieńców z zacięciem godnym ornitologa śledzącego głuptaki, (tylko to raczej Ameryka Południowa).

Facio, ewidentnie samiec dominujący, nie potrzebował dużo czasu, żeby mnie sprowokować do dyskusji na tematy natury egzystencjonalnej.
I miałam szczery zamiar napawać się w milczeniu jedzeniem, ale nie zdzierżyłam jak gospodarz razem z synami stwierdzili, że nasza planeta to już właściwie przeszłość niegodna wspomnień, wręcz śmietnik poprzednich pokoleń. Według tych geniuszy ludzkość potrzebuje nowego miejsca do osiedlenia się, "planu B".
Cała trojka była gorącymi zwolennikami zamieszkania na Marsie, (i to naprawdę nie jest żart).

A ja oprócz uczuć patriotycznych, mam w sobie rownież wiele miłości do naszej planety i jej mieszkańców i jakoś zupełnie nie mam ochoty dać się wystrzelić w kosmos, (ale innym oczywiście nie zabraniam, jak chcą niech lecą).

W rezultacie całe towarzystwo siedziało jak myszy pod miotłą, a ja prowadziłam dialog, jak przystało na dominującą samicę.
Starałam się za bardzo nie przegiąć, żeby nie zabronił żonie się ze mną kumplować, ale nie wiem czy mi się udało, czas pokaże.

I w takiej ciekawej atmosferze upłynęło nasze drugie Święto Dziękczynienia w Stanach.
Zamiast trzymać mnie za rękę i dziękować tak ogólnie, gospodarz usiłował przekonać mnie, że nasz czas na Ziemi dobiega końca, (może jego, bo ja tam nigdzie się nie wybieram).

Pozostając, jednakże w tym samym układzie słonecznym, jutro wyruszamy do Domku Myśliwskiego Wielkiego Wilka, (będzie się działo, mam nadzieję).

wtorek, 20 listopada 2018

Filozoficzne wynurzenia nad paśnikiem, czyli jelenie i ludzie

Zrobiłam listę swoich nałogów i ewentualnych, szalonych rozrywek, którym ulegam, wyszła przygnębiająco krótka. 
W związku z czym zaszalałam, żeby trochę ją urozmaicić, bo jak wiadomo, latka lecą.
Co prawda nie jestem przekonana, że paśnik i lizawka uatrakcyjnią jakoś specjalnie mój wizerunek, ale przynajmniej poprawią mi nastrój, (mam nadzieję).

Wygląda na to, że moje jelenie, fachowo nazywane mulakami białoogonowymi, (sprawdziłam), zamierzają odwiedzać mnie bardziej regularnie. 
Pojawiły się bowiem kilkakrotnie, (stąd właśnie te szalone zakupy). 
Ponieważ paśnik wyglada jak żłobek, moje, praktyczne, starsze dziecko stwierdziło, że jak jelenie pogardzą darmową wyżerką, wstawimy dekoracje pod choinkę. 
Taka innowacja świąteczna.

Mówiąc szczerze, chyba średnio mam na to ochotę, liczę jednak na obecność rogatych sąsiadów.
Niewątpliwie się pojawiają po podjadają jabłka, które im zostawiam, tylko rzadko je widuję. 

Jest jeszcze możliwość, że wyłożone artykuły spożywcze bezczelnie podkradają szopy, co też mi nie przeszkadza, ale byłoby miło, gdyby się pokazywały, chociaż co jakiś czas w ciągu dnia.
Przecież nie mogę siedzieć w nocy w ogrodzie z latarką, (hipotermia murowana razem z zapaleniem płuc).

I tak w oczekiwaniu na jelenie, (tudzież szopy pracze), dopadły mnie filozoficzne myśli o naturze ludzkiej i od tego momentu będzie poważnie z silną nutą nostalgii.

Towarzysko, wszyscy w Stanach szykują się na Święto Dziękczynienia, które nieustannie kojarzy mi się z naszą Wigilią, co jest o tyle dziwne, że ani serwowane jedzenie, ani wydarzenie historyczne, które dało początek tej tradycji, mi się nie podoba i w żaden sposób jakoś specjalnie nie nastraja pozytywnie.

Pisałam już o tym rok temu, więc nie będę ponownie zanudzać szczegółami. 
Podsumuję problem krótko, jedzenie jest mdłe, a cała tradycja została zapoczątkowana, kiedy wdzięczni pielgrzymi podczas kolacji wyrżnęli w ramach podziękowań Indian, którzy pomogli im przetrwać ciężką zimę w nowym kraju. 
Można stwierdzić, że dość ciekawa forma wdzięczności.

Aczkolwiek, uczciwie przyznaję, że jak nie wraca się myślami do początków tej historii to atmosfera tego święta jest wyjątkowo sympatyczna i rodzinna. 
A ponieważ indyk, generalnie jakimś specjalnym rarytasem dla mojej rodziny nie jest, więc spróbujemy podtrzymać naszą, nową, amerykańską tradycję i ugotować bigos.
A jak się zaczną przymrozki, (a zaczną się niestety wkrótce), walniemy sobie grzańca do kompletu.

Nie ukrywam, że wizja jeleni za oknem, a kominka z grzańcem w środku, wywiera na mnie silne działanie terapeutyczne, (dzieciom zaserwuję czekoladę w gorącej lub w zimnej formie bo są jeszcze niepełnoletnie).

Wracając do nostalgicznych przemysleń, od jakiegoś czasu zaczęłam się zastanawiać, czy wszyscy Polacy podobnie jak ja reagują na amerykańską rzeczywistość.
Bo może to ja jestem jakimś wyjątkiem, ewentualnie niewdzięcznym, rozwydrzonym, dziwolągiem, jak ktoś woli.
Uprzedzając fakty udało mi się sprawdzić, (nie jestem).

Jak już wspominałam, rodaków w mojej okolicy nie ma, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mi się się spotkać grupę Polaków i trochę pogadać, krótko co prawda, ale treściwie.

I opierając się na zasadzie próby statystycznej, (bo raczej trudno by mi było przepytać wszystkich Polaków mieszkających w USA), doszłam do istotnego wniosku. 
Mianowicie, nie ma takiej opcji, żeby "statystyczny" Polak, urodzony i wykształcony w kraju, mógł się całkowicie odnaleźć w Stanach i tym miejscem oraz tubylcami, bezkrytycznie zachwycić, opluwając przy okazji własne korzenie.

Może kiedy u nas "stały czołgi na ulicach", Ameryka była prawdziwym azylem dla uchodźców, ale teraz zdecydowanie nim już nie jest, (i tu mam na myśli wszystkie nacje, nie tylko naszą).

Myślę, że w pewnym momencie można zaakceptować amerykański sposób życia, stworzyć swój własny, (odpowiednio zmodyfikowany), ale tak naprawdę ci ludzie już zawsze żyją w rozdarciu między dwoma krajami. 
Co innego dzieci, odpowiednio małe, idealnie asymilują się ze środowiskiem, (najlepiej jak się tu urodzą).

Rozmawiałam z Rodakami, w rożnym wieku i rożnej płci. 
U wszystkich dostrzegłam te same uczucia i watpliwości, tudzież frustracje, które mnie męczą, (bardzo pocieszające, chociaż niewiele wnoszące do codziennego życia). 

Część poznanych przeze mnie Polaków, oficjalnie zadeklarowała chęć powrotu do kraju w celu zestarzenia się na amerykańskiej emeryturze, (wcale im się nie dziwię), a część pozostanie w Stanach. 
Bez względu co zrobią, ich dzieci nie bedą już mowić po polsku przy kolacji, a wnuki nie będą nawet potrafiły wymówić poprawnie własnego nazwiska.

Smutne, ale prawdziwe. Podczas ostatniego roku spotkałam naprawdę sporo Amerykanów z polskimi korzeniami, (głownie posiadający słowiańskich dziadków). 
Nikt z nich nie znał języka polskiego, a część wręcz wstydziła się przyznać skąd pochodzą ich przodkowie.

Nieustannie zadziwia mnie zacięcie, z jakim ci ludzie tutaj nazywają się Amerykanami, (a w praktyce okazuje się, że dziadkowie, a często nawet rodzice są napływowi).
Całkowicie rozumiem ich potrzebę przynależności, uczucia patriotyczne itd., ale prawdą jest, że ten kraj jest tak młody, że podejrzewam, że musi upłynąć jeszcze co najmniej kilkaset lat, żeby to jakoś wszystko wyglądało bardziej wiarygodnie. 

Nie jestem przekonana tak do końca, że patriotyzmu można nauczyć się w szkole. 
To jest raczej coś przekazywane z pokolenia na pokolenie i jako zjawisko długoterminowe, potrzebuje czasu.

Na razie, (przynajmniej według mnie), amerykańskie społeczeństwo nie tworzy integralnej całości i mówiąc całkowicie subiektywnie, nie wydaje mi się, żeby im się kiedykolwiek udało.
Przeszkadza im w tym szalona mieszanka kultur, języków, religii i to co chyba jest najważniejsze brak wspólnej historii, a dodatkowo dobijają uprzedzenia rożnego rodzaju, rasizm i dyskryminacja.

To wszystko wpływa na obraz, że Stany jawią mi się jako olbrzymi kraj pełen samotnych ludzi, walczących bez specjalnych szans o "słynny amerykański sen".

Można powiedzieć, że należę do grona wybrańców, ponieważ mam możliwość na codzień zerknięcia po sąsiedzku na kawałeczek takiego "spełnionego snu". 
Problem w tym, że jedyna rzecz, jakiej nie dostrzegam w tym dostatku, super samochodach, olbrzymich domach, jachtach, prywatnych plażach itd., to szczęście i poczucie spełnienia.

W związku z tym mam wielką nadzieję, że jelenie wykażą się przyzwoitością i wrócą, bo nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tylko zwierzęta żyją tutaj naprawdę pełnią swojego, krótkiego życia. 
Ludzie, natomiast wsadzają się dobrowolnie w szklane bańki, (lub jak kto woli klatki) i odgrywają role, które sami sobie narzucili. 
Tyle tylko, że mimo otaczającego ich pozornego ideału, w odróżnieniu od zwierzaków mają ochotę na zmianę życiowego scenariusza, ale nie chcą się do tego przyznać.

piątek, 16 listopada 2018

Co może dać dziura w płocie, czyli radość o poranku

Moje dzieci, które na co dzień dostarczają mi kupę radości, wzruszeń i rozrywek rożnego rodzaju, (wszelkie złamania i inne uszkodzenia ciała, nie zaliczam do tej kategorii), nieświadomie sprawiły mi ekstra niespodziankę.

A wszystko zaczęło się prozaicznie, od płotu. Jakiś czas temu moje dzieciaki wraz sąsiadami przeprowadziły małą akcję wywrotową i stworzyły sobie skrót między domami. 

W tym celu musiały, mówiąc delikatnie, trochę naruszyć ciągłość naszego ogrodzenia, a ujmując dosadniej, pewnie zrobiły zwyczajną dziurę w płocie, (nie wnikałam w szczegóły techniczne).

Traktują ten skrót, raczej jako formę rozrywki podczas powrotu ze szkoły, niż realne ułatwienie, a mnie ewentualne ubytki w płocie, ze względu na zasłaniające wszystko krzaki zupełnie nie przeszkadzają.

Po wczorajszej "burzy śnieżnej", wyszło piękne słońce i zaczęło topić śnieg. 
Lekko skacowana ostatnią przygodą z Uberem robiłam sobie kawę, w celu ogólnej reanimacji, kiedy kątem oka zauważyłam ruch w ogrodzie. 



Bezpieczne przedmieście bezpiecznym przedmieściem, ale staram się  mieć oko na wszystko.
Nastawiłam się psychicznie na jakiegoś szalone ogrodnika, który wymyślił sobie jakieś dziwne zajęcie, co zdarzało się już w przeszłości, bo pora na dzieci zdecydowanie była nieodpowiednia, a tymczasem zobaczyłam TRZY SARNY W MOIM WŁASNYM OGRODZIE. 
Wzruszenie mnie wręcz powaliło, wreszcie po roku oczekiwania pojawiły się.
Piękno i gracja w czystej postaci.



Najwyraźniej wykorzystały lukę w ogrodzeniu i teraz częstowały się nieśmiało krzakami, gdybym wiedziała, że to wystarczy, rozwaliłabym ten płot już rok temu, (nie żartuję).
Teraz tak sobie myślę, że skoro już raz znalazły dojście do listków, to może zaczną mnie odwiedzać regularnie. 


Muszę pomyśleć o jakimś bardziej praktycznym paśniku i lizawce. Mam tylko nadzieję, że jakiś sąsiad oszołom nie zatka tej dziury, bo o ile ja planuję paśniki, to reszta tutejszej społeczności buduje specjalne płoty i zasieki, żeby utrzymać wszystko co żyje z daleka. 
Gdyby mogli to pewnie wprowadziliby też zakaz lotów dla ptaków.

Zdawać by się mogło, że Amerykanie okiełznali już tutaj naturę do granic przyzwoitości, a tymczasem cały czas się boją i ten strach zatruwa im regularnie życie.

Straszliwie obawiają się zmian pogody, szopów bo mogą okazać się waleczne, jeleni bo mogą roznosić kleszcze, wiewiórek bo są bezczelne i może mają pchły, skunksów z przyczyn obiektywnych, kojotów bo mogą zjeść ich psy lub koty itd. 


Można podawać setki powodów prawdziwych i totalnie odrealnionych. 
Oczywiście, że dzikie zwierzęta mogą być niebezpieczne, ale to działa tak samo u ludzi. 
Wsród nas też zdarzają się osobniki agresywne, brudne i roznoszące rożne żyjątka, we włosach na przykład.
To tłumaczyłoby fakt, że ludzie wszędzie, nie tylko w Stanach, odgradzają się nie tylko od zwierząt, ale od siebie nawzajem rownież.


A może zamiast budować ogrodzeń i zamykać się w domach, wystarczyłoby trochę odpuścić i ugryźć problem bardziej oryginalnie, a wręcz pragmatycznie.


Według chińskiego przysłowia: "Nie należy podchodzić do byka od przodu, do konia od tylu, a do idioty w ogóle".
Może to wystarczy, żeby bezpiecznie przeżyć życie, nie dać się zwariować i jeszcze znaleźć w sobie trochę radości, żeby się nim zachwycić.

W śnieżnej pułapce, czyli załamanie nerwowe bałwana

Zaczął padać śnieg. Niby nic specjalnego, zwyczajne zjawisko meteorologiczne, w dodatku zachodzące regularnie, (niestety).
Zanim jeszcze cokolwiek zaczęło się dziać, szkoły zaczęły bić na alarm, ale bez specjalnego zaangażowania. Miało tylko trochę sypnąć późnym popołudniem. 

No i sypnęło, tylko, nikt chyba nie poinformował śniegu, kiedy i ile ma go spaść, bo tym razem bez żadnej złośliwości mogę stwierdzić, że pogoda zaskoczyła wszystkich.

Zaczęło sypać, jak odbierałam juniora ze szkoły, wróciliśmy przemoczeni, ale żywi, syn dodatkowo uszczęśliwiony opadami jak prosie w śniegu.
Już wtedy rodzice przejawiali lekki niepokój, (większość mieszka praktycznie obok szkoły).
Przyznaję szczerze, nie byłam w stanie zrozumieć tego strachu. Najgorsze co mogło ich spotkać to przemoczenie butów, nie było nawet zimno.

Prawdziwe atrakcje zaczęły się potem, do domu dotarło drugie dziecko, już przysypane bardziej na poważnie, (zamiast kwiatów, śnieg we włosach) i zaczęłyśmy się szykować na wizytę kontrolną do ortopedy. 
Zaplanowana była od dawna i nikt miesiąc temu nie mógł przewidzieć załamania pogody, na taką skalę.
Czasu było mnóstwo, klinika oddalona o dokładnie 5,5 km, nie przewidywałam żadnych kłopotów.  Za to kłopoty przewidziały mnie. 

Najpierw zaczęła dzwonić pielęgniarka z kliniki i usilnie nas namawiać na anulowanie wizyty, bo nie dojedziemy, (a miałyśmy jeszcze ponad godzinę czasu), odmówiłam, ale przytomnie zamówiliśmy od razu Ubera. 
Jakie jest prawdopodobieństwo nie przejechania 5 kilometrów w godzinę, na amerykańskim przedmieściu, (bez korków) ? Okazało się, że niestety ogromne, a z bałwanem za kierownicą wręcz pewne.

Trafił nam się wyjątkowo, kierowca produkcji amerykańskiej, mówiący świetnie po angielsku, biały. Opisuje go tak dokładnie, bo po kimś kto się tu urodził i mieszka całe życie (około 40 lat tak na oko), naiwnie oczekiwałam odrobiny rozsądku w temacie pogody i terenu, oczywiście. 

Śnieg się ociupinkę rozszalał, ale w skali naszych, polskich zim daleko mu było do jakiejkolwiek katastrofy klimatycznej. Podejrzewam, że gdyby nie nerwowa reakcja naszego kierowcy nawet nie zwróciłabym na to co się działo za oknem specjalnej uwagi. A nasz bałwan zachowywał się jakby zobaczył śnieg pierwszy raz w życiu.

Prawdziwym problemem nie były opady, (normalne), tylko ludzie, (wręcz przeciwnie). 
Tkwiłam już w życiu, wielokrotnie w rożnych korkach, zaspach, burzach itd., nie przypominam sobie takiej paniki. 
Śnieg co prawda walił, ale nie było mrozu, drogi białe, ale nie śliskie, dystans do przejechania śmiesznie mały.
Facio zaczął się trząść ze strachu, twierdził, że musimy unikać wzniesień, (w okolicy nie ma gór, tak dla informacji), bo się zsuniemy na inny samochód, w charakterze lawiny najwyraźniej.

Inni kierowcy zaczęli głupieć w podobnym stylu, część ewidentnie zawracała do domu, (szkoda tylko, że robiła to na środku drogi), a kilka osób po prostu zaparkowało samochody na poboczu i puściło się biegiem, prawdopodobniejsze w poszukiwaniu schronienia przed nadciągającym kataklizmem. 
Tak właśnie się robi korki na sielskim przedmieściu.

W momencie kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy może przez przypadek nie trafiliśmy na jakiś plan zdjęciowy niskobudżetowego filmu, (efektów specjalnych brak), nasz kierowca zaczął kluczyć, omijając wszystkie możliwe wzniesienia, (najwyraźniej miał jakąś fobię).

W efekcie tych inteligentnych decyzji w ciągu 40 minut przejechaliśmy pół  kilometra. 
Zaczął trafiać mnie szlag. Kierowca głupiał dalej, będąc o krok od autentycznego załamania nerwowego, a ja o krok od walnięcie go z liścia w celach terapeutycznych oczywiście.

Do pełni szczęścia zadzwonili z kliniki, że sami nas odwołali bo pada śnieg i cały personel się ewakuuje, (ratując życie najwyraźniej).

Westchnęłam i poprosiłam kierowcę o zmianę trasy i zawiezienie nas do domu. 
Facio się zaparł, że nie pojedzie bo na drodze mogą być wzniesienia i się stoczy, (no chyba moralnie).

Po czym uprzejmie poprosił nas o opuszczenie samochodu, bo on musi ratować życie. 
Oni wszyscy w dość widoczny sposób usiłowali się ratować, tylko ja nie ogarniałam przed czym.

Tutaj trzeba dodać, że ponieważ inteligent mocno kluczył, chwilę nam zajęło, żeby stwierdzić, że co prawda do domu nie mamy daleko, ale specjalnie blisko też nie.
Ochoty na spacerek zaśnieżoną drogą, na której dodatkowo głupieją kierowcy z córką, która dopiero co pożegnała się z gipsem zupełnie nie miałam.

Zamiast zostawiać nas na poboczu, zaproponowałam panu wyrzucenie nas przy aptece,(widocznej szcześliwie na horyzoncie), facio się zgodził i wylądowałyśmy z córką w całodobowej aptece, klnąc na czym świat stoi, (to bardziej ja).

Po chwili usłyszałyśmy rozmawiającego przez telefon naszego kierowcę, który zdecydował się najwyraźniej rownież zrobić postój w aptece. 
Przez telefon opowiadał jak uniknął śmierci ze szczegółami, braku wyobraźni, w odróżnieniu od rozumu, nie można było mu zarzucić. 
Słuchając zapierającej dech w piersiach historii, zapomniałam, że ja rownież w niej uczestniczyłam całkiem niedawno i jakoś zapamiętałam ją trochę inaczej, tak właśnie powstają legendy.
Kupił sobie, (może z nerwów), wielką szczotę, prawdopodobnie do odśnieżania, tylko nie wiem czego, drogi ?

Oprócz nas i płaczącego kierowcy nie było innych klientów. Obok był sklep z gatunku naszej Biedronki i tam rownież były pustki. Zrobiłyśmy małe zakupy spożywcze, chłopaczek na kasie patrzył na nas z podziwem, jak byśmy wróciły z wyprawy na Kilimandżaro, (w dodatku o własnych siłach).

Zaczęłam mieć zdecydowanie dość tego obłędu. Wyszłam przed sklep, przyjrzałam się sielankowo wyglądającemu śniegowi i zadzwoniłam do mojej sąsiadki, z którą mam niepisaną umowę pomagania sobie w sytuacjach kryzysowych, (zwłaszcza opieki nad młodszym pokoleniem). 

Opisałam sytuację i zapytałam czy ona też się boi ewentualnych wzniesień, które ja jakoś ewidentnie przeoczyłam mieszkając od ponad roku w okolicy.
Kobietę lekko zamurowało, obiecała spróbować po nas podjechać, (była za 10 minut). 

Wracałyśmy bardzo powoli, wzniesień nie zauważyłam, obie zastanawiałyśmy się za to jak nasi mężowie, dotrą do domu z Nowego Jorku. 
Nie wiem jak jej, mój dotarł, parę godzin pózniej w stanie zdecydowanie lepszym niż ja.

Na koniec dostałam emaila ze szkoły z przeprosinami, że jej nie zamknęli na czas, ale pogoda ich zaskoczyła. No mnie też, tylko może nie aura tylko raczej głupota ludzka. 

Podsumowując, zima zrobiła pierwszy ruch, ja na szczęście nie wykonałam żadnego, mimo faktu, że trafił nam się bałwan udający kierowcę.

W takich chwilach zupełnie poważnie zastanawiam się, jak ci ludzie w tym konkretnym rejonie Stanów, radzą sobie w naprawdę niebezpiecznych sytuacjach. 
Ta "burza śnieżna", to była czysta kpina, która paradoksalnie sparaliżowała całe okoliczne życie. 

Z tej perspektywy, zaczynam rozumieć te wszystkie porody w samochodach, (tak mi się ciekawie skojarzyło). 
Moja córka przyszła na świat w trakcie jednej z takich "zim stulecia", które u nas trafiają się co ciekawe znacznie cześciej niż raz na sto lat, taki nasz polski fenomen.

Śnieg, wielkie zaspy, "szklanka" na drodze, samochód tańczył jak na łyżwach figurowych, a w środku ja z brzuchem jak hipopotam, całkowicie ignorująca kataklizm pogodowy.
Dojechałam do szpitala na czas, tutaj jak nic rodziłabym w aptece, ewentualnie w spożywczym.