niedziela, 31 grudnia 2017

Sylwestrowe szaleństwa, czyli transmisja na żywo z Times Square

Po świątecznych przygodach, tudzież złapaniu małego przeziębionka zdecydowaliśmy się na Sylwestra jak to się kiedyś mówiło "na białej sali", czyli w bliskiej odległości do łóżek. 

Wystrój wnętrza i atmosfera jednakże były bardzo dalekie od zen. Choinka świeciła, w kominku ogień wychodził z siebie, żeby wprawić wszystkich w płomienny nastrój, a w telewizji leciała relacja na żywo z Times Square. 

W wygodnych dresikach zasiedliśmy przed kominkiem, telewizorem i choinką, chłonąc wszystko, gotowi na naszego pierwszego amerykańskiego Sylwka.
Najpierw wszyscy zgodnie pogratulowaliśmy sobie pomysłu, żeby zostać w domu.

Temperatura na zewnątrz minus 12, odczuwalna minus 22. Boże jak ci ludzie marzli, aż żal było patrzeć. Dwóch prowadzących na zewnątrz, Pan ubrany rozsądnie (pełen zimowy zestaw, łącznie z rękawiczkami) i Pani Elegantka w różowym plastikowym płaszczyku, mitenkach i bereciku z uszami na zewnątrz. 

Głównym tematem wywiadów z publiką było ile kto ma na sobie warstw ubrań (rekordzista doszedł do siedmiu). Ale jak widać Amerykanów byle mróz nie zmoże. Co jakiś czas dziarsko wykrzykiwali " Marzniemy na kość, ale i tak się swietnie bawimy !" No powodzenia. 

Moje starsze dziecko leżąc wygodnie przed kominkiem świetnie się bawiło, głownie komentując, a młodsze wystawiło na próbę ojcowski ogrom miłości i wywlokło tatusia na mróz, bo w okolicy pojawił się jakiś szalony pokemon. Wrócili bardzo szybko, telefon padł z zimna, bo raczej w przegrzanie watpię. Pokemon dał dyla prawdopodobnie do ciepłych krajów. 

Wszędzie pustki, jeżeli widzieli ich sąsiedzi to teraz już na bank bedą myśleli, że należy nas unikać i traktować łagodnie, bo z wariatami nigdy nic nie wiadomo. 

Mieli już małą rozgrzewkę  w Wigilię kiedy w oczekiwaniu na Mikołaja spacerowaliśmy przed domem jak te ostatnie łajzy (ja oczywiście w kożuszku). Mikołaj uczciwie wykorzystał naszą nieobecność, zostawił prezenty, a jeden sąsiad o mało nie zostawił z wrażenia zakupów przed domem tak się na nas zagapił. 

Wracając na Times Square, zaczęli się pojawiać różni piosenkarze cześć wewnątrz, cześć na zewnątrz. Moja pociecha malowniczo wyciągnięta w blasku ognia komentowała na bieżąco zmiany koloru słynnej kuli. Pani Elegantka, prawdopodobnie w celu uniknięcia przymarznięcia do barierki, rozpoczęła tańce z przytupami. 

Im bliżej było do północy tym bardziej  Pani w różach brakowało tematów do rozmów, dotyczyły głownie pogody i wpływu jaki miała na ludzi zgromadzonych w centrum NY. Wpływ można było sobie łatwo wyobrazić, a nawet zobaczyć. Ludzie dzielili się na tych co się trzęśli i tych co udawali, że się nie trzęsą. W międzyczasie łóżko kusiło, a północ zbliżała się bardzo powoli.

Mąż usiłował przegłosować jakiś film, ale nic z tego, dzieci solidarnie przyssane do telewizora przegłosowały go bezlitośnie.

Pan chcąc najwyraźniej podnieść morale zaznaczył, że Mariah Carey będzie śpiewała na żywo. Twardzielka.

Mąż zdrajca przemycił książkę, daremnie ! Telefon się rozgrzał, naładował i inteligentny potomek zaproponował następne podejście, tym razem samochodem. Okazało się, że w ciemnościach można złapać nie pokemona, ale smoki w dodatku cztery.

Po 20 minutach moi dzielni wojownicy wrócili ze smokami. Mąż wyglądał jakby z conajmniej jednym musiał walczyć osobiście.

Godzinę przed północą Pani Elegantka wreszcie się poddała i pojawiła w granatowej pikowanej kurteczce, rękawiczkach, bereciku wełnianym, ale uszy twardo na wierzchu (chwilowo).
Po krótkim czasie okazało się, że nie doceniłam Pani Elegantki, wróciła znowu w wersji na różowego letniaka. Pewnie chciała zaimponować Mariah Carey, co było zupełnie nierealne bo Mariah wystąpiła co prawda w białym futerku, ale za to z biustem na wierzchu i wszyscy byli pod wrażeniem.

Północ nadeszła, obejrzeliśmy zjeżdżającą kulę, faktycznie nawet w telewizji zrobiła wrażenie.
Rozpoczęliśmy Nowy Rok w Ameryce, postaraliśmy się nawet o fajerwerki w wersji mini, w związku z ewentualnym zakłócaniem porządku publicznego !

Emocje pomału opadały za to młodsza latorośl ewidentne na coś czekała. W końcu mój potomek nie wytrzymał i walnął prosto z mostu : "To kiedy będzie wreszcie w telewizji Zenon Martyniuk ?"




sobota, 30 grudnia 2017

Koniec roku, czyli trochę podsumowań

Święta przeszły, wątroby ocalały, można robić podsumowanie roku. 

Święta minęły, szcześliwie bez większych dramatów. Małe były, na przykład, na parę godzin światła szlag nam trafił, ogrzewanie działa jak chce, albo raczej jak nie chce i cała karkówka wylądowała  w koszu. Ciekawe czy ja kiedykolwiek w tym kraju osiągnę moment, że będę wiedziała dokładnie co robię i co z tych działań wyniknie. Mięso miało być karkówką, a tu niespodzianka. Jeżeli chodzi o niespodzianki jedzeniowe, to ja już przekroczyłam normę. Chwilowo nie będę  więcej truła na temat wpadek żywieniowych.

Mieszkanie na amerykańskich przedmieściach jak wszystko ma swoje plusy i minusy. Wiewióry, króliki, ogólnie całe stado dzikich zwierzaków, roślinność, spokój, porządek, tak to jest to co "tygrysy lubią najbardziej". 

Brak sympatycznych sklepików w odległości krótkiego spaceru, brak jakiejkolwiek publicznej komunikacji (bo wszyscy muszą mieć samochód) i to ostatnie, wszystkie niespodzianki związane z posiadaniem domu to zdecydowane minusy. Fajnie jest mieć dom, bo nie ma sąsiadów i nie trzeba się martwić, że się komuś przeszkadza, ale z drugiej strony takie przyziemne sprawy jak woda czy ogrzewanie okazują się prawdziwym wyzwaniem. Woda leci, na ogół na całe szczęście w odpowiedniej temperaturze, gorzej z ogrzewaniem. 

Od razu jak się wprowadziliśmy wiedziałam, że bedą z tym problemy. Jest to bowiem system chłodząco-ogrzewający i już w lato w pewnych pomieszczeniach można było zamarznąć, a w niektórych się ugotować. Teraz jest dokładnie tak samo tylko odwrotnie. Tam gdzie w lecie ostro chłodziło, teraz grzeje na potegę. 

Po długich miesiącach negocjacji udało nam się zorganizować wszystkie zainteresowane strony i Facio wraz z ekipą rozpoczął reperacje, modernizacje i ogólne wyciąganie pieniędzy. Pozmieniał termostaty, coś tam poczyścił i stwierdził, że już lepiej nie będzie, ale będzie super. Zgodnie rozpoczęliśmy testowanie, faktycznie trochę udało mu się wyrównać temperatury, ale w dwóch pokojach nie grzeje nic. Szkoda, że w jednym z nich musimy spać. Całe szczęście, że dzieci załapały się na strefę umiarkowanie tropikalną. 

W momencie jak temperatura spadła do minus 12 (odczuwalna minus 20, oczywiscie na zewnątrz), zdecydowałam się napisać do Facia. Najwyraźniej mam jakieś ukryte, romantyczne talenty pisarskie, o których nie wiem bo Facio czyta między wierszami jak Romeo. Dialog smsowy: 

Ja: Ogrzewanie nie działa tu i tu czy mógłby Pan przyjść i sprawdzić ? 
On: Co słychać ? Jaka jest pogoda ? 
Ja: Bardzo zimno (podaję temperaturę), 
On: Ooooo to bardzo zimno, jestem poza stanem, będę za tydzień. 
Ja: Dobrze skontaktuje się z Panem za tydzień, 
On: Ubierasz się ciepło ?

Przez chwilę czułam nieodpartą pokusę, żeby napisać : "Dziękuje ubieram się bardzo ciepło, żona i dzieci też". Toby się Facio spłoszył, tylko nie wiem czy  by się jeszcze pojawił, a nie mogę ryzykować. 

Teraz się wezmę za szkoły. Największym wrogiem wszystkiego jest brak zdrowego rozsądku. Ta "polityczna poprawność", która tu jest tak ważna zakrawa na lekki obłęd.

Juz w Polsce dotykanie dzieci przez nauczycielki było zabronione, nawet przy jakiś uroczystościach. Tutaj stosuje się"przybicie piątki", mowy nie ma o żadnych przytulankach ani nic takiego. Ogólnie nie mam nic przeciwko temu tylko czasami jestem świadkiem sytuacji, że mam ochotę walnąć taką politycznie poprawną nauczycielkę (albo jeszcze lepiej wystawić ją gołą na śnieg). 

Scenka rodzajowa: dzieci wychodzą ze szkoły, wali śnieg, zimno pioruńsko, większość dzieci na szczęście w miarę ubrana. Jeden dzieciak (max. 8 lat), wybiega w koszulce z krótkimi rękawkami, dźwigając torbę. Staje przed szkołą karnie obok swojej pani (ubranej jak na Syberię) i grzecznie czeka na rodziców. Śnieg powoli przysypuje dziecko, mnie podnosi się ciśnienie, nauczycielka nawet nie drgnie. Wypadła moja pociecha, na szczęście w miarę ubrana, ale zawzięłam się i czekam. W momencie kiedy stwierdziłam, że zrobię scenę w prawdziwie polskim stylu, nadleciał tatuś dzieciaka i lekko zszokowany zaczął się go dopytywać, gdzie ma ubranie. Chłopiec wszystko miał w torbie, którą trzymał w ręku. Ubierał go ten nieszczęsny ojciec trzęsącymi rękami, prawdopodobnie wyobrażał sobie reakcję żony. Nauczycielce nie powiedział ani słowa. 

Jak moje dziecko raz miało problemy z brzuchem i zostało parę minut dłużej w toalecie, to ponieważ nie było żadnego wolnego nauczyciela, a obecność kobiety mogłaby mojemu synowi przeszkadzać emocjonalnie ściągali do kibla dyrektora. 
Może to wszystko miałoby dla mnie sens, gdyby to były większe dzieci, a nie takie maluchy. 

Ponieważ na całe szczęście  starsze dziecko ubiera się już samo, u niej dla odmiany mam rozrywki typu intelektualnego. Pewnego dnia trafi mnie po prostu zwyczajny szlag. Najwięcej rozrywki nieustająco dostarczają nam lekcje historii i angielskiego. Powiedzmy, że dobór lektur pozostawia do życzenia. Nie wiem co Amerykanie tak naprawdę sądzą o Drugiej Wojnie Światowej, ale mam pewne watpliwości czy znają podstawowe fakty historyczne. Pewne rzeczy można bowiem rożnie interpretować, ale fakty już nie. Moje dziecko przerabia teraz lekturę o wojnie, widzianej z perspektywy niemieckiego chłopca. Wszystko pięknie, tylko może ten chłopiec nie powinien przekazywać takich światłych mądrości, że za wybuch wojny była  odpowiedzialna Polska bo zmusiła Hitlera do obrony uciskanej mniejszości narodowej jaką byli Niemcy lub też, że Polacy budowali obozy (dla siebie ?)

Będziemy chyba niestety musieli z mężem przeczytać to mocno wątpliwe arcydzieło i iść do szkoły. Niefajnej pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że w klasie z córką jest kolega z Niemiec. Tak tę nauczycielkę też miałabym ochotę palnąć, tym razem książką dla odmiany.

Ale z trzeciej i z czwartej strony, prawda  jest taka, że wszystkie dzieci (w tym moje) naprawdę lubią swoje szkoły i to leje miód na moje patriotyczne rany Matki Polki.

sobota, 23 grudnia 2017

Życzenia Świąteczne

Napisano już tyle pięknych życzeń świątecznych, mimo to spróbuję.



Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim: mojej Rodzinie, Przyjaciołom, Znajomym i wszystkim anonimowym Czytelnikom, którzy towarzyszą mi w tej amerykańskiej przygodzie,  tego czego najbardziej potrzebują. Odwagi, jeżeli cały czas muszą walczyć ze strachem, Miłości, jeżeli jej pragną, Dobrych Ludzi, żeby nie czuli się samotni i nie tracili wiary w dobro, Pieniędzy, żeby ich brak nie przesłaniał im małych radości, Spokoju, żeby w natłoku codziennych problemów nie zapominali kim są, Siły, żeby mogli przetrwać trudne chwile, których w życiu czasami jest tak dużo i tego najbardziej oklepanego, a tak ważnego, Zdrowia.


Wiele rzeczy nie zależy i nigdy nie będzie zależeć  od nas, ale możemy wierzyć i mieć nadzieję i to wraz z odrobiną szczęścia wystarczy.

piątek, 22 grudnia 2017

Karp, czyli akcja z tasakiem

W celu podniesienia morale, które zaczęło nam podupadać w związku ze świętami na obczyźnie rozpoczęliśmy kampanię żywieniową w staropolskim stylu. 

Najpierw już zahartowani w bojach rozprawiliśmy się  z bigosem. Wyszedł nam tak samo pysznie jak jego poprzednik. Żołnierski gar mimo trudnej przeszłości poradził sobie z tematem.

Potem mój mąż rozpoczął dziki galop po sklepach w celu upolowania odpowiedniego mięsa. Dumny jak jaskiniowiec znalazł schab, powiedzmy, że karkówkę i coś co finalnie ma być boczkiem, choć tak naprawdę prawdziwym boczkiem nie jest. 

Jaka nasza kuchnia jest każdy wie, a już w święta szczególnie. Oprócz dań na osobnym talerzu powinien leżeć Sylimarol, no-spa i ziółka na wątrobę, zamiast tego stoją napoje wysokoprocentowe. 

Tu na chwile małe odejście od tematu. Ładnych parę lat temu, gościłam u siebie pare Holendrów w średnim wieku. Oboje bardzo zainteresowani Polską, zwłaszcza jedzeniem. Zaserwowaliśmy im taki "zestaw obowiązkowy", a Pan zażyczył sobie Polską wódkę. Pożądany napój dostał i wszyscy obecni panowie przy stole pokazali mu jak ja powinien pic "raz, dwa i chlup do dna". Pan miał inną koncepcje, sączył wódkę, mililitr po mililitrze krzywiąc się przy tym straszliwie. Całe towarzystwo usiłowało go przekonać żeby zmienił sposób picia, daremnie. Pan stwierdził, że my Polacy nie umiemy pić (tak jasne), on za to umie bo alkoholem trzeba się delektować, a nie tak "chlup w dziób". Na swój sposób wypił kieliszek, męczył się straszliwie, aż żal było patrzeć, dokładki odmówił. Jakoś mu to delektowanie słabo poszło.

Wracając do polskich potraw, postaraliśmy się o karpia. Tu jak zwykle uratował nas polski sklep. Zamówiliśmy rybkę z odpowiednim wyprzedzeniem, przytomnie poprosiłam o karpia, który już pożegnał się z życiem, bo u nas nie ma nikogo kto mógłby go zabić, a jakoś nie planuję zakładania akwarium w łazience. 

W oznaczonym terminie stawiłam się w sklepie i dostałam dwa karpie, choć może opis jest za delikatny, były to raczej wielkie monstra, a nie niewinne rybki. Przytargałam do domu to cudo i stwierdziłam, że skoro robię całą resztę do przygotowania karpika wykorzystam pierwszego członka rodziny, który mi się nawinie. Pechowo dla mojego starszego dziecka, przybyło do domu pierwsze. 

Wyłożyłam ryby, wyjaśniłam fachowo co trzeba z nimi robić. 

Jak to pokazują w bajkach "godzinę pózniej" obie śmierdziałyśmy jak karpie, a kuchnia wygladała jak miejsce morderstwa piłą ze szczególnym okrucieństwem. Powiem tylko, że po oskrobaniu najlepiej sprawował się tasak. 

Po skończeniu filetowania moje dziecię spojrzało na ryby, kuchnie i na mnie i spytało cienkim głosem: " To Dziadziuś to dobrowolnie robi co roku ?" Ano robi, tylko teraz na mniejszą skalę i na innym kontynencie. Całe szczęście, że śledziki kupuje się gotowe. 

Podsumowując, przygotowania do Świąt idą pełną parą. Teraz jeszcze tylko trzeba się postarać o prawdziwie świąteczny nastrój, a tego jak wszyscy wiemy niestety nie można kupić.


wtorek, 19 grudnia 2017

Mały aneks, czyli kożuszka ciąg dalszy

Zastanawiałam się czy opisać jak potoczyły się losy mojego kożucha, bo temat wydawał mi się zdecydowanie mniej ekscytujący niż świąteczne światła Nowego Jorku, ale co tam jedziemy z tematem !

Z Polski na emigrację przywiozłam rożne rzeczy min. bardzo cieplutki i milutki kożuch, zakupiony w środku lata w Nowym Targu. Przy okazji chciałabym serdecznie pozdrowić wszystkich mieszkańców Bukowiny Tatrzańskiej, spędziłam tam kilkakrotnie część wakacji i zawsze było super. 

Wracając do kożucha, ponieważ świetnie się sprawdzał w Polsce, a wzrost i znaczący przyrost wagi, mam nadzieję mi nie grozi, przetransportowałam go do Stanów.


Tu mała dygresja. Po zwiedzeniu wielu krajów, przekonałam się, że przebywając w obcych stronach należy przyjrzeć się tubylcom. Co jedzą, jak się ubierają i czym się leczą. Stwierdzenie "co kraj to obyczaj", nabiera wtedy zdecydowanie mocniejszego sensu. 

Jak minęło lato i rozkręciła się na całego jesień, zaczęliśmy lekko marznąć. Przytomnie rozejrzałam się po sąsiadach. Wszyscy zaczęli nosić kurtki. Przesadą byłoby stwierdzenie, że były jednakowe, ale niewątpliwie w jednym stylu, ciepłe, wodoodporne, wiatroodporne i z kapturami obszytymi futerkiem.

W celu dopełnienia obrazu ocieplane futerkiem kozaki, wersja na śnieg i na sucho.

Zdecydowałam się zaryzykować i najpierw zakupiłam buty. Okazały się strzałem w dziesiątke, ciepłe i wygodne jak rękawiczki. 

Moje starsze dziecko po dogłębnej obserwacji matki,  rownież zapałało chęcią posiadania takich butów, tylko w wersji bardziej nowoczesnej, a nie menopauzalnej. 

Mąż wyraził chęć przetestowania kurtki, w związku z tym poszliśmy za ciosem i zakupiliśmy kurtki w amerykańskim stylu z kapturami. Małżonek uszczęśliwiony przestał marznąć, a ja wyglądałam bardzo sportowo. 
Na marginesie, kurtki, też okazały się trafionym zakupem, do czasu spadku temperatury. Kiedy zrobiło się naprawdę zimno przeprosiłam się z kożuszkiem i odświeżyłam uczucia patriotyczne. 

Od razu stałam się "lokalną atrakcją". Zaczęło się od szkoły, jak pierwszy raz się pojawiłam, wszyscy mieli miny jakby oczekiwali, że na łańcuchu będę prowadzać wielkiego, polarnego niedźwiedzia. 

Mamy zaczęły mnie delikatnie wypytywać czy mi jest ciepło. Mnie było, nie wiem jak im. 

Sytuację w knajpie już opisałam, w sklepach wytrzeszcz był stosunkowo najmniejszy. 

To są plusy i minusy życia na przedmieściach. W Nowym Jorku można chodzić nago (osobiście widziałam panie topless na Broadwayu) i nikogo to nie interesuje. Ale z drugiej strony lubię ten nasz "grajdołek" z wiewiórkami. 

Najśmieszniejsze, że po pewnym czasie zaczęły się pojawiać przed szkołą inne mamy opatulone podobnie jak ja. Jedna z nich zaczepiła mnie kiedyś i powiedziała z westchnieniem ulgi: "Jak to dobrze, że zaczęłaś nosić taką, fajną ciepłą kurtkę bo teraz mnie już nie jest tak łyso". Oczywiście tłumaczenie niedosłowne, ale sens wypowiedzi pozostał niezmieniony. Poczułam się jak prawdziwa pionierka.

Okazało się szybko, że wszyscy obcokrajowcy z krajów, gdzie bywa naprawdę zimno posiadają podobne wdzianka. Teraz wszyscy wyglądający jak egzotyczne miśki z importu, spotykamy się radośnie przed szkołą i pławiąc w cieple patrzymy współczująco na lekko trzęsących się tubylców.


niedziela, 17 grudnia 2017

Światła wielkiego miasta, czyli samotność w tłumie


Moje potomstwo poczuło gwałtowną potrzebę zanurzenia się w cywilizacji. 

Mianowicie zgodnie stwierdzili, że jesteśmy w Stanach (zgadza się), niedaleko Nowego Jorku (zgadza się), a nie widzieliśmy choinki i świateł wielkiego miasta (no tak to się niestety nie zgodziło ze stanem faktycznym). 

Osobiście miałam w zanadrzu kilka innych pomysłów na spędzenie niedzieli niż uganianie się po Nowym Jorku, ale były one zdecydowanie za mało rozrywkowe dla młodszego pokolenia. 

Mąż postanowił zadziałać przekupstwem, zaproponował, że wstąpimy do sklepu Disney'a bo może coś nowego "rzucili". Pokusa była zbyt wielka, uległam. 

Przytomnie powstrzymałam całe towarzystwo od wyruszenia rankiem, bo przecież wtedy się jeszcze nic nie świeci. Opatuliliśmy się jak przystało na zapobiegliwą, Polską rodzinę i wyruszyliśmy  wczesnym popołudniem. 

O ile na naszym przedmieściu zalegało jeszcze trochę śniegu, o tyle w Nowym Jorku zupełnie go nie było. Było za to zimno, tłoczno i do  domu daleko. 

Rozpoczęliśmy  szybki spacerek, bo wolny raczej nie wchodził w grę. W parku Bryant'a wpadliśmy w środek czegoś w rodzaju bazarków rożnego rodzaju rękodzieła. 

Utknęłam jak zwykle w sklepiku z dekoracjami świątecznymi i trzeba było mnie wyciągać siłą (perswazji). Potem zupełnie nieoczekiwanie stanęliśmy oko w oko z wielką żywą choinką, obwieszoną olbrzymimi bombkami i gwiazdami, jeszcze nie podświetloną bo było za jasno. Muszę przyznać, że bardzo mi się ta choinka spodobała, miała w sobie to nieuchwytne świąteczne "coś". Już wtedy zaczęli mi się rzucać w oczy "chłopcy radarowcy", ale jeszcze nie nachalnie. 


Złapawszy  trochę ducha świąt, wyruszyliśmy dalej. 

W sklepie Disney'a panowało pandemonium. Ludzie z szaleństwem w oczach obwieszeni torbami wykupowali towar. W ramach promocji części pluszaków, przy zakupie jednego zdaje się drugi był za darmo. Promocja moim zdaniem zupełnie zbędna, bo wszyscy wręcz rzucali się na puchate, słodziakowate zabawki. Zreszta zupełnie im się nie dziwię, sama bym się trochę porzucała, ale chwilowo nie było zapotrzebowania niestety. 

Wzdychając nostalgicznie - jak te dzieci szybko rosną, dotarliśmy wreszcie na Rockefeller Plaza. I tu żarty się skończyły, a  duch Świat Bożego Narodzenia szybko się upłynnił, albo raczej mocno rozrzedził. 

Choinka faktycznie robiła wrażenie nawet z daleka, były lampki, anioły i od cholery policji. Obrońcy prawa byli uzbrojeni jak na wojnę, co przy takiej liczbie ludzi latających w amoku było w pełni zrozumiałe, aczkolwiek niekoniecznie miłe dla oka. Może jestem nietypowa, ale duże ilości broni palnej jakoś mi się kłócą z Magią Świąt. 

Chcąc przyjrzeć się wszystkiemu trochę bliżej jak ostatnie łajzy wpakowaliśmy się w tłum, który z nabożeństwem podziwiał wystawy sklepu Saks Fifth Avenue. 

Wtedy po raz pierwszy poczułam się mocno niekomfortowo. Otaczała mnie ściana ludzi, nie mogliśmy się  ruszyć, przytomnie tylko pilnowaliśmy dzieci. Nie wiedziałam co się dzieje, tłum bowiem pomalutku się przemieszczał. Okazało się, że w stronę tych nieszczęsnych wystaw. Muzyczka grała przeboje z kreskówek Disney'a, światła na budynku sklepu udawały zamek, ale mi było zupełnie niebajkowo. 

Wreszcie dotarliśmy na ulicę i tu okazało się, że o bliższym podejściu można tylko marzyć bo policja zamknęła ulicę. Kiedy udało nam się szczęśliwie wyrwać z tego obłąkanej rzeki ludzi, nawet moje dzieci miały niewyraźne miny. 

Zaczęłam sie zastanawiać, czy to jest kwestia wieku czy usposobienia. Doszłam do wniosku, że chyba głownie wieku, gdybym 20 lat temu znalazła się w takim tłumie pewnie świetnie bym się bawiła. Widziałam kupę rozchichotanych nastolatek, które bez przerwy robiły sobie zdjęcia, wyraźnie dobrze spędzając czas nie zwracając kompletnie uwagi na nic. A ponieważ nie jestem już nastolatką (całe szczęście, bo dorastać w obecnych czasach to niezłe wyzwanie), czułam tylko ból kręgosłupa i potworne zmęczenie. 

Nasyceni widokami zgodnie udaliśmy się  w drogę powrotną. Po dotarciu na "nasze tereny" uderzyła nas cisza i świeże powietrze. Tłum jak wiemy może pachnieć rożnie, ale raczej nie różami.

Wracając na koniec do naszych upojnych chwil w Wielkim Jabłku, byłam świadkiem sceny, która zapadła mi w serce. 

Stałam i podziwiałam te wszystkie świecące cuda przy słynnej choince, kiedy zwróciłam uwagę na mężczyznę, który znajdował się przede mną. Był bardzo niski, pochodzący z Ameryki Południowej (tak przynajmniej myślę) i rozmawiał przez telefon używając kamerki. Chociaż nie należę do bardzo wysokich kobiet i tak przewyższałam gościa o głowę. Dzięki temu widziałam mimo woli jego telefon. A on pokazywał choinkę i lodowisko swojej żonie i małemu synkowi, jednocześnie ich widząc. Oni siedzieli sobie gdzieś w blasku dnia, na jakimś ciepłym pustkowiu z malutkim domkiem w tle, a on stał sam w czapce marznąc i pokazywał im amerykańskie marzenie.

czwartek, 14 grudnia 2017

Nocne szaleństwa kury domowej, czyli babski wieczór


Nawet najbardziej oddana kura domowa czyli Matka Polka lub jak kto woli House Gestapo musi "dla zdrowotności" co jakiś czas wyrwać się z kurnika. 

W dzisiejszej dobie wirtualnych znajomosci, bardzo cieżko jest znaleźć kogoś z kim można fizycznie od "serca pogadać", a znalezienie przyjaciela graniczy z cudem. Nie  ma tu najmniejszego znaczenia, gdzie się znajdujemy i jakim językiem mówimy. 

Wyjeżdżając do Stanów miałam tyle na głowie, że zupełnie nie zajmował mnie ten, konkretny aspekt życia na emigracji. Moje interakcje towarzyskie, o których wcześniej pisałam były szokujące, interesujące, zabawne, ale mówiąc szczerze nie miałam większych oczekiwań. Może właśnie dlatego poznałam parę fajnych mamuś. Nie mogłabym oczywiście jeszcze nazwać ich przyjaciółkami, ale powiedzmy, że początki są bardzo obiecujące.


Jedna z nich, zapałała szczególną sympatią (ze wzajemnością zresztą) do mnie. W związku z tym obie uszczęśliwiliśmy mężów wieczorną opieką nad dziećmi i pomknęłyśmy w siną dal. 

Sina dal okazała się sympatyczną knajpką z włoskim jedzeniem i bardzo amerykańskim barem. Ponieważ musiałyśmy poczekać na stolik karnie stanęłyśmy przy owym barze i walnęłyśmy sobie po lampce wina. To co wydarzyło się potem zaczęło bardzo szybko przypominać setki amerykańskich filmów. 

Najpierw uaktywnili się panowie stojący po mojej lewej stronie. Rozpoczęli podryw tekstem, że na bank jestem Rosjanką. 

Tu mała dygresja, nie opierali swoich domysłów na moim akcencie, bo go geniusze nie słyszeli, tylko na wyglądzie. Nie chodziło im rownież o moją powalającą urodę niestety, tylko o fakt, że byłam w kożuchu. Kożuszek przyjechał ze mną do Ameryki z Polski, zakupiony w Nowym Targu i ewidentne zrobił wrażenie na panach. Panowie na mnie niestety nie.  

Dostałyśmy stolik, zostawiłyśmy  przedstawicieli płci przeciwnej i oficjalnie rozpoczęłyśmy babski wieczór.

Moja nowa kumpelka wykazała się inteligencją, poczuciem humoru i głębokim uczuciem do ciemiężonych  Polaków. W miarę pochłaniania procentów duch patriotyczny wznosił się coraz wyżej. W knajpie było głośno, w pewnym momencie ktoś zaczął się produkować na żywo, śpiewając piosenki świąteczne, ale i tak dzielnie omawiałyśmy rożne  aspekty II Wojny Światowej. Na szczęście zajęło nam to krócej niż trwała wojna i przeszłyśmy do bardziej rozrywkowych, współczesnych tematów. 

Po jakimś czasie, kiedy byłyśmy już bliskie wystąpienia z konkurencyjnym świątecznym wokalem, pojawił się szef sali. Prawdziwy Włoch, po przepytaniu nas na okoliczność pochodzenia, rozpłynął się oczywiście nad naszą aparycją, kładąc nacisk na moją, ze względu na Papieża Polaka jak mniemam. Powiedział, że cytuję " mam serce większe niż stół", przy którym siedziałyśmy (trafił nam się sześcioosobowy) i że jestem " Mamma mia". Bez oporów się przyznałam, że ma nosa bo Matka Polka to właśnie ja. 

Pan szef totalnie zignorował informację, że moja towarzyszka ma więcej potomstwa ode mnie i po odpowiedniej dawce włoskich słodkości na do widzenia buchnął mnie w mankiet. Moja kumpelka zamarła w lekkim szoku. Uspokoiłam ją, że nic się nie stało, palca nikt mi nie odgryzł i że tak w ogóle to ja jestem urodzona w systemie, gdzie całowanie w rękę było na porządku dziennym i wszyscy jakoś to przeżyli. 

Ogłuszone, ja muzyką, a moja nowa koleżanka włoskimi awansami, opuściłyśmy wreszcie knajpkę. 

Po wyjściu wpadłyśmy na dwóch panów w średnim wieku, którzy wyszli  na papieroska. Moja kumpelka (paląca) z lubością zaakceptowała papierosa i w oczekiwaniu na taksówkę rozpoczęłyśmy kulturalną rozmowę. Zimno było pioruńsko, ale humory wszystkim dopisywały. Panowie byli gotowi dla mojej towarzyszki stać tak nawet całą noc. Jak wyszło w tzw. praniu, że moja nowa najlepsza koleżanka jest kurą domową, zapał panów znacząco opadł. Szczęśliwie dla wszystkich nadjechała nasza taksówka. 

Taksówkarzem okazała się młoda dziewczyna z Hondurasu. Rozpoczęłyśmy ponadwyznaniową i ponadkulturową dyskusję o mężczyznach. Dziewczę miłosiernie wysłuchało naszych świetlanych uwag i porad życiowych i dostarczyło nas do naszych domów

Bezpiecznie wróciłam do kurnika, gdzie czekał już mój osobisty kogut, a kurczaki spały grzecznie w łóżkach.

środa, 13 grudnia 2017

Amerykańskie jedzenie, czyli cierpienia wątroby na emigracji



O jedzeniu już  pisałam wcześniej, nawet sporo, ale temat cały czas do mnie wraca. Prawdopodobnie dlatego, że jeść trzeba, w dodatku regularnie, najlepiej codziennie. 

Korzystając z okazji pozdrawiam serdecznie wszystkie Panie, które prowadzą takie sklepy na całym świecie. Oprócz niewątpliwie emocjonalnych przeżyć, dostarczają bowiem jakże potrzebne do przeżycia kalorie !

Nigdy nie uważałam jedzenia za sens życia i problemy żywieniowe średnio zaprzątały moja uwagę. Niestety na emigracji to się drastycznie zmieniło. Nie wiem na jakiej zasadzie ludzie tu tyją. 

Jesteśmy już na "wygnaniu" od paru miesięcy i ciągle nie możemy się przestawić na jedzenie amerykańskie. Podejrzewam, że cały czas nie znaleźliśmy właściwych sklepów (o ile oczywiście takie istnieją). 

Stosunkowo w miarę dobrze można ogarnąć problem śniadań i kolacji. Mamy już obcykane pieczywo, sery i polskie wędliny. 
Problemy pojawiają się przy obiadach. 

Mięso na przykład, leży go mnóstwo, ładnie wygląda, tylko w ogóle nie ma smaku. Co jeszcze nie jest najgorsze, bo parę razy się zagapiliśmy, kupiliśmy mięso od razu ociupinkę zamarynowane, gotowe do pieczenia i to dopiero była kulinarna  katastrofa. Czasami taka marynata jest bardzo słabo widoczna i trzeba by lizać takie mięcho, żeby określić smak. Mieliśmy z tym takie niespodzianki, że nie wiedziałam czy płakać czy się śmiać. 

Także temat mięsa pozostaje ciągle otwarty, osobista hodowla rogacizny lub standardowej trzody chlewnej w ogródku nie wchodzi w grę, bo my się wiążemy uczuciowo i musielibyśmy z taką krową mieszkać przez całe życie, aż by zdechła ze starości, a potem wyprawilbyśmy jej pogrzeb zamiast zjeść. 

No i te nieszczęsne warzywa i owoce. Tutaj bez pudła można liczyć na nasze świnki, które są lepsze niż wykrywacz metalu na lotniskach. Jak czegoś nie ruszają, należy to niezwłocznie wyrzucić. Parę razy usiłowałam zignorować ich milczące, napuszone sugestie i zawsze potem cierpiałam z tego powodu. 

Niech mi ktoś wytłumaczy dlaczego w takim wielkim kraju, który na zachodzie ma praktycznie stały dostęp do cytrusów i warzyw nie ma smacznego jedzenia ? Wracamy nieuchronnie do braku smaku. 
Nie jestem amatorką " śmieciowego jedzenia", ale nawet gdybym była to też nie widzę tu szału. 

Ostatnio spadł u nas śnieg, snieżyca trwała cały dzień i złapała nas w środku zakupów. Przemoczeni, przemarznięci i pioruńsko głodni, zdecydowaliśmy się przetestować następną amerykańską atrakcję. 

Wylądowaliśmy bowiem w takiej knajpce, gdzie chodzą Panie i dolewają cały czas kawę, wypisz, wymaluj jak na filmach. Ponieważ piliśmy herbatę, dolewały nam cały czas wrzątku, co też miało swój urok. 

Co do jedzenia to bazując na stereotypach wybraliśmy standardy amerykańskie. Najlepsza jazda była z naleśnikami z jagodami, które w praktyce bardziej przypominały omlety, były słodkie z natury, podane ze słonym masłem i słodkim syropem. Moje dziecko po ogarnięciu sytuacji na talerzu (wyglądało bardzo ładnie), zamieniło się ze mną błyskawicznie na potrawy. 

Naleśniki nie były złe, ale od razu powiem, że potem moja wątroba dość jasno przekazała mimo co sądzi o tego rodzaju rozrywkach żywieniowych. 

Obsługiwała nas sympatyczna pani z bardzo silnym akcentem. Jej sposób mówienia, wywołał u mnie niejasne wspomnienia. Przez cały czas trwania posiłku obstawialiśmy kraj pochodzenia naszej kelnerki. Po zapłaceniu rachunku nie wytrzymałam i zapytałam Panią. Okazało się, że jest Greczynką. 

Kocham grecką kuchnię, najlepsze krewetki, kalmary i ośmiornice w życiu jadłam właśnie w Grecji. Błyskawicznie znalazłyśmy wspólny język, kiedy skończyłyśmy omawiać smak, zapach i wygląd greckich specjałów obie miałyśmy autentyczne łzy w oczach (słowo honoru nie przesadzam).

Kończąc ten mocno niestrawny temat na własną obronę, krótka historyjka.


Niedawno poznałam parę lekarzy z Ukrainy. Temat zszedł na jedzenie, po krótkim narzekaniu pan doktor pocieszył mnie, że się przyzwyczaimy. Nie zdzierżyłam i z czystej ciekawości zapytałam czy on już się przyzwyczaił. Pan lekko się spłoszył, ciężko westchnął i powiedział, że jeszcze nie za bardzo. Drążyłam temat dalej, chociaż mój mąż usiłował mnie spacyfikować (możliwe zakłócanie porządku publicznego itd). Zapytałam przesłuchiwanego przeze mnie nieszczęśnika ile już lat tu żyje. Okazało się, że czternaście.

niedziela, 10 grudnia 2017

Choinka, czyli trochę nostalgii

Ogarnęła mnie panika, okazało się bowiem, że możemy nie mieć na Święta choinki. Wyglądało to tak jakby już wszyscy wszystko wykupili. 

Rozpoczęliśmy wiec polowanie na choinkę. W praktyce okazało się to banalnie proste, ponieważ z głupoty zgodziłam się na demokratyczne głosowanie rodzinne. Przegrałam z kretesem, przegłosowały mnie cwaniaki. Ja jedna chciałam żywą, a stanęło na sztucznej. 

Okazało się, że mało tego że amerykańskie, sztuczne choinki są dużo ładniejsze od polskich to jeszcze można je kupić od razu z lampkami. 

Zwłaszcza ten ostatni aspekt kusił mojego męża, który co roku dzielnie walczył z lampkami przy rozbieraniu choinki, bo ubierałam zawsze ja z dzieciakami. 

Zakupiliśmy zatem takie cudo.  I Małżonek dokładnie oczekiwał cudu w stylu kreskówek, że naciśniemy guzik i puuf wyskoczy z pudła gotowa, świecąca choinka. I najbardziej szokujące było to, że prawie wyskoczyła. 

Od momentu otworzenia pudła do podłączenia kabla upłynęło około 10 minut. Wielka choinka, ponad dwa metry, składa się z 5 części, nakłada się je na siebie i po ptakach. Nawet gałęzie nie były przyklepane. Świeci na kolorowo lub biało, w zależności od nastroju i żeby dopełnić całości w iście amerykańskim stylu na lampki jest malutki pilot. 

Oczywiście dokupiliśmy też bombki, aczkolwiek były już mocno poprzebierane i trzeba było się mocno natrudzić, żeby znaleźć ładne. Tu pojawiła się moja pierwsza frustracja, bo bombki były głownie, czerwone, złote, srebrne i zielone. Aczkolwiek bardzo miłym zaskoczeniem było to, że najładniejsze bombki, które znaleźliśmy, były wyprodukowane w Polsce. Zdaliśmy sobie z tego sprawę dopiero w domu. 

Idąc za ciosem powiesiliśmy bombki i odpaliliśmy choinkę. Wyglada pięknie, elegancko, wyrafinowanie, po prostu perfekcyjnie. 

Tylko dlaczego tak bardzo brakuje mi mojej lekko wyleniałej, sztucznej choinki z Polski?
Okazuje się, że niektóre rzeczy nie potrzebują perfekcji tylko duszy i magii.

piątek, 8 grudnia 2017

Dryfowanie, czyli szkolne niespodzianki


Moje starsze dziecko wpadło ostatnio do domu ze szkoły, z okrzykiem na ustach: "Muszę podryfować !" 

Ucieszyłam  się, że pociecha wybiera się na wagary i mamusię uczciwie o tym informuje. Same plusy, czyli życie towarzyskie jej kwitnie i uczciwość rodzinna też. Prawda jednakże skłoniła mnie do refleksji. 

Ponieważ według nauczycieli jesteśmy otoczeni wodą, co technicznie się zgadza bo Ocean tuż tuż, wszyscy muszą umieć pływać. Całkowicie popieram takie stanowisko, dlatego moje dzieci pływają, nurkują i ogólnie rzecz biorąc kochają wodę tak jak ja. Oboje zostali nauczeni miłości do wody domowym sposobem przez członków rodziny. Każdy miał w tym swój udział nawet Dziadziuś. 

Przez lata napatrzyłam się na lekcje basenu w rożnych szkołach i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że nigdy nie spotkałam dziecka, które nauczyłoby się pływać i naprawdę dobrze czuć w wodzie dzięki tym instytucjom. 

Okazało się, że w Stanach takie zajęcia są jeszcze bardziej "inspirujące" niż w Polsce. 

Po pierwszych zajęciach wodnych moje dziecko wróciło w lekkim szoku. Odliczając stymulujące przemówienie nauczyciela, ubieranie i rozbieranie, w wodzie całe towarzystwo przebywało około 20 minut. Następnym razem ponieważ nie było ratownika siedzieli na brzegu basenu rozebrani, marzli i uczyli się "na sucho" technik pływackich. W kolejnych zajęciach moje dziecię  nie uczestniczyło bo uczciwie złapało małe zaziębionko. 

Po powrocie do szkoły nauczyciel z niezwykle poważną miną powiadomił moje dziecko, że musi odrobić zajęcia, mianowicie dryfować w wodzie przez dokładnie 6 minut. Dla osób, które jeszcze nie dryfowały po amerykańsku, po polsku oznacza to unoszenie się na wodzie. 

To ja się trochę nadryfowałam w swoim życiu ! 

Bardzo inteligentne jest to, że nie może sobie podryfować na lekcji, tylko musi przyjść na zajęcia dodatkowe (na dokładnie 6 minut). 

Ciekawie się też tutaj pisze krótkie wypracowana. Mianowicie należy to robić według tabelki. Jeżeli coś jest źle napisane, niedokładnie według wzoru, to taki delikfent musi poprawiać takie literackie arcydzieło aż do skutku, często kilka razy. Nie wiem jak te dzieciaki to znoszą, bo mnie by już dawno trafił szlag. 

"Ale z drugiej strony" jak to mawiał Tevye Mleczarz, pewien aspekt szkolny jest tu rozwiązany idealnie. Tak zwane "nękanie" nie ma tu prawa bytu. Jak pierwszy raz o tym usłyszałam, byłam mocno sceptyczna. Okazało się, że nie miałam racji. Ponieważ szkołę można pozwać za "nękanie", rasizm, dyskryminację itd., nikt na to tutaj nie pozwala. Strach przed utratą pieniędzy wpływa niezwykle stymulująco na władze szkolne utrzymujące porządek wsród młodzieży. Można ? Można ! A u nas w kraju cały czas wszyscy na ten temat debatują, jak to ugryźć. Taaak wystarczy zagrozić komuś pozwem i perspektywą wysokiej grzywny. Najlepsze są najprostsze rozwiązania.

I na koniec szkolnych klimatów - Zarzadzający ruchem. Przed szkołą, gdzie podjeżdżają wszystkie mamy w piżamach, dwa razy dziennie steruje ruchem staruszek. Nie wiem ile ma lat, ale myślę, że spokojnie 80 urodziny obchodził już jakiś czas temu. Jest to ewenement na skalę tej małej społeczności, przyzwyczajonej do ogólnego wyrafinowania. Widuję go dwa razy dziennie i zawsze dzielnie tworzy korki, wita się ze wszystkimi, przypomina o ciepłych ubraniach i o tym, żeby słuchać nauczycieli, przybija piątki, wszystko to robi na środku ulicy, a wypasione samochody karnie stoją i nawet nie pisną. 

Kiedyś dla mnie zrobił taki korek, super uczucie ! Jak przez parę dni chorował, to postawili w to miejsce przystojnych, młodych, napakowanych policjantów, ale mimo interesujących widoków to nie było to samo.

Integracja międzynarodowa, czyli sushi plus kabanosy


Moje dzieci dzieli parę lat różnicy, dzięki czemu mogę porównywać systemy szkolnictwa na rożnych poziomach. 
Cześciej zdecydowanie jestem zmuszona udzielać się towarzysko w przypadku młodszego potomka (rżnęłam dynie, jadłam indyki, integrowałam, się międzynarodowo przy kawie itd). 

Ostatnio jednak, prawdopodobnie w związku z okresem przedświątecznym, zostaliśmy grupowo zaproszeni na imprezkę dla obcokrajowców, do szkoły starszego dziecka. 

Za moich, studenckich czasów takie przyjęcia cieszyły się dużą popularnością, po prostu każdy coś przynosił i życie towarzyskie kwitło. 
Tutaj zostało to zorganizowane identycznie, aczkolwiek ze względu na mocno międzynarodowy przekrój grupy było bardzo egzotyczne. Mianowicie każdy został poproszony o przyniesienie czegoś do jedzenia, typowego dla kraju, z którego pochodzi. 

Bez ściemniania, powiem, że poszłam na łatwiznę i zrobiłam małą czystkę w sklepie polskim. Bazując jak zwykle na wędlinach naszego, rodzimego pochodzenia uszczęśliwiłam grupę obcokrajowcow. Co było do przewidzenia największą popularnością cieszyły się kabanoski !


Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane, każdy produkt musiał być dokładnie opisany, co zawiera, skąd pochodzi itd. Wszyscy są tutaj mocno przewrażliwieni, jeżeli chodzi o wszelkie alergie. Co ma  podwójny sens. Po pierwsze nikt im nie zacznie się dusić na oczach, a po drugie nikt ich nie pozwie. 

Kiedy stoły już uginały się od dziwnie wyglądającego jedzenia, ochłonęłam z pierwszego szoku kulturowego i zaczęłam węszyć po okolicy (w przenośni i dosłownie). 

Jak zwykle można było wyodrębnić grupy "geograficzne". Królowała zdecydowanie Ameryka Południowa. Wszyscy przeszli natychmiast na hiszpański i zaanektowali jeden kąt sali, druga grupa bardzo mała, niestety zabrzmi to rasistowsko - czarna, trzecia Azjatów i czwarta my. 

Przez "my" rozumiem dosłownie tylko naszą rodzinę. Tak się złożyło, że inni Europejczycy wyjątkowo nie dojechali. W efekcie nagle wylądowaliśmy przy stole z Japonkami. I to był czysty szał ! 

Na marginesie dodam, że uwielbiam sushi, nowo poznane skośnookie kumpelki przyniosły właśnie sushi własnej roboty. Już w tym momencie je pokochałam. W dodatku były bardzo miłe, ich angielski był bardzo słaby, ale okazało się, że przy dobrym jedzonku właściwie nie jest niezbędny. 

Starając się zaimponować towarzystwu, przypomniałam sobie moje japońskie słownictwo, które niepokojąco zahaczało o harakiri, samurajów, roninów itd. Na szczęście Panie mimo braków językowych wykazały się wielkim poczuciem humoru (pominęłam przy jedzeniu temat seppuku i harakiri). 

Nasze dzieci reprezentujące typową słowiańską urodę, w oczach Japonek były super egzotyczne. Młodsze dziecko ignorując całkowicie potencjalne trudności w komunikowaniu się, władowało się prawie na kolana jednej z nich i rozpoczęło długą rozmowę o pokemonach, które jak wiemy najlepiej łapać w Tokio. Okazało się, że Panie tak samo dobrze znają się na pokemonach jak na robieniu sushi. 

Pod koniec wieczoru były totalnie zakochane w naszym synu. 

W międzyczasie uaktywniła się druga strona sali i przy muzyce rozpoczeły się lekkie przytupywania. Prawdopodobnie ze względu na obecność rodziców młodzież zdecydowała się szaleć z umiarem, niestety. A szkoda, bo z tego co widziałam to niektóre z tych dzieciaków miały fantastyczne wyczucie rytmu. 

Tutaj nasze potomstwo stwierdziło, że im też grają w duszy gorące, latynoskie rytmy i zaczęło tańczyć. Powiem nieskromnie, że wymiatali ! O ile wcześniej azjatyckie mamusie zapałały uczuciem do naszego syna, teraz dołączyła do nich również żeńska część latynoskiej populacji. Do nieśmiałych pląsów dołączyli się nawet nauczyciele. Szkoda, że impreza miała czas ograniczony, który i tak wszyscy przekroczyli, bo jeszcze trochę i rozkręciłaby się z tego całonocna zabawa. 

Pod koniec tych dzikich pląsów podeszła do nas nieśmiało para i zapytała czy te tańczące dzieci to nasze ? Przytaknęliśmy ochoczo. Małżeństwo odetchnęło z widoczną ulgą, okazało się, że to Francuzi. Spędzili cały wieczór przyczajeni gdzieś w kąciku. Pani zapytała  mnie konspiracyjnym szeptem, czy ja sobie zdaję sprawę, że jesteśmy tutaj jedynymi europejczykami ? Wygladała przy tym na lekko przerażoną. 

Dopiero co przyjechali tak jak my, ale jeszcze biedacy nie ochłonęli. Zawsze wiedziałam, że Polacy są bardziej zahartowani w bojach oraz otwarci na nowe doznania. Mój duch patriotyczny zdecydowanie ciągle trzyma się świetnie !

Padliśmy sobie w objęcia ze wszystkimi nowo poznanymi rodzicami i nauczycielami, zgarnęliśmy potomstwo, dotarliśmy do domu i zgodnie uznaliśmy imprezę za pełen sukces integracyjno-towarzyski.

środa, 6 grudnia 2017

Mikołaj i awaria światła, czyli normalne, świąteczne aktywnosci


Odwiedził nas Święty Mikołaj, najwidoczniej wszyscy byliśmy bardzo grzeczni. Zastanawialiśmy się, którą strefę czasową Mikołaj będzie honorował. Zdecydował się na czas polski, dzięki czemu poszliśmy spać późno, zamiast czekać na niego całą noc.

W tak zwanym międzyczasie udało nam się ogarnąć sprawę oświetlenia ogrodu. 

Tu mała dygresja. Całe moje życie patrzę z podziwem jak innym ludziom udaje się osiągnąć w urządzaniu wnętrz, kuchni na przykład, minimalistyczne wyrafinowanie, zen po prostu. Biel, biel, pustka i elegancka sterylność. Mnie się to nigdy nie udało. Jakbym się nie starała na koniec zawsze jest przytulnie i "zen" nijak nie może się wpasować. 

Dawno temu bliska mi osoba powiedziała, że można mnie wpuścić do pustego, obskurnego pokoju i zawsze zrobię z niego prawdziwy dom. Uważam to za prawdziwy komplement. 

Wracając do oświetlenia domów, większość z nich jest właśnie udekorowana w taki super elegancki sposób. Przeważają białe lampki, co ma w praktyce sens bo jest jaśniej, ale rownież bardzo elegancko. Girlandy wiszą rozmieszczone co do centymetra, nie ma miejsca na szaleństwo "i ułańską fantazję". Obiektywnie wygląda to wszystko naprawdę bardzo efektownie.

Ja po zakupieniu sterty lampek, dałam się porwać chwili (albo raczej godzinom). Efekt jest, tylko znowu cholera mi nie wyszło wyrafinowanie. Jest za to kolorowo i magicznie. 

Wczoraj po zmroku, kropił mały deszczyk, a my napawaliśmy się właśnie ową magią, w oczekiwaniu na Świętego Mikołaja i nagle: "ciemność, ciemność widzę” !

Inteligentnie wszystko zaizolowaliśmy odpowiednio, oprócz jednego przedłużacza. Mikołaj, który akurat przelatywał kontrolnie w okolicy, spojrzał z góry z litością na niedoświadczonych cymbałów i tylko dlatego dzisiaj idziemy kupować nowy przedłużacz, a nie pełne oświetlenie ! 

Za parę dni ma spaść śnieg, wszyscy już się nie mogą doczekać. W związku ze znaczącym pogorszeniem aury, zmieniła się dynamika stosunków (luzik, luzik tylko towarzysko-szkolnych). Mamy mianowicie zamiast biegać, jeżdżą do szkoły samochodami (większość w piżamach).

Ponieważ ja chodzę, w moim przypadku piżama raczej się nie sprawdza. Chociaż może kilku sąsiadów byłoby zainteresowanych ? 

À propos zainteresowania jeden osobnik płci męskiej wzbudził je niedawno we mnie. Pojawił się mianowicie pan pochodzenia latynoskiego (znowu zero możliwości komunikacji) i okazało się, że będzie zamykał zraszacze trawników na zimę. 

Zdziwiłam się bardzo bo nigdy takowych nie dostrzegłam. Okazało się po raz kolejny, że nie doceniłam pomysłowości amerykańskich specjalistów tym razem od spraw architektury zieleni. 

Zraszacze były i nawet działały. Zaprogramowane na działanie trzy razy w tygodniu, o 3 rano, przez dziesięć  minut. Tak, a ja zasuwałam z wężem ogrodowym, bo wszystko schło na potegę. Drugi raz już mnie tak nie przerobią, bo nauczyłam się jak ten cały system zaprogramować i przede wszystkim, gdzie on jest ukryty. 

Podczas prezentacji, ponieważ dialog nie wchodził w grę, musiałam wyglądać jak jedna z moich zdziwionych świnek. Pan coś tam nacisnął, z otworów poleciała para i spowiła wszystko jak w horrorze. 

Konserwacja została zakończona pomyślnie, dostałam rachunek i fachowiec rozpłynął się można powiedzieć dosłownie we mgle. 

Czasami członkowie rodziny lub przyjaciele z Polski pytają mnie czy ja się tu biedulka nie nudzę. Przysięgam, jeszcze nie udało mi się osiągnąć takiego stanu.

sobota, 2 grudnia 2017

Dekorowanie domu, czyli przyszła kryska na szaloną Matkę Polkę

Jak to się mówi "karma do mnie wróciła". Patrzyłam z zażenowaniem, jak sąsiedzi zaczynają dekorować swoje domy i ogródki w listopadzie i teraz się to na mnie zemściło. 

Chcąc przynajmniej zachować pozory przyzwoitości, postanowiłam wstrzymać się z procesem ozdabiania do grudnia. Dzisiaj wystartowałam, lądowanie było bolesne. 

Do pierwszego drzewa podeszłam z dzikim entuzjazmem, nalatałam się w kółko jak pies, ale pięknie udało mi się je okręcić lampkami. Do drugiego drzewa podeszłam spokojniej, ale cały czas pełna wiary we władne siły. Naiwniaczka ! 

Gdzieś w połowie lampek, okazało się, że potrzebuję wsparcia do pracy na tzw. wysokościach. Przytargałam wysokie krzesełko z kuchni, bo nie dorobiliśmy się jeszcze drabiny. Całe szczęście, że w tym momencie wróciła moja rodzina z zakupów, dzięki czemu mąż miał okazje złapać mnie jak Danuśkę z Krzyżaków. 

Dokończyliśmy drugie drzewo razem, następnie zaatakowałam krzaczek, wbrew oczekiwaniom był jeszcze gorszy niż drzewo bo kłuł w rożne części ciała. 

W tym samym czasie moje starsze dziecko ambitnie wzięło się za dekorowanie drzwi wejściowych. Po rożnych próbach okazało się, że najwygodniej będzie robić to z ubikacji. Tak więc ja tkwiłam w krzakach, a moja pociecha dyndała malowniczo obwieszona lampkami przez okno z kibla. 

Niesamowite było w tym całym procesie także to, że robiliśmy to wszystko na totalnego czuja, bo świeciło słońce, jak w rozkwicie lata i nie można było zobaczyć co i gdzie się może świecić.

Chyba w tym momencie uświadomiłam sobie geniusz i mądrość, płynąca z wieloletniego doświadczenia sąsiadów. Nic dziwnego, że zaczęli miesiąc temu, dzięki temu mogą się ruszać. Jeden komplecik lampek dziennie i gdzieś w okolicy świąt wszystko im świeci. Mnie chwilowo nic nie świeci, bo nie wiem jak to wszystko podłączyć i połączyć. W dodatku mam takie niejasne wrażenie, że mamy za mało lampek. Jak zgłosiłam rodzinie moją wątpliwość, mąż wyraźnie zbladł. 

Oczywiście, żeby nowej tradycji i wszystkim moim dziecięcym marzeniom stało się zadość, pojawiły się też Myszki: Miki i Mini. Tu litościwie, dla mnie okazało się, że wystarczy je podłączyć do prądu, rosną jak balon i świecą same od środka.

Teraz wszyscy lekko oszołomieni czekamy do zmroku, żeby zobaczyć ile tysięcy lampek nam brakuje.