wtorek, 29 stycznia 2019

Indianie i ułamki, czyli kolektyw rodzinny kontra szkoła

Spotkania w szkole, dotyczące metodyki nauczania juniora, przyniosły spektakularne efekty, tylko może niekonieczne takie jakich wszyscy oczekiwaliśmy.
Istnieje realna szansa, że przyczynią się do poważnego uszczerbku na naszym, (rodzicielskim), zdrowiu psychicznym i fizycznym.
Grono ocaleje, bo szcześliwie dla nich jesteśmy osobnikami mało agresywnymi i nie popieramy prawa do posiadania broni przez każdego łachmytę.

Panie podeszły bowiem do problemu bez sentymentów, konkretnie do bólu i bez marginesu na słowiańską improwizację, o wyobraźni i odrobinie rozsądku nie wspominając.

W ramach edukacji językowej junior przyniósł do domu książkę o Indianach, (lektura obowiązkowa), z uroczą adnotacją od pani, że ma przeczytać pierwszy rozdział i napisać wypracowanie, (według tabelki), na już.
Tabelka wywołała u mnie dreszcze i stan paniki, ale nie poddałam się pokładając wielkie nadzieje w starszym dziecku.

Wzięłam się w garść i zaczęłam pochłaniać dzieło. Nie mam jeszcze wyrobionego zdania co do tej opowieści jako całości, ale dwa razy prawie przysnęłam, (ale może to zmęczenie ogólne, a nie koniecznie poziom literatury, nie zapeszajmy).

Słownictwo, jak dla mnie trochę za ambitne dla dzieciaka dopiero poznającego język, ale nie będę się czepiać, może tak się najlepiej i najszybciej uczy języka obcego. 
Tylko dlaczego tego języka mam uczyć go ja, a nie specjalistki w szkole ?

Tak, dokładnie takie samo, pytanie zadał mój szanowny małżonek, jak wykończony dotarł do domu i zamiast odsapnąć, musiał czynnie uczestniczyć w procesie twórczym pisania streszczenia, następnie streszczenia ze streszczenia, głównej idei ze streszczenia i kilku innych ciekawych kombinacji literackich tworów, o których istnieniu nie śniło nam się wcześniej.
Taaaak, człowiek uczy się całe życie, tylko nie zawsze robi to dobrowolnie.

A żeby już całkiem nie było tuzinkowo, w książce bohaterowie w rozmowach wtrącają bardzo często określenia indiańskie. Na końcu książki, w związku z tym znajduje się bardzo podręczny słowniczek indiańsko-angielski, (jeszcze tylko nie rozgryzłam, którego plemienia, ale wszystko przede mną).
Z przyjemnością poszerzę swoje horyzonty i postudiuję sobie słownictwo rdzennych Amerykanów, ale jak dla juniora to już chyba trochę za dużo tego lingwinistycznego szczęścia.
Musi przeczytać, zrozumieć i opracować lekturę w dwóch językach obcych, (na raz).

Byłoby miło, gdybyś ktoś kompetentny udzielił mi kilku porad, jak ja mam nauczyć syna pisać wypracowanie z tekstu, którego w części nie rozumie, używając słów, których nie zna, dodatkowo na temat, który dopiero poznaje.
Ja rozumiem, że dzieci mają bardzo chłonne i niezużyte upływem czasu, mózgi, ale co za dużo to i świnia nie skonsumuje.

Jeżeli chodzi o matematykę, pani uprzejmie poleciła juniorowi porobić zdjęcia zadań z jej zeszytu i tablicy, (rozwiązanych) i przedstawić materiały rodzicom, żeby się nauczyli liczyć we właściwy sposób, (matoły ograniczone, czyli my).

Żałowałam, że nie zrobiłam mężowi zdjęcia, jak usłyszał polecenie i zapoznał się z materiałem.
To było coś jak połączenie ziejącego straszliwym ogniem smoka ze słodkim misiem. 
Smok w środku, misiek na zewnątrz, ze względu na delikatne uczucia zestresowanego już dziecka.
W efekcie wyszedł miś albinos, biała furia z czerwonymi oczami i nadciśnieniem.

Syn obładowany papierami, uszczęśliwił nas wizją udoskonalania nadwątlonej czasem wiedzy niejako w systemie długofalowym, tak przynajmniej wygląda to na podstawie działań pań nauczycielek.
Tylko, że ja już jedną maturę zdałam, i na drugą, amerykańską zdecydowanie brakuje mi zapału, czasu i ogólnie mi się nie chce.

W praktyce wygląda to tak, że w standardową pracę domową z matematyki, (te nieszczęsne ułamki) i w opracowywanie lektury, żeby nie zwariować, musi być zaangażowana cała rodzina, bo dla jednej osoby to jest zdecydowanie za dużo.
W związku z tym trzeba się dzielić obowiązkami, każdemu po równo, żeby nikomu nie było za dobrze.
Mam nadzieję, że starsze dziecko nie wyprowadzi się w związku z tym  przedwcześnie z domu.

I tutaj można do sprawy podejść dwutorowo, albo panie mają nas za chodzących geniuszy, wręcz powalających intelektem, którzy ze śpiewem na ustach bedą pochłaniać lektury, pisać idiotyczne wypracowania w tabelkach, dodatkowo czerpiąc z tego niezrozumiałą dla nikogo satysfakcję, albo mają nas za totalnych frajerów, którym zrzucą na głowę to co należy do ich obowiązków.

To co sobie pomyślałam o paniach nauczycielkach przemilczę, bo nie znam jeszcze wystarczająco dużo indiańskich słów opisujących mój, obecny stan ducha.
Powiedzmy tylko, że niespecjalnie wierzę w wersję pierwszą. 
Mam wielki sentyment do zwierząt i wiem, kiedy ktoś mnie robi w konia, lub w osła, ewentualnie w tym przypadku w woła roboczego.

czwartek, 24 stycznia 2019

Rogi i edukacja, czyli jak daleko pada jabłko

Jako Matka Polka odpowiedzialna, przeprowadziłam rozmowę z juniorem. 
Bezczelnie licząc, że inteligencję odziedziczył w genach po rodzicach i zrozumie skrajny debilizm bez uszczerbku na jego zdrowiu psychicznym, wprowadziłam go w szczegóły rozmowy z nauczycielkami.

Jest wiele wspaniałych i trudnych momentów w życiu rodziców. Według mnie jednym z najcięższych, (oprócz wyjaśnienia skąd się biorą prezenty pod choinką), jest próba przekonania dzieciaka do czegoś do czego sami kompletnie nie jesteśmy przekonani i dodatkowo zrobić to wiarygodnie.
Wyszło mi połowicznie.

Ta rozmowa była właśnie z takiej czarnej serii. Wzięłam się w garść, usadziłam juniora i rozpoczęłam śledztwo połączone z agitacją. Świecenie lampą po oczach sobie odpuściłam, wystarczy, że podejrzewałam, że wkrótce sama będę musiała świecić oczami ze wstydu, że plotę bzdury.

Sprawę streszczeń lektur, tudzież wnikliwej analizy postępowania bohaterów, jakoś przeżyliśmy. 
Syn uwagi przyjął do wiadomości, zobowiązał się przywiązywać wiekszą wagę do problemu "co autor miał na myśli", nawet jeśli według niego specjalnie się nie wysilał.
Już w tym momencie rogata dusza juniora dała się wyczuć, (na razie subtelnie) i tutaj rownież skończyły się moje sukcesy przekonywania syna do wyższości naukowych metod amerykańskich nad metodami reszty świata.

A potem wzięliśmy na klatę problem matematyki i tutaj okazało się, że po kimś te nieszczęsne rogi odziedziczył i to nie jest tatuś.

Matematyka pomimo faktu, że jest nauką ścisłą pozwala na dość dużą swobodę w metodach rozwiązywania zadań. 
Wszyscy wiemy, że zadanie można rozwiązać na wiele sposobów. I wszystko gra, jak wynik jest prawidłowy. Problemy pomawiają się jak pedagog nie rozumie metody, wtedy ignoruje wynik, a mamusia ląduje na dywaniku.

Pechowo w szkole juniora wyjątkowo dali upust specyficznej kreatywności w tej dziedzinie, co ja bez ogródek nazywam umysłowym ograniczeniem, ale to jest moje zdanie, nie upieram się może to Europa jest zacofana.
W efekcie zdarza się, że prace domowe dzieciaka z podstawówki jawią się nam rodzicom, (pełnoletnim i wykształconym), jak wizja z horroru w języku obcym, chińskim na przykład.

I gdybyśmy byli humanistami, to miałoby to sens, ale nie jesteśmy, przynajmniej nie z wykształcenia, a dodatkowo mąż, żeby było śmieszniej ma doktorat z matematyki. 

Moja ulubiona kwestia, która pada jak siada do pracy domowej z synem i mruczy cicho do siebie, brzmi: 
"Oni chyba całkiem pogłupieli, co to za bzdura" i druga "Za cholerę nie wiem o co tym idiotom chodzi".
Jeżeli ma jeszcze jakieś uwagi to sensownie je przemilcza, żeby nie gorszyć i zniechęcać potomka do pochłaniania wiedzy.

Po ostatnim, szkolnym spotkaniu, zdecydowałam się wprowadzić pewne drastyczne zmiany. 
Jak do tej pory robienie pracy domowej z matematyki polegało na tym, że junior po krótkim wyjaśnieniu zagadnienia, rozwalał zadania bez błędu, metodą, powiedzmy europejską, a potem biedny mężuś spędzał upojną godzinę ucząc go metody amerykańskiej, (bez większego skutku), niejako pro forma po fakcie, od tyłu.
Sensu w tym nigdy nie widziałam żadnego, ale posłusznie trwałam w tym szaleństwie, przynajmniej dopóki nie doszło do konfrontacji z ciałem pedagogicznym.
Wtedy z ułańską fantazją stwierdziłam, że już wystarczy.

Postanowiłam, że syn będzie edukowany metodą uniwersalną. To znaczy, będziemy wykorzystywać znajome, polskie rozwiązania, a jeżeli amerykańskie będą sensowne, dołączymy je do ojczystych. 
Taka kosmopolitańska metoda nauczania matematyki, prawdopodobnie powinnam ją opatentować.
I mówiąc szczerze nie specjalnie mnie interesuje stanowisko szkoły w tej sprawie. 
Widocznie jestem staroświecka i chcę, żeby moje dzieci za kilka lat, umiały liczyć bez kalkulatora.

Po powrocie ze szkoły zasiadłam z juniorem do ułamków. 
Gdyby polscy matematycy zobaczyli jak można uczyć działań na ułamkach w Stanach, wpadliby w depresję, porzucili wykonywanie zawodu i dołączyli do ruchu Green Peace, żeby uratować jakiegoś biednego wieloryba, skoro nie mogą uratować honoru, na skutek rodzaju wykonywanej pracy.

Jak już ogarnęliśmy z synem pracę domową, z ciekawości zapytałam dlaczego ewidentnie ignoruje wskazówki pani, bo nie znałam go z tej strony.

I tu odziedziczone poroże pokazało się w całej okazałości, rozpoznałam znajomy buntowniczy błysk w oku, (widuję go od czasu do czasu w lustrze). 
Junior, dziecko prawdomówne i inteligentne walnął prosto z mostu: 

"Bo większość wyjaśnień pani kompletnie nie ma sensu, nie działa i wolę rozwiązywać zadania moją metodą".
Pewnie i tak powinnam się cieszyć, że dzieciak nie podsumował pani bardziej dosadnie.



środa, 23 stycznia 2019

Trochę farsy o poranku, czyli nie ma to jak szkolna indywidualność

Odbyłam rozmowę w szkole. Tutaj powinny rozbrzmieć werble, ewentualnie wystrzał armatni, albo odgłos walenia głową, moją bądź ciała pedagogicznego o ścianę.

Panie sztuk dwie, były lekko spłoszone moją, pełną wyczekiwania postawą. 
Jak zaczęły rozmowę od pytania jak sobie radzi mój syn, to znowu mną lekko zatrzęsło.
Wzywają mnie do szkoły, żeby zapytać o postępy w nauce mojego dziecka, to już nawet nie jest śmieszne, ani smutne tylko żałosne.

Bez zniżania się do udzielenia odpowiedzi, odwzajemniłam się pytaniem, co jest tak pilne, że ściągnęły mnie do szkoły bladym świtem, kiedy ostatni raz prowadziłyśmy taką, uroczą pogawędkę w grudniu.
Bo może coś przegapiłam, maturę na przykład.

Okazało się, że nie doceniłam siły systemu. Panie szczerząc się zachęcająco przedstawiły mi sytuację, która według nich wymaga natychmiastowej interwencji. 
W związku z tym nastawiłam się psychicznie, a było na co.

Najpierw wypowiedziała się pani od angielskiego, że junior jest trochę za energiczny w działaniach. Oczami wyobraźni zobaczyłam go rozwalającego budynek szkolny. 
Zażądałam przykładu, okazało się, że jak omawiali lekturę i został poproszony o streszczenie rozdziału, zrobił od razu streszczenie całej książki. 
W tym momencie zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy nie mam problemów nie tyle ze zrozumiem języka co ze słuchem.
I żeby była jasność sytuacji, nikt nie miał zastrzeżeń co do jakości pracy, ale faktu oburzającej samowoli.
I paradoksalnie, gdyby nic nie zrobił to byłoby to mniejsze przewinienie.

Jako, że zostałam dobrze wychowana, grzecznie słuchałam, bo chamem nie jestem i nie będę przerywać, nawet jak ktoś bredzi. 
Pani, najwyraźniej zachęcona moim spokojem rozkręciła się na całego.
Sypnęła innymi przykładami, w książce na przykład, było stwierdzenie, że Indianie obozowali nad rzeką. No w końcu mogli, przecież kiedyś to był ich kraj.

Junior odniósł się do faktu ze zrozumieniem, ale nie wnikał w ich rozterki emocjonalne, a najwyraźniej powinien.
 "A dlaczego obozowali" ? Pani zadała mi to pytanie wyczekująco, świdrując mnie oczami.
Trwałam niewzruszenie w grzecznym milczeniu, nie ze mną takie numery. 
Jak zaczęłabym mowić o Indianach, na bank wyrzuciliby juniora ze szkoły, a mnie razem z nim.
Pani odpowiedziała sama sobie: "Bo chcieli łowić ryby".
Syn najwyraźniej nie przeprowadził wystarczajaco wnikliwej analizy w sposobu myślenia Indian, a powinien.

I teraz oni zaczynają następną lekturę i boją się, że on znowu im za dużo i za szybko streści.
Ocknęłam się z szoku, wyraziłam poparcie, ostatecznie mogę dziecku wyjaśnić ten problem, ale przy okazji nie odmówiłam sobie przyjemności i uprzejmie zapytałam, dlaczego pani nie pomogła mu na teście, kiedy jej psim obowiązkiem jest uczenie obcokrajowców języka.

Pani dostała rumieńczyków i zasłoniła się prawem stanowym, na mocy którego mogą wyjaśnić podczas testu tylko jedno słowo, co jak wiemy w przypadku zadania tekstowego z matematyki jest bardzo pomocne, bo nie rozumie  się już tylko większości tekstu, a nie całego.

Następnie wzięła mnie na warsztat pani odpowiedzialna za matematykę. 
Kiwając głową współczująco, uświadomiła mi, że junior ma braki i źle rozwiązuje zadania, zażądałam wyjaśnień. 
Okazało się, że zamiast się pieścić z danym zadaniem na całą stronę, wali od razu gotowy wynik.
Z zimną krwią zapytałam: "Dobry ?" Pani niechętnie przyznała, że na ogół tak. 
Nie wiem tylko jak duży jest ten ogół. 
Aczkolwiek musi być spory, bo my z mężem takowych braków u naszego dziecka raczej nie dostrzegliśmy.

I na koniec obie panie najwyraźniej sadząc, że urobiły mnie wystarczajaco i poddam się bez walki, przystąpiły do meritum i zgodnie stwierdziły, że najgorszym błędem mojego syna, jest fakt, że robi wszystko po swojemu. 
Podsumowując, nie słucha ich świetlanych rad, prosi o pomoc wtedy kiedy system nie przewiduje, ma własne sposoby liczenia, o sposobie myślenia nie wspominając.
I mówiąc szczerze wyglada na to, że tak naprawdę tu leży, już nie tyle pies, co cała sfora pogrzebana.

Okazało się, że mogą wybaczyć praktycznie wszystko, od analfabetyzmu, przez lenistwo na szkolnej agresji skończywszy, a nie mogą znieść indywidualności.

Co specjalną nowością dla mnie nie jest, bo już dawno temu spotkałam się ze stwierdzeniem, że nic tak nie zabija indywidualności i nie zrównuje poziomu w dół, jak szkoła.

Jak nauczyła nas historia z system się nie wygra i ogólnie szkoda czasu i sił na takie zmagania.
W związku z tym przeprowadzę poważną rozmowę z juniorem i postaram się  jakoś wybrnąć z tej sytuacji.
Tylko zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim kończy się rozsądek, a zaczyna farsa.

wtorek, 22 stycznia 2019

Ciśnienie frustracyjne, czyli eksplozja niezrozumienia

Zima nie odpuszcza, podstępnie kusi słoneczkiem za oknem, a po wyjściu z domu atakuje frontalnie falą mrozu.
Aczkolwiek wydaje się, że ewentualne zamarznięcie jednak mi nie grozi, bo rozgrzewają mnie od środka emocje związane ze szkołą. 
Jak ja bym chciała, żeby chociaż raz na jakiś czas rozgrzało mnie coś bardziej rozrywkowego.

Tym razem, żeby nie było nudno zadziałała nauczycielka juniora. 
Używając języka opisowego, "krew mi się zagotowała" i jakoś nie stygnie.
Jest to zjawisko ze wszech miar fizjologiczne i bardzo łatwo wytłumaczalne. 
W celu wywołania takiego efektu, najpierw się danego osobnika wyprowadza z równowagi, ewentualnie stresuje, wtedy w szybkim tempie rośnie mu ciśnienie co z kolei bardzo skutecznie wpływa rozgrzewająco od środka na całe ciało.
Problemy pojawiają się jak jest trochę za dużo tego rozgrzewania i nieszczęśnik ląduje w szpitalu z wylewem.

Mnie tak dzisiaj rozgrzał e-mail ze szkoły juniora z zaproszeniem na rozmowę. 
Po pogonieniu szkolnych sadystów-bandziorów, miałam nadzieję na dłuższy brak kontaktów z tą placówką naukową.

Treść była enigmatyczna i wiała grozą, w związku z tym napisałam pytając, najwyraźniej za mało dyplomatycznie, co się stało, bo natychmiast dostałam odpowiedź, że absolutnie nic, tylko tak sobie chcą pogadać.
A ja się ostatnio zrobiłam się jakaś, taka, mało towarzyska i w związku z tym zaczęłam odczuwać sygnały stanu przedzawałowego.

Amerykanie są mistrzami mówienia, czytania i pisania bez zrozumienia i żeby było ciekawiej robią to we własnym języku.
I w tym momencie powiało nie tylko grozą, ale wręcz horrorem i psychodelicznym absurdem.

I jest to widoczne wszędzie, aczkolwiek najbardziej oczywiście w przypadku słowa pisanego. 
Przychodzi na przykład taki e-mail, krotki, prosty, można powiedzieć, że banalny, wszystkie słowa są zrozumiałe, a nie wiadomo o co w nim chodzi i wcale jak w znanym powiedzeniu nie chodzi o pieniądze.

I człowiek stoi jak głupia kura, (może być domowa), wpatrzona w ziarno, (w tym wypadku w monitor), i stara się sobie przemówić do rozsądku. 
Przemówienie wyglada mniej więcej tak: 

"No przecież mam studia, liceum, podstawówkę, umiem się porozumiewać płynnie nie tylko w ojczystym języku, ale w angielskim też, mam rożne życiowe sukcesy, (tutaj lista), zdałam w życiu kupę egzaminów, (językowych też), ogólnie nie zauważyłam jeszcze u siebie oznak skretynienia, (chociaż uważa się, że po porodach różnie bywa), to dlaczego nie rozumiem dwóch prostych zdań spłodzonych przez panią z podstawówki, (z całym szacunkiem dla wszystkich pedagogów).
Niestety po przemówieniu, rozsądek nie wraca, ciśnienie do normy też.

Podczas rozmów jest niewiele lepiej. Czy może być coś łatwiejszego, na przykład niż zamowienie pizzy przez telefon ? Może, własnoręczne upieczenie od podstaw takowej.

Ostatnio moja córka usiłowała uszczęśliwić cała rodzinę pizzą. Chciałabym tylko przypomnieć, że pochłania wiedzę, z sukcesami w amerykańskim liceum, a więc problemy językowe raczej jej nie dotyczą.
Rozmowa brzmiała, cytuję wiernie:

Córka: poproszę pizzę (tutaj nazwa) z dostawą do domu
Facio (znudzony): Ok. Duża czy super duża ?
Córka: A jaka jest różnica ?
Facio (lekko poirytowany): Ok. Duża czy super duża ?
Córka: Ale, o ile jedna jest większa od drugiej ?
Facio (wkurzony na maksa): Ok. Duża czy super duża ?
Córka (ugodowo): No dobrze, ile ma kawałków duża, a ile super duża ?
Facio (głosem ryczącym): Ok. Duża czy super duża ?
Córka (z rezygnacją): Duża

Taaaak i pomyśleć, że dziecko wymiata na zajęciach z angielskiego.

Nie jest łatwo rownież w kontaktach bezpośrednich. 
W związku z posiadaniem zwierzyńca lubującego się w diecie wegańskiej, często kupujemy cykorię, w tym samym sklepie, regularnie przy kasie trafiamy na tego samego błyskotliwego młodzieńca, który zawsze nie wie co to jest za dziwne, białe warzywo.
W związku z tym literujemy mu po angielsku i szuka w systemie, ostatnio zaczęłam mu dokładnie pokazywać na ekranie, bo nawet ja już pamiętam, gdzie szukać. 
Tymczasem dzielny sprzedawca za każdym razem jest tak samo zdziwiony na widok tajemniczej cykorii, ale nie tracę nadziei, trochę się tylko martwię co on zrobi jak pojawi się bazylia.

Uświadamianie panów na kasie jest jednak niczym w porównaniu do rozmów na wysokim, (szkolnym), szczeblu. 
Na różne sposoby, na przykład usiłowaliśmy z mężem wytłumaczyć nauczycielce jakiś czas temu, że junior nie ma problemów z matematyką. 

Całe spotkanie było sympatyczne, pełne zrozumienia, miodzio po prostu. 
Już nabraliśmy nadziei, że jednak udało nam się nawiązać nic porozumienia, a tu na koniec pańcia w ramach podsumowania stwierdziła, że wszystko świetnie tylko nasz syn musi ćwiczyć tabliczkę mnożenia, bo jednak ma kłopoty z rozwiązywaniem zadań. 
I doszła do tego odkrywczego wniosku, po tym jak jej powiedzieliśmy, że junior jest w stanie rozwiązać 300 przykładów z mnożenia i dzielenia, bez błędu, w mniej niż 10 minut.
Opada wtedy wszystko, rodzicom ręce, a dziecku chęć do nauki. 

I teraz zabrzmię jak egocentryczny zarozumialec, ale rozumiem szkolne frustracje moich dzieci, bo ja mam to samo.
Nie będę ukrywać, że nie jestem, (bo nie jestem), pod wrażeniem różnych systemów edukacji, zwłaszcza amerykańskiego, jako, że chwilowo z nim mam głownie do czynienia.

Junior miał niedawno super ważne testy, z angielskiego z matematyki. 
I o ile liczenie, jak już pisałam, nie sprawia mu żadnego problemu, o tyle zadania tekstowe cały czas stanowią dla niego wyzwanie.
I ja naiwna poradziłam mu, żeby jeżeli nie rozumie jakiegoś słowa, poprosił o wytłumaczenie. Inteligentny dzieciak rozwalił wszystkie pytania i zawiesił się odrobinę lingwinistycznie. 
Pani poproszona o wyjaśnienie, odmówiła pomocy, no bo przecież nie można tak oszukiwać.
Junior wrócił buchający frustracją na kilometr.

I ja mam jutro iść do szkoły, żeby sobie pogadać, (pojęcia nie mam o czym).
I oni wszyscy oczekują ode mnie zrozumienia co mówią i dodatkowo czynnego uczestnictwa w dyskusji.
Tak instynkt samozachowawczy u niektórych zdecydowanie szwankuje.
Na ich miejscu raczej wolałabym trochę pomilczeć.


poniedziałek, 21 stycznia 2019

Co zima robi z człowiekiem, czyli elektryczny koc dla rybka

Temperatura spadła drastycznie, (minus 16 stopni C) i okazało się, że ma to negatywny wpływ zarówno na zachowanie ludzi jak i zwierząt. 
Tak jakby komórki mózgowe padały w minusowych temperaturach, (przynajmniej u niektórych osobników).

Byłam kiedyś świadkiem jak w moim ogródku, w lecie buszował sokół, wszystkie zwierzaki błyskawicznie się pochowały, a nieliczne ptaki darły się ostrzegawczo w niebogłosy. 
To była swietnie zorganizowana akcja ratowania wszystkich członków wspólnoty, zakończona totalną porażką drapieżnika.

Tymczasem dzisiaj zaskoczył nas wielki, piękny sokół, który siedział w naszym ogrodzie, na trawniku, a parę metrów od niego, w żłobku napychała się pokarmem dla jeleni totalnie wyluzowana wiewiórka. 
Przedstawiciele obu gatunków byli tak skupieni, jedno na powiększaniu tkanki tłuszczowej, a drugie nad decyzją czy lecieć czy się zdrzemnąć, że żadne nie zwróciło na siebie uwagi.

Mróz wpłynął również na poziom korespondencji szkolnej, (nie to żeby kiedykolwiek był specjalnie wysoki). 
Mianowicie dostałam emaila, który mnie informował, że jutro będzie bardzo zimno, (no tak, bo dzisiaj panuje po prostu dziki upał) i w związku z tym odkrywczym faktem muszę ubrać dzieci odpowiednio. 

Żeby nie zostawiać mi za dużo pola do improwizacji, sprecyzowali, co to znaczy. 
W skrócie, pożądanych jest kilka warstw ubrań, czapka, rękawiczki i zero odsłoniętej skory. 
O jaka szkoda, czyli nie mogę ubrać juniora w krótkie spodenki, żeby się hartował i został morsem, (prawdopodobnie w warunkach szpitalnych).

W takich chwilach naprawdę się zastanawiam, co ja tutaj robię, aczkolwiek ucieszyłam się z edukacyjnego emaila, bo jest szansa, że mnie jutro nie trafi szlag na widok sinego dziecka i mamusi opatulonej jak bałwan, którym intelektualnie już jest.

Może powinni wypuścić jakiś okólnik z tabelką, w jakich przedziałach temperaturowych dzieci mogą chodzić porozbierane, a w jakich nie, bo najwyraźniej rodzicom nie starcza komórek mózgowych na określenie tego we własnym zakresie.

Mimo braku śniegu, zima choć nietypowa jest zimą z prawdziwego zdarzenia, to znaczy wywołuje pragnienie wycia (z zimna), do księżyca lub sufitu, jak kto woli.

Po zeszłorocznej traumie, zadbaliśmy o dodatkowe ocieplenie naszego stada.
Zakupiliśmy mianowicie materace elektryczne. Świetny patent, wyglądają i działają jak nasze rodzime, kochane poduszki elektryczne, tylko są olbrzymie, zajmują całą powierzchnię łóżka i można je prać.

Najpierw kupiliśmy jeden dla siebie, w celu przetestowania, rezultat był więcej niż satysfakcjonujący. Nic nas nie poparzyło, tylko milutko rozgrzało, z trudem powstrzymywaliśmy się od mruczenia.
Nie ma co ukrywać, materac zamiast elektryczny, powinien się nazywać materacem ratującym życie zmarzniętym, polskim rodzinom.

Błyskawicznie zakupiliśmy dwa mniejsze dla dzieci i jeden kocyk zapasowy.
I teraz cała nasza rodzina jak miśki zwija się co noc w kłębek w nagrzanych łóżkach. 
A ponieważ moja inwencja nie zna granic, w momencie jak nasz rybek zaczął tracić ducha i dobre samopoczucie na skutek spadku temperatury wody, dostał zapasowy kocyk.

I teraz mam takie niejasne wrażenie, że nie powinnam o tym nikomu mowić, (przynajmniej sąsiadom), że u mnie nawet rybolek ma swój koc elektryczny, którym w momentach kryzysowych otulam akwarium. 
I bez tego moje życie towarzyskie praktycznie nie istnieje, a sąsiedzi patrzą na mnie podejrzliwie.
Nawiasem mówiąc, mój patent dział bez pudła i rybkowi wrócił humor i bezczelne spojrzenie.

Świnki dostały koc standardowy, bo po pierwsze mają futerka, po drugie bardzo ładnie się w kocyk umieją zawijać, (bo są niezwykle inteligentne) a po trzecie zawsze się lokują koło ciepłych nawiewów, (małe cwaniary).

Tak sobie myślę, że dopóki tylko podkarmiam wiewiórki, a nie robię im na drutach sweterków, to jeszcze mi to zimno nie zaszkodziło na głowę.

Byle do wiosny !

Dogoterapia i masaż aury, czyli trochę szaleństwa bez metody

Zapowiadana burza śnieżna nie nadeszła. Aczkolwiek amerykańscy drogowcy z dumą mogli stwierdzić, że zima ich nie zaskoczyła bo puścili w miasto odśnieżarki. 
Środek nocy "burzowej", śniegu brak, mrozu brak, nawet deszczu nie ma, a tu po ulicach jeżdżą pługi i usiłują coś zgarnąć. 
Biorąc pod uwagę, że psie niespodzianki właściciele karnie zbierają do woreczków, to mogli liczyć tylko na jelenie.


Jak przejechali pierwszy raz, nie byliśmy w stanie z mężem w to uwierzyć, zatem jak jechali drugi, (żeby oczyścić dwie strony ulicy najwyraźniej), z ciekawości staliśmy w oknie jak te sierotki w piżamkach w środku nocy, podziwiając inicjatywę dzielnych służb drogowych.
Wyglądało to trochę jak to oranie pola podczas powodzi ze starego kawału. 
Jak ktoś tego nie widział, to nie uwierzy.

W międzyczasie ciekawe rzeczy dzieją się również za dnia. 
Remont piwnicy trwa, koniec przewiduję w lutym, (przyszłego roku). 
Dbając o swoje zdrowie psychiczne, zdecydowałam się konsekwentnie panów ignorować.
Naiwnie myślałam, że na pięterku jestem bezpieczna, do czasu. 

Pewnego razu wstawałam z łóżka i spotkałam się w oko w oko z jednym z fachowców. 
Przez chwilę mój mózg odmówił akceptacji faktu, że ktoś może patrzeć mi w oczy, przez okno, na pierwszym piętrze bez umiejętności lewitacji.
Okazało się, że może, facio stał na wielkiej wywrotce, do której usłużni koledzy wrzucali rury, gruz i całą resztę bliżej niesprecyzowanych materiałów, które wydobyli z czeluści piwnicznych. Tyle tego było, że dziw, że nie znaleźli szczątków mamuta.

Facecik zamarł, a ja pogratulowałam sobie, że mamy zimę i mój strój nocny spełnia wszystkie wymogi przyzwoitości. 
Dobrze, że nie zdecydowali się na ten remont w największe upały, bo wtedy widoki mogłyby być zgoła inne, niekoniecznie lepsze, ale może bardziej stymulujące do szybszego zakończenia prac budowlanych i oddalenia się w popłochu.

Kiedy już, co prawda lekko ogłuszona, ale wciąż przytomna, zaczynam sądzić, że ogarniam sposób myślenia Amerykanów, dzieje się coś co uświadamia mi, że jeszcze mi do tego stanu daleko. 

Moja córka ma obecnie w liceum egzaminy semestralne. 
Te zimowe to jeszcze jak cię mogę, ale letnie, które są organizowane tuż przed wakacjami to jest prawdziwa masakra.
W zimie dzieciaki jeszcze funkcjonują siłą rozpędu, a taki maraton, jakoś specjalnie je nie wykańcza, zwłaszcza, że potem mają tydzień ferii na regenerację.

Prawdziwy problem zaczyna się w czerwcu, kiedy tuż przed wakacjami, wymęczone dzieciaki są zmuszane do takiej samej rozrywki. 
Ktokolwiek to wymyślił, prawdopodobnie był zmuszany do nauki w największe upały bez dostępu do wystarczającej ilości płynów.

I teraz cała populacja licealistów cierpi w milczeniu.
Jak można sie domyślać, tym wydarzeniom towarzyszy kupa stresu. 
I okazuje się, że Amerykanie znaleźli na to sposób, zamiast zmienić trochę harmonogram egzaminów, (rozwiazanie najwyraźniej zbyt banalne), przyprowadzają do szkoły psy.

Powiedziałabym, że to bardzo chwalebne przedsięwzięcie, aczkolwiek jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł, że młodzież licealna potrzebuje dogoterapii w czasie sesji egzaminacyjnej.
Jak zaczęły się egzaminy, codziennie w szkole meldowały się psiaki razem z trenerami, których jedynym zadaniem było wylizanie maksymalnie dużej ilości znerwicowanych nastolatków. 
(To znaczy to było zadanie psów, a nie trenerów oczywiście).

Jak przybytek wiedzy wizytowały golden retrievery i labradory rożnych kolorów, rozumiałam sens, (pewnie sama reflektowałabym na takie odstresowanie), ale jak pojawiły się dobermany, lekko zwątpiłam.
Obiektywnie były piękne, rasowe i świetnie wytresowane, ale nie wiem czy skłonne do spontanicznego okazywania uczuć w sposób bezpieczny dla otoczenia. 
Szcześliwie dla wszystkich nikogo nie zjadły, ani nawet nie nadgryzły.
Moje dziecko zrobiło sobie zdjęcia ze wszystkimi psimi terapeutami.

A w ramach transcendentalnej rozrywki dzieciaki mogły zażyć specjalnego masażu skroni i aury. Panie stały i masowały aurę, wykonując egzotyczne ruchy rak przed twarzą młodych geniuszy, a następnie przechodziły do formy bardziej tradycyjnej czyli dotyku całej głowy i twarzy. 
Efekty zarówno psiego lizania jak i masowania aury bedą wiadome za parę dni.

Już teraz wiem, dlaczego jestem taka spięta, po prostu nikt jakoś nie chce masować mojej aury, prawdopodobnie już nieźle nadwątlonej życiem.

środa, 16 stycznia 2019

Szał młodości, czyli jak nie zajść za daleko

Ostrzegam, tekst zawiera treści brutalne i może być nieodpowiedni dla wrażliwych rodziców.

Okazało się, że jesteśmy rodzicami toksycznymi, ze skłonnością do zatruwania dziecku życia. Wczesnym, sobotnim wieczorkiem leżałam sobie grzecznie w łożku razem z moją grypą, kiedy zadzwonił telefon. 
Numer obcy, wiec standardowo nie odebrałam. 
Tak, to są realia amerykańskie, tutaj nie odbiera się telefonu, jeżeli się nie zna numeru, na początku odbierałam, ale to nie był dobry pomysł, z amerykańskim telemarketingiem nie ma żartów. 

Po chwili dostałam smsa i okazało się, że to nowa sąsiadka, której jeszcze nie poznałam, zaprosiła moją córkę na wieczór, bo jej córka została sama w domu i cierpiała na samotność w nowym miejscu, bo mieszkają tu od kilku miesięcy.

I tu nastąpił ten moment, w którym my okropni rodzice przekonaliśmy córkę do życia towarzyskiego. Mąż odholował naszą pociechę do sąsiadów i zamarliśmy w oczekiwaniu. 
Po prawie dwóch godzinach nasze dziecko wróciło i osłuchaliśmy się jak świnie grzmotów.
Nasza pociecha postanowiła raz na zawsze rozwiać nasze złudzenia, dotyczące "złotego kwiatu współczesnej młodzieży".

Przy bliższym poznaniu, sąsiadka okazała się  niespełna piętnastoletnią panienką z Holandii, pijącą, palącą papierosy z przerwą na marihuanę i  bardziej niż mocno zainteresowaną płcią przeciwną, (łącznie oczywiście z bardzo osobistymi kontaktami dotyczącymi pożycia natury intymnej).
Mam wrażenie, że zabrzmiałam tutaj jak Stuhr w "Seksmisji", tłumaczący sekrety alkowy.

I teraz mamy niezły orzech do zgryzienia, taki idealny do połamania zębów, bo jak kulturalnie wykręcić się od towarzyskich kontaktów z ludźmi, których prawdopodobnie jedyną winą jest córka odrobinę za bardzo rozrywkowa, (przynajmniej na potrzeby naszej córki, nie wspominając o naszych).

Przy okazji tej sprawy wypłynął temat koleżanek i nasza córka, chcąc poszerzyć starym rodzicom horyzonty, pojechała po całości i wprowadziła nas w świat szkolnych uniesień i rozrywek
I teraz już chyba naprawdę zacznę farbować włosy, bo w takim tempie i przy takim nawale informacji, osiwieję kompletnie jak nic.

I tutaj wyraźnie zaznaczam, nie ma kompletnie żadnego znaczenia kraj, z tego co wiem, to samo dzieje się w Polsce. 

Trochę w związku z tym zanurzę się nostalgicznie we wspomnieniach. 
Dawno, dawno temu, za czasów mojej młodości, bardzo modne było tak zwane "chodzenie". 
Standardowo przebiegało spokojnie, trochę romantycznie, czasami słodko nieporadnie, a przede wszystkim było rozciągnięte w czasie. 
Oczywiście zdarzało się, że podczas takiego chodzenia można było zajść za daleko, na przykład w ciążę, ale były to raczej wypadki odosobnione. 
Mówiąc brutalnie i dosadnie takie prowadzanie się nie oznaczało konieczności konsumpcji związku po tygodniu, czy dwóch.

Teraz najwyraźniej "chodzenie" jest traktowane coś jak gra wstępna, (możliwie krótka), a potem następuje jeszcze szybsza zmiana partnera do następnego "spaceru".
Najbardziej szokujący jest wiek, "spacerują" tak sobie już czternastolatki. 
Rodzice albo tkwią w błogiej nieświadomości, albo trwają w permanentnej fazie wyparcia.

Jakiś czas temu nasza córka przyniosła do domu dyplom za osiągnięcia w nauce i w tym samym dniu dostała wiadomość z Polski, że koleżanka, (czternaście lat z ogonkiem), urodziła dziecko, (tatuś mocno pełnoletni, dziwię się, że wciąż na wolności). 
Nie ukrywam, że trochę nam się zrobiło słabo po tej informacji.

Nasza pociecha stosunkowo szybko poznała najbliższe sąsiadki. Można powiedzieć symultanicznie zawierałyśmy znajomosci, ja z mamusiami, moje dziecko z córkami.
Najciekawszy był moment, jak porównałyśmy wrażenia, smacznie plotkując i to są właśnie te plusy posiadania fajnej córki.

Mamusie rozpływały się nad córkami, że nie piją, nie palą itd., jednym słowem nic na "p".
Tymczasem miałam sprawdzone informacje prosto ze źrodła "młodości", że córki, nie tylko zaliczyły już "p", ale wręcz wiekszą część alfabetu.

Cześć dziewczynek została zapobiegawczo umieszczona w szkołach katolickich, (prywatnych), których niewątpliwą zaletą, z punktu widzenia rodziców był fakt, że są żeńskie. 
Okazało się, że pragnienie zabaw koedukacyjnych córek jest silniejsze niż pragnienia rodziców.

Obowiązkowy zestaw pytań na jakie moja córka musiała regularnie odpowiadać brzmiał: czy ma chłopaka, (no dobra rozumiem), czy pije, pali, (tu oczywiście raczej wszystkie były bardziej zainteresowane "trawką"), czy "wapuje", (o tym za chwilę), czy już uprawia seks, a jeżeli tak to jak często i czy lubi to robić losowo, (bo niektóre z nich to bardzo chętnie).

Tutaj małe wyjaśnienia, otóż okazuje się, że seks można uprawiać z kimś bliskim, (taka staroświecka postawa życiowa), lub obcym, nie lubianym, zdrowa aktywność fizyczna, można powiedzieć.
Wybiera się po prostu losowo kolegę w celu jednorazowej konsumpcji, a jeżeli chłopaczek ma już partnerkę, (taki pech), dziewczyny kurtuazyjnie między sobą załatwiają kwestię ewentualnego "wypożyczenia".
I gdybym usłyszała to od kobiety dojrzałej nie zrobiłoby to na mnie specjalnego wrażenia. 
Jeżeli jednak coś takiego mówią czternastolatki, powiedzmy, że wypowiedź nabiera większego ciężaru gatunkowego, z gatunku tych przytłaczających.

"Wapowanie", natomiast to temat, który w Stanach jest bardzo popularny i jest prawdziwą zmorą rodziców i nauczycieli. Nie wiem czy jest już obecny w Polsce w tej samej formie. Przypomina to palenie elektronicznych papierosów, tyle że zamiast nikotynopodobnych substancji, dzieciaki wciągają narkotyki podrasowane rożnymi świństwami. 

Często uzależnienie nie jest paradoksalnie najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć, bo cześć tych substancji jest tak toksyczna, że wywołuje raka i zanim taki dzieciak zdąży się pogrążyć na dobre, może zacząć żegnać się ze światem.

Na deser córka pokazała nam szereg filmików, które inteligentni inaczej koledzy wypuszczają w sieci. Motywem przewodnim tych krótkich dzieł był fakt prowadzenia samochodu po spożyciu rożnych rozrywkowych substancji, najczęściej przekraczając prędkość i rozmawiając jednocześnie przez komórkę w celu podtrzymywania ożywionego życia towarzyskiego.

I jak już myśleliśmy, że to koniec atrakcji nasze dziecko opowiedziało nam uroczą historię, która właśnie dzieje się w jej szkole. Otóż koleżanka, (lat 17), ma problem z inną koleżanką, (lat 14), bo została posądzona o obgadywanie młodszej kumpelki. 
I nie byłoby w tym nic szokujacego, gdyby po pierwsze to było coś poważnego, a po drugie energiczna czternastolatka cztery razy pobiła starszą koleżankę w miejscach publicznych, regularnie grozi jej śmiercią, wysyła jej codziennie kilkadziesiąt smsów z pogróżkami i stoi przed jej domem.
Rodzice młodszej trwają w fazie wyparcia, rodzice ofiary założyli cztery sprawy sądowe.

Wygląda na to, że nastąpiło jakieś niezdrowe odwrócenie ról. Nie wiem czy na skutek zanieczyszczeń, chemii, globalnego ocieplenia, genetycznie modyfikowanej żywności czy po prostu bez przyczyny chłopcy zachowują się głupio i nieodpowiedzialnie, (żadna nowość), ograniczając jednakże akty przemocy, za to dziewczyny zrobiły się naprawdę niebezpieczne i agresywne.

Z tej perspektywy przedwczesna inicjacja seksualna, czy nawet ciąża nie wydaje się niestety najgorszą rzeczą, jaka może spotkać współczesną nastolatkę. 
Jak już przeżyje zażywanie wszystkich dostępnych środków odurzających i nie złapie żadnej choroby przenoszonej drogą płciową, to mogą  jej zrobić prawdziwą krzywdę koleżanki w odwecie za krzywy uśmiech.

Także, chyba przestaniemy organizować życie towarzyskie naszej, dorastającej córce i zaufamy jej ocenie sytuacji.
Może zamiast dbać o jej rozwój duchowy należałoby ją zapisać na kurs samoobrony, albo brutalnego mordobicia bez zachowywania żadnych reguł. 
(Sama nie wierzę, że to napisałam).

sobota, 12 stycznia 2019

Rury i szlafroczek, czyli remont z grypą

Już zaczęłam się cieszyć, że zima w tym roku nam się trafiła łagodniejsza, kiedy okazało się, że w najbliższym czasie ma spaść śnieg, (coś koło metra, ale nie wiem jakie duże ma być to koło). 
Jak można sobie wyobrazić ta upojna wizja podziała na moją wyobraźnię, okazało się, że na szanownego małżonka również.

Mąż wyprysnął z domu na zakupy z prędkością światła, (ogniska domowego), licząc się z faktem, że jak zacznie prószyć, to ludzie jak zwykle dostaną małpiego rozumu, (aczkolwiek człekokształtne przejawiają mimo wszystko więcej rozsądku) i zostaniemy bez aprowizacji, możliwości transportu i kontaktu ze światem.


Szczerze mówiąc nie wiem skąd ta panika, bo nie zdarzyło się jeszcze żeby u mnie w rodzinie ktoś padł z głodu, ale trzeba rozumieć męskie potrzeby zakorzenione od czasów mamutów.
Wrócił dumny i obładowany produktami spożywczymi, także teraz śnieg może zacząć sypać, a mężuś zapadać regularnie w stan hibernacji.



A remont piwnicy trwa, opornie i z przerwami, ale panowie nie poddają się przeciwnościom losu.
Zaczęli od naprawy rur i zaziębili mnie. Do tej pory myślałam, że rurą można tylko dodatkowo komuś przywalić, a nie położyć do łóżka. 
Chociaż efekt rozłożenia na łopatki pozostaje taki sam, więc nie będę się czepiać.


Cały proces przebiegł bardzo prosto, fachowcy najpierw zamknęli mi wodę, a potem rozwalili i wymontowali wszystkie rury. 
I wtedy zaczęło śmierdzieć niejako stereo, częściowo to były upojne zapachy kanalizacyjne, (pominę szczegółowy opis), a częściowo jakaś chemia, pewnie mająca w założeniu wytruć pleśń i inne paskudztwa.
Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie zaliczają mnie do żadnej z powyższych kategorii.


Trzeba było pootwierać wszystkie okna i drzwi. Świnki dostały koc i inteligentnie się w nim zagrzebały, rybek ulokował się koło grzałki, a ja dostałam w bonusie wirusa, bo latałam jak głupia i pilnowałam, żeby nikt się nie zatruł i nie zamarzł. 
Na początku się jeszcze trzymałam, ale potem mnie ścięło. 
Chociaż może powinnam się cieszyć, że się niczym nie podtrułam, bo nie wiem co oni tam w tej piwnicy wyczyniali.


Na szczęście, panom mimo masek zapach też nie przypadł do gustu, bo pracowali jak szatany, prawie u nas zanocowali i po dwóch dniach uszczęśliwili nas komunikatem, że z rurami już koniec, (ja przeżyłam, różowych słoni tudzież latających hipopotamów nie widuję).


Okazało się, że Plenipotent ma jednak swój rozumek, (ewentualnie przestraszył się właściciela domu). Po pierwszej ucieczce z placu boju fachowców, zaczął ich do nas przywozić i zostawiać bez środka transportu. 
Okazało się, że ma to znaczący wpływ nie tylko na długość, ale i na jakość pracy.
I teraz nie mają wyjścia i codziennie siedzą w piwnicy dopóki po nich kogoś nie przyśle.



Ja leżę w łożku jak "skóra z dzika", a na dole trwa dewastacja. Muszę wyglądać szarawo, bo jak ich ostatnio wpuszczałam owinięta szlafrokiem do domu to miny mieli niewyraźne. 
Wygląda na to, że występowanie w szlafroku, nawet podczas grypy jest tutaj niepraktykowane.
No, ale nie uciekli to najważniejsze, najwyraźniej załapali, że do flirtowania nadaję się dokładnie tak samo jak nasza piwnica do zamieszkania. 
Na początku usiłowałam wstawać z łóżka, ale nie dałam rady. 
Także teraz mam wrażenie, że uczestniczę w kiepskiej komedii, na gorze pańcia w łóżku, a na dole stado umięśnionych facetów z młotami.








środa, 9 stycznia 2019

Trochę gołych biustów, czyli Złote Globy

Rozpoczął się remont piwnicy, którą od początku zaanektował na własne potrzeby junior. Zorganizował sobie w niej męską jaskinię, z pufami, trochę mniej kochanymi zabawkami i całą resztą jego osobistego dobytku, zbyt dużą do trzymania w pokoju.

Postawieni w obliczu nadciągającego super remontu. Poprzenosiliśmy część rzeczy, ale mówiąc szczerze, zabrakło nam sił i wyobraźni co zrobić na czas dewastacji z całą resztą. 
Póki co pierwszy szał został opanowany, a potem pogonię do pomocy fachowców. 
Nie ma szans, żebym sama wyniosła regał, (nawet pusty), jak go wnosiło dwóch facetów.

I teraz moja najbliższa przyszłość, będzie wygladała następująco: dzieci wylądują w swoich szkołach, gdzie miejmy nadzieję będą chłonąć wiedzę, maż wyląduje w pracy, gdzie miejmy nadzieję nie padnie z wyczerpania, a ja wyląduję z bandą ciemnych typów rozwalających mi dom po kawałku i tu miejmy nadzieję, że obejdzie się bez aktów przemocy i ofiar śmiertelnych.

W związku z tym w ramach rozproszenia uwagi zdecydowałam się poplotkować trochę na inne tematy.

Złote Globy na przykład. Według znawców tematu są taktyczną przymiarką przed Oskarami. Czasami w Polsce oglądałam streszczenia z rozdania tych nagród.
Po obejrzeniu w Stanach "na gorąco" Oskarów, w zeszłym roku postanowiliśmy z mężem zawalczyć o pilota, ewentualnie przekupić lub związać dzieci i spróbować obejrzeć trochę wyelegantowanych aktorów.
Dzieci o dziwo zainteresowały się tematem, napaliłam w kominku, zrobiłam atmosferę i zaczęliśmy chłonąć filmowe klimaty.

Zacznijmy od strony technicznej, w przerwach, (licznych), były fajne reklamy. 
Oczywiście nie wszystkie, ale część to była wersja limitowana, stworzona specjalnie na tę okazję. 

Królowała polityczna poprawność, wszystkie wulgaryzmy, które normalnie występują w filmach i nikt się tym nie przejmuje, były wyciszane, a tematem przewodnim było równouprawnienie, (mimo bezspornego faktu, że jestem kobietą, czasami chciałabym obejrzeć coś bez podtekstów).

Prawdopodobnie ze względu na ogólnokrajowy zasięg programu, dbano o kulturalny sposób wyrażania się. Co ciekawe nie przeszkadzało to organizatorom nie wyciszać czasami mocno niesmacznych żartów prowadzących. 
Parę z nich było według mnie dużo gorszych niż standardowe przekleństwa.

Aktorki były jak zwykle wystrojone i obwieszone biżuterią, panowie w tej materii mają raczej ograniczone możliwości, ale też się starali.
Suknie, jak nakazuje zwyczaj były długie i wprawiły mnie w lekką konsternację. 
Część była zdecydowanie za długa i uczestniczki nie mogły w nich normalnie chodzić, tylko musiały trzymać suknie w garści cały czas. 
Ja rozumiem wymogi Hollywood, ale bez przesady, nie jesteśmy w XIX wieku.

Ale zdecydowanym hitem były dekolty. I tu uczciwie muszę przyznać, że na szczęście nie u wszystkich. Generalnie królował trend, albo brak dekoltu, albo przód sukienek przypominał dwa paski materiału, przeciskające wątłe biusty i gołe plecy. Od dołu do pasa sukienki wyglądały jak balowe arcydzieła od pasa w górę jakby zabrakło kreatorom pomysłu, materiału i zdrowego rozsądku.

Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak niekomfortowo musiały się w nich czuć te wszystkie elegantki. Od dołu musiały uważać, żeby się nie zaplątać w nadprogramowe metry materiału, a od góry żeby jakaś pierś spontanicznie nie wyskoczyła i nie naruszyła porządku publicznego.

Kulminacyjnym momentem była chwila, kiedy prowadzący radośnie poinformowali, że teraz będzie się można zaszczepić na grypę i wsród siedzących sław zaczęli krążyć pielęgniarze ze strzykawkami i robić szczepionki. 
Ze względu na krój sukienek, podejrzewam, że łatwiej im było przekonać panie.

Moje starsze dziecko, najpierw zamarło, a potem dosadnie określiło, (bez wulgaryzmów), co sądzi o poziomie amerykańskiej telewizji. 
I mogłam tylko się z nią zgodzić, bo jak wszyscy wiemy nastolatki potrafią być do bólu szczere w wypowiedziach.

Kontynuując temat poziomu amerykańskiej telewizji, zahaczę o wieczorne programy rozrywkowe dla dorosłych. 
Kiedyś ich największą atrakcją byli celebryci, teraz jest polityka.

Kandydatura obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych to chyba najlepszy od lat okres dla wszelkiej maści satyryków i programów rozrywkowych.
I tu wszyscy konsekwentnie wykorzystują prawo do wolności słowa, zarabiając na tej wolności bez ograniczeń.

Oglądałam w swoim życiu wiele kabaretów krytykujących władzę, ale nigdy nie widziałam, żeby ktoś robił to tak dosadnie. 
Nie wiem czy jest to związane z mentalnością Amerykanów, czy faktem, że jeżeli będą za subtelni to widzowie ich nie zrozumieją, ale nikt tu się nie bawi w subtelności.

Obiektywnie należy powiedzieć, że nie muszą się specjalnie starać, bo prezydent sam dostarcza materiału do rozrywki, ale mimo wszystko jest to jednocześnie śmieszne i straszne.
Jak kiedyś jego kadencja dobiegnie końca, ci wszyscy satyrycy, albo zbankrutują, albo przejdą na luksusową emeryturę pod palmami, (obstawiam raczej tę drugą możliwość).