czwartek, 20 czerwca 2019

Scenki z życia plażowiczów, czyli wszystko zależy od punktu siedzenia na piasku

To zaskakujące, jak inna perspektywa, nowe doświadczenia życiowe i tęsknota są w stanie zmienić nastawienie człowieka. Pamiętam, że zawsze unikałam Władysławowa w sezonie, bo tłumy turystów mnie męczyły i w sytuacjach kryzysowych działały na nerwy.
Obecnie, z anielskim spokojem znoszę falę letników przewalających się przez plażę, knajpki i sklepy.

Jako, że czerwiec nad Bałtykiem cały czas uparcie udaje, że jest sierpniem w Turcji, na plaży się zagęściło. 
Szczęśliwie to nie jest jeszcze ten moment, kiedy dochodzi do rękoczynów w obronie kawałka miejsca do rozłożenia leżaczka, ale o ciszy i nieograniczonej przestrzeni życiowej można zapomnieć.

Prawdopodobnie parę lat temu jęczałabym w duszy z frustracji, a teraz leżałam sobie spokojnie na leżaczku i słuchałam.
Dookoła porozkładane były głownie rodziny z małymi dziećmi, a to jest zawsze wyzwanie zarówno dla rodziców, jak i dla otoczenia.

Jeden mały chłopczyk zbudował sobie piramidę z piasku i kamieni, mama straciła czujność, nagle usłyszałam jej jęk:
"Syneczku, to ślicznie, że umyłeś te kamienie, ale nie musiałeś je wycierać w ręcznik przed położeniem na piasku, bo on był dla nas", a na stronie do męża już mniej słodko: 
"Leć do pokoju po następny".

Po drugiej stronie zaczęło się rozkładać młode małżeństwo z dzieckiem 2-3 letnim, żona dziarsko działała komenderując mężem. Facet się starał, ale w pewnym momencie nie wytrzymał i słyszę: 
"Ja wszystko rozumiem, ale po co nam trzy parawany ?"
Odpowiedzi nie dosłyszałam, a sama byłam ciekawa, bo upał jest straszny i wiatru praktycznie nie ma.

Nie obyło się  również bez gróźb, tylko nie wiem w stosunkowo do kogo, żony czy dzieci:
"Jeżeli się nie pogodzicie co do wyboru łóżek, to będę spał na podłodze."
Potem pan zakomunikował ponuro: "Każdy kij ma dwa końce". 
Ten motyw powtórzył się jeszcze parokrotnie w rozmowie, możliwe, że głowa rodziny miała ochotę przekuć słowa w czyny.

Z tyłu wysłuchałam całej telekonferencji jakiegoś, elokwentnego pana, który usiłował połączyć wakacje z pracą. 
Widząc minę żony, na jego miejscu w trosce o swoje zdrowie, zarówno psychiczne jak i fizyczne, wybrałabym jednak plażowanie z połowicą.

Pojawiły się również gry hazardowe. Cała rodzina grała w karty, nagle z ust pani padły słowa:
"Strasznie dziadowskie te karty", małżonek prawdopodobnie ogłupiały od gorąca zareplikował bez namysłu: "Bo przegrałaś ?"

Ale najlepsza scena rozegrała się prawie przed moimi oczami, lekko po skosie. Samotny tatuś siłował się z maluchem, który jeszcze nie chodził, ale już mu niewiele brakowało. 
Pojawiła się mamusia obładowana jakimiś rzeczami, mąż skoczył jak rączy jeleń w jej stronę z dzieciakiem w ramionach i nie przejmując się widownią wykrzyknął:
"No wreszcie jesteś !"
Żona spojrzała nie niego spokojnie i odparła:
"Zdajesz sobie sprawę, że nie było mnie 20 minut ?"

A w ramach dodatkowej rozrywki, produkcji rodzimej, wystąpił pan w wieku mocno emerytalnym, (z całym szacunkiem dla wieku), spacerujący i oferujący lody dla ochłody.
Swój towar, reklamował gromko pokrzykując, cytuję dokładnie, bo sobie zapisałam:
"Rewelacja na Bałtyku, Viagra, Viagra na patyku", a po złapaniu drugiego tchu kontynuował:
"Mężu, mężu nie bądź głupi, niech ci żona loda kupi !"

Regularnie pojawiał się również młodzieniec obładowany do granic wytrzymałości prawie wszystkimi artykułami spożywczymi. 
Wykrzykiwał biedak całe, dostępne menu, ale w pewnym momencie, prawdopodobnie na skutek przegrzania, zamiast gorąca kukurydza, zaczął oferować gorącą czekoladę. Co ciekawe kilka osób się ożywiło, ale nikt jakoś specjalnie nie wyrażał chęci zakupów.

Junior, lekko wymoczony, upiaszczony, zaległ w zrelaksowanej pozie na kocu, zadumał się i nagle palnął, (niestety dość głośno i wyraźnie).
"Boże, jaka szkoda, że tutaj nikt nie ma pieniędzy!"

Dookoła nagle odrobinę ucichło,zapatrzyłam się w morze, starając unikać kontaktu wzrokowego z sąsiadami i nałożyłam na siebie kolejną warstwę kremów z prawie wszystkimi, możliwymi numerami filtrów i z błogością wyciągnęłam się na swoim leżaku.

Ale fajnie jest wrócić, nigdzie nie ma takich "klimatów" jak nad naszym morzem.

wtorek, 18 czerwca 2019

Moje Morze, czyli totalnie emocjonalnie

W latach 90-tych, powstał "Don Juan deMarco" z Marlonem Brando i Johnem Deppem, bardzo sympatyczny, romantyczny film o miłości. 
Kończył się krótkim podsumowaniem Marlona Brando, natchniona urokiem tych słów, postanowiłam je zagarnąć i zmodyfikować dla własnych potrzeb.


Jestem Duszą poszukującą, poznałam wielu ludzi i zwiedziłam wiele pięknych miejsc, podziwiałam piramidy, świątynie i zabytki zapierające dech w piersiach, pływałam w wielu morzach i jednym oceanie i widziałam miliony fal.
Bałtyk jest zimnym morzem z kapryśną pogodą i wiatrem, który potrafi "przewiać" człowieka do kości.
Jest piękny, mój i tu zawsze jest mi łatwiej wierzyć, że wszystko jest możliwe.

Wygląda na to, że romantyzm wkrótce podzieli los mamutów, (mimo iż według Marlona Brando jest bardzo zaraźliwy), więc może dam upust uczuciom póki nie jest to jeszcze określane jako zaburzenie osobowości. 
Tak mnie trochę poniosło emocjonalnie, ponieważ po trzech latach przerwy, wróciłam do Władysławowa "naładować akumulatory".
Zaczęłam tu przyjeżdzać w czasie studiów. Najpierw to były wypady "majówkowe", a potem coraz dłuższe pobyty. 
Przez lata nazbierałam mnóstwo wspomnień związanych z tym miejscem. 
Płakałam na tej plaży, dumałam nad swoim życiem, marzyłam i przeżywałam prawdziwe chwile szczęścia.

Mój mąż szykując się do wielkiego, życiowego kroku, jakim było poślubienie mnie, jako, że wcześniej nie miał wprawy na tym polu, podszedł do sprawy praktycznie i zapytał jak ma mi się oświadczyć, (mężczyźni lubią konkrety).
Wariantów było kilka: elegancka restauracja full wypas, egzotyczne miejsce lub podejście pragmatyczne, pobieramy się i już, bez tkliwych pytań i odpowiedzi.

Nie miałam żadnych problemów z wyartykułowaniem moich potrzeb, chciałam, żeby oświadczył mi się na plaży we Władysławowie, bez padania na kolana, chciałam tylko, żeby świeciło słońce, szumiało morze i żeby nie było ludzi.
Morze zachowało się przyzwoicie i falowało romantycznie, słońce najwyraźniej nie chcąc okazać się gorsze pięknie świeciło, a mój biedny mąż oświadczył mi się tak jak chciałam, stojąc po kostki w wilgotnym piasku w maju.

Zastrzegł tylko biedak, że pierścionek zaręczynowy wybierzemy wspólnie, więc niejako oświadczył się "na sucho".
Następnie wsiedliśmy w pociąg i wróciliśmy do Warszawy. Zamiast kwiatów, piasek we włosach, czerwone nosy od słońca i ubiór mocno sportowy. 

Wyglądaliśmy dokładnie tym czym byliśmy zakochaną parą, która właśnie wróciła znad morza, nawet pachnieliśmy solą i morzem, (wędzone rybki itd).

W obliczu tak ważnego wydarzenia, nie pomyśleliśmy, że  powinniśmy się przebrać, tylko prosto z dworca pojechaliśmy do Arkadii w celu nabycia namacalnego dowodu zaręczyn.
I tu przytrafiła nam się scena jak z filmu Pretty Women, kiedy Julię Roberts nie chcieli obsłużyć w ekskluzywnym sklepie.
W Arkadii jest kilka sklepów jubilerskich, w pierwszym kazali nam tak długo czekać, aż w końcu załapaliśmy, że się nie doczekamy zaprezentowania biżuterii, w drugim co prawda udało nam się coś zobaczyć, ale sytuacja była napięta jak cięciwa.
Nie widzieli w nas potencjalnych klientów, tylko kogoś w rodzaju nowej wersji dziwnych hipisów, którzy albo połkną jakiś pierścionek, albo w formie protestu zbiją wystawę.
Na samym końcu trafiliśmy do sklepu Red Rubin i tu o dziwo rozpromieniona sprzedawczyni, zlekceważyła nasze polarki, średnio wyjściowe adidaski, czerwone nochale i całą resztę. 

Można powiedzieć, że wręcz zasypała nas złotem, dosłownie, a nie w przenośni.
Co było o tyle dziwne, ponieważ wyglądaliśmy tak, jakby w najlepszym razie stać nas było na frytki, a nie na kamienie szlachetne.
Wybraliśmy pierścionek, a mąż rozpromieniony, rozkręcił się i zamówiliśmy obrączki.


Nie wytrzymałam i po uregulowaniu rachunku opowiedziałam jej nasze, wcześniejsze przygody. Zapytałam dlaczego nas obsłużyła i to tak sympatycznie, a przy tym skutecznie.
Młoda sprzedawczyni oświeciła mnie, że na początku szkolenia w tym sklepie, kategorycznie zakazano jej oceniać klientów po wyglądzie, który może być mylący, (no i fakt, tym razem był).
Już prawie chciałam jak Julia Roberts w polskim wydaniu, wrócić do wcześniej odwiedzanych jubilerów i zamachać im upierścienioną ręką przed twarzami.

Wracając do tematu podróży nad morze, potem przez wiele lat jeździłam do Władysławowa z dziećmi, hartując je i jodując, jednocześnie, tylko wszystko to robiłam zawsze przed sezonem, kiedy nie trzeba się było bić na plaży o kawałek miejsca i stać w gigantycznych kolejkach po smażoną rybkę czy gofra. 


Na tej plaży moje dzieci raczkowały, potem biegały, notorycznie usiłowały jeść piasek, moczyły się w lodowatej wodzie, nie łapiąc nawet małego katarku, córka budowała zamki, syn kopał wielkie doły, a ja marzyłam patrząc na fale.

Ameryka dostarczyła  (i wciąż mi dostarcza), mnóstwa wrażeń, wspaniałych i wręcz przeciwnie, a jak to wiedzieli już nasi przodkowie, w życiu nie ma nic za darmo.
Jedyną rzeczą na jaką mamy wpływ i to też niestety nie zawsze, jest decyzja za co i ile chcemy płacić.
Pozostając w klimatach finansowych, można powiedzieć, że jadę na debecie i żeby zmierzyć się po wakacjach z gimnazjum, liceum i całą amerykańską rzeczywistością potrzebowałam usiąść na mojej plaży, zjeść smażoną rybę w mojej restauracji i jak banalnie by to nie zabrzmiało, przypomnieć sobie kim jestem.

Skontaktowałam się z Panią, od której od wielu lat wynajmowałam ten sam pokój i ponownie go zarezerwowałam.
Szkoła wreszcie się skończyła, zapakowałam siebie i juniora, (córka zdecydowała się dolecieć trochę później), wsiadłam do samolotu i wylądowałam w Warszawie w niedzielę, a w poniedziałek zapakowaliśmy się najpierw do super wygodnego pociągu do Gdyni, a potem ciuchci z 1977 roku do Władysławowa.


I tak oto, po rożnych przygodach w Stanach, Meksyku i na Barbadosie, znowu znalazłam się w znajomym otoczeniu.
Bałam się zmian, które oczywiście mają miejsce zawsze, ale nie były straszne. 
Nasza knajpka, w której stołowaliśmy się od lat, nadal stoi i serwuje takie, same pyszne ryby, (tylko pomału przechodzi w ręce następnego pokolenia, czas nie ma litości dla nikogo).
Na plaży zbudowali mały deptaczek, ale reszta pozostała bez zmian. 
Miałam wręcz wrażenie, że rozpoznaję część fal, które cierpliwie na mnie czekały.
Wiem, że brzmi to zupełnie nieracjonalnie, ale to miejsce należy do mnie i w związku z tym istnieje spore prawdopodobieństwo, że pojawią się wpisy bezwstydnie romantyczno-nostalgiczne.

sobota, 8 czerwca 2019

Paintball i głos duszy, czyli trochę przedwakacyjnych wzruszeń

Rok szkolny dobiega szcześliwie końca, wiele się dzieje, ale stwierdziłam, że na razie wystarczy opisywania tych wrażeń.
Podsumuję sytuację krótko, mimo wielu sukcesów naszych dzieci, wszyscy jesteśmy wykończeni. 
Jak kiedyś za bardzo zacznę przynudzać, to może opiszę jak amerykański system szkolnictwa, dbał, żebyśmy się nie nudzili.
Prawdopodobnie dlatego, ostatnio szarpią mną rożne uczucia, nieomylny znak, że najwyższy czas odpocząć.
W związku z tym będzie trochę chaotycznie, trochę do śmiechu, a trochę wręcz przeciwnie.

Zacznę dosłownie z grubej rury, czyli od strzelania.
Jakoś tak się bowiem dzieje, że nasze dzieci uwielbiają dostarczać nam rozrywki symultanicznie.
W tym samym dniu kiedy nasza córka szła na bal, junior został zaproszony na przyjęcie urodzinowe do kolegi z klasy. 
Urodziny dokładnie w stylu "zabili go, wstał i uciekł", mianowicie paintball.

Osobiście, jako zapalona pacyfistka, nie jestem entuzjastką tego rodzaju aktywności, dodatkowo ponieważ widziałam wielokrotnie dorosłych facetów, po takiej zabawie naprawdę poważnie posiniaczonych, (mimo ochraniaczy). 
Podczas gry w paintball teoretycznie nie można nic nikomu złamać, no chyba, że się go walnie kolbą, ale to nie znaczy, że nie można komuś zrobić krzywdy.
Ze względu jednak na ograniczone życie towarzyskie juniora, niechętnie wyraziłam zgodę. 
Emailem przyszło wypasione zaproszenie, z prośbą potwierdzenia, potwierdziliśmy.

W dniu balu, podczas gdy ja miotałam się między tiulami, brylantami i cieniami do powiek, mąż odwiózł syna na przyjęcie paintballowe.
Wrócił w tempie ekspresowym, okazało się, że jak natychmiast nie wypełnimy dodatkowej rubryczki w zaproszeniu, że bez względu na urazy nikogo nie pozwiemy, to nasz syn nie zostanie dopuszczony do zabawy. Mój szczękościsk przybrał na sile.
To taki fajny wybór nie podpisać i w domu zostaje zrozpaczone, rozczarowane dziecko, ewentualnie podpisać i się zamartwiać.

Mąż pocieszył mnie, że tu wszędzie się tak zabezpieczają. Potwierdził elektronicznie brak chęci pozywania kogokolwiek i pędem wrócił do samochodu.
Odsunęłam na chwilę problemy balistyczne, chociaż ciągle w tyle głowy miałam obraz posiniaczonego i poturbowanego juniora.

Przyjęcie urodzinowe trwało pół dnia. Syn wrócił do domu wyglądając, jakby wyczyścił całym sobą wszystkie, okoliczne lasy. Jedną ręką upinałam brylanty córce we włosach, drugą wstawiłam go pod prysznic, (Matki Polki są niezwykle elastyczne w takich przypadkach).

Wymoczony, pachnący junior, obserwując ostatnie przygotowania siostry, zaczął nam relacjonować przebieg imprezy. Strasznie słucha się smutnej historii opowiadanej przez dziecko. Nie ma w niej ozdobników, niedopowiedzeń, domysłów, itd. W efekcie można oczami wyobraźni zobaczyć całą sytuację. Powiem szczerze, bez tych informacji miałabym mniejsze problemy z koordynacją ruchów, (tak ociupinkę mną dodatkowo telepało).

W przyjęciu brało udział 10 chłopców, kumpli. Szczęśliwie każdy dostał ochraniacz na głowę i specjalną kamizelkę. Organizatorzy zabrali chłopaków do lasu, podzielili  na dwie drużyny, wręczyli strzelby i kazali strzelać.

I być może cała impreza byłaby udana, gdyby solenizant i jego goście strzelali do obcych, lub jakiegoś dorosłego, przebranego na przykład za fioletowego krokodyla, a nie do siebie nawzajem.
W rezultacie jeden z dzieciaków oberwał bardzo mocno i załamał się psychicznie. 
Częściowo odczuwał ból fizyczny, ale bardziej doskwierał mu ból duszy, ponieważ czuł się zdradzony przez przyjaciół. 
Nie było wiadomo, od kogo oberwał, wszyscy go przeprosili, ale nic to nie dało.
Wykrzyczał wszystkim w twarz, że nie są jego przyjaciółmi tylko wrogami i zdrajcami, potem płakał tak strasznie, że nie mogli go uspokoić i ściągnęli rodziców, którzy go zabrali natychmiast do domu.

Widziałam, że junior był zdenerwowany i czuł się częściowo winny całej sytuacji. 
Usiłował biedak pocieszyć kolegę, ale mu się nie udało, za to ja na następnego dnia osłuchałam się pochwał rodziców solenizanta, jakiego mam empatycznego i dobrego syna. 
No mam i wolałbym, żeby tak zostało, co wcale nie jest takie oczywiste, bo nawet ja nie wiem jakby mój junior zareagowałby gdyby został "brutalnie zastrzelony" przez przyjaciół.
Dzieciakowi zafundowali niezłą traumę, (w szkole odmawiał kontaktów i rozmów), a mnie utwierdzili w przekonaniu, że czasami najlepsze są sprawdzone metody. 
Zabawy i gry na świeżym powietrzu, szaleństwo pod okiem rodziców, tort, pizza i trochę pękajacych baloników wystarczy, żeby uszczęśliwić zgraję huncwotów.

Co ciekawe solenizantem był chłopiec, którego wcześniej opisywałam. 
Nigdy nie widziałam go śmiejącego się, a jego ojciec ma wygląd psychopaty, (wymuskany, perfekcjonista, o martwym, sadystycznym spojrzeniu).
O mało nie siadłam z wrażenia, jak mój syn, kompletnie nieświadomy tego co mówi, zaczął mi wyjaśniać, że jego kolega często krzyczy, bo jego tata jest bardzo groźny.
Z miejsca zainteresowałam się tematem, okazało się, że perfekcyjny tatuś ma brzydki zwyczaj wpadania w furię, bez względu na powód i osobę, która zawiniła.
Podczas rozwożenia chłopców do domów, pokazał próbkę swoich możliwości, wprawiając juniora w osłupienie, (aczkolwiek szczęśliwie dla pana, to nie mój syn był celem).
Moje młodsze dziecko najwyraźniej myślało, że w życiu wszyscy tatusiowie są mili i spokojni, a źli trafiają się tylko w bajkach. 

Dwa dni temu odbierałam juniora ze szkoły, obok czaił się kolega chętny na wizytę domową. 
Od słowa do słowa mój syn zebrał czterech kolegów. Zgarnęłam cała bandę, a pod domem okazało się, że czeka sąsiad z kolegą. W fakcie rozkręciła się imprezka siedmiu krasnoludków. Pogoda była piękna, więc szaleli cały czas na dworze. Zamówiliśmy z córką dwie gigantyczne pizze i towarzystwo padło uszczęśliwione, jak najedzone foki.
Zaczęły się schodzić matki w widocznym szoku, że zorganizowałam spontanicznie siedmiu chłopaków, bez wcześniejszych tygodniowych ustaleń, zaproszeń i rygorów. 
Widać było, że nie za bardzo wiedzą co mają ze mną zrobić, łamanie przeze mnie przyjętych norm i schematów przerasta ich zdolności adaptacyjne.
Jestem trochę jak inny gatunek ptaka wsród stada zasiedziałych skrzydlatych. 
Niby też mam skrzydła, ale kolory i sposób latania zupełnie inne.

A jak już jestem w temacie ptaków, to zaczęła nas ostatnio odwiedzać indyczka, słusznych rozmiarów, ale nie gigantyczna. Przyszła parę razy na rekonesans, prawdopodobnie sprawdzić czy nikt się na nią nie rzuci z widelcem, a jak już się uspokoiła, zaczęła przyprowadzać swoje dzieci. 
I teraz pojawia się razem z pięcioma malutkimi indyczkami.

Jeden z naszych królików zrobił nam podobną niespodziankę bo przyprowadził dzisiaj do ogrodu swojego małego, ślicznego kicusia. Wyglądały identycznie tylko jeden był wielki, a drugi malutki.
Wiewiórki i cheapedelki, trzymają się co prawda na dystans, ale tylko pozornie. 
Często ignorują mnie i korzystają z darmowej wyżerki bez skrupułów, udając, że nie siedzę obok.
Lubię myśleć, że wszystkie te zwierzaki i ptaki, czują, że są tu bezpieczne i rozpoznają mnie.
Chyba nie ma większego dowodu zaufania, niż przeprowadzanie do mnie swoich dzieci.

I na koniec będzie trochę wzruszająco, (mam nadzieję).
Często oglądam niektóre występy programu Mam Talent, ale z całego świata nie tylko z Polski.
Najbardziej lubię, jak wchodzi na scenę taka "bieda z nędzą", trzęsie się z nerwów jak galaretka, jąka, ubrana w jakiś niemodny sweterek. Widownia praktycznie nie reaguje, znudzona lub zniesmaczona, a jurorzy wzdychając pod nosem, usiłują sprawiać wrażenie zainteresowanych.
I wtedy on czy ona otwiera usta i zaczyna śpiewać i czas staje w miejscu, a artysta rzuca czar na wszystkich. Potem już nic nie jest takie samo.
Wiem, że to jest show, który ma za zadanie przyciągnąć jak najwięcej widzów, dlatego część z tych występów jest zaaranżowana, obliczona na granie na emocjach, ale czasami na scenie dzieje się coś co nie ma logicznego wytłumaczenia i na co nikt nie jest przygotowany.

Ostatnio moja córka pokazała mi występ niewidomego, autystycznego chłopaka w Amerykańskim Mam Talencie.

Poniżej załączam link. Nie chodzi tu o rodzaj muzyki, czy też piosenki, którą wykonał, nawet jej wcześniej nie znałam.
Jak zaczął śpiewać, usłyszałam jego duszę.



poniedziałek, 3 czerwca 2019

Amerykański bal maturalny, czyli jak to było naprawdę


Nadszedł dzień Balu.
W celu wprowadzenia odpowiedniej atmosfery, zamieszczam zdjęcie, (oryginalne). W tle różowy tiul, srebrna kosmetyczka, która awansowała do roli kopertówki wieczorowej, oraz ręka mojej córki wraz z bukiecikiem "nadgarstkowym".


Anioł Stróż mojego męża najwyraźniej stwierdził, że co za dużo to niezdrowo i mężuś wrócił na łono stęsknionej rodziny.
Pojawił się i od razu został wciągnięty w wir balowego szaleństwa.
Można powiedzieć, że to była taka mikro symulacja przed weselem, ostatni raz tak się czułam podczas przygotowań do własnego ślubu, tylko różnica była dość znacząca, ponieważ po zakończeniu przygotowań, zamiast promienie i pięknie wyglądałam jak wynędzniały szczur.

Za to, co najważniejsze moja córka wyglądała pięknie, więc można powiedzieć, że szczur  się wykazał i odpowiednio pomógł Kopciuszkowi.
A było naprawdę nerwowo, niby miałyśmy rozpisany plan na wszystkie czynności upiększające, ale w praktyce, jak to zwykle bywa posypało się wszystko.

Zaczynając od kreacji, po serii przymiarek i rozterek, zwyciężyła suknia w stylu indyjskim, (dla przypomnienia góra błyszcząca, kawałek gołego brzucha i dół, cały w różowych tiulach na satynie tego samego koloru).

Rankiem w dzień balu mój mąż został zaanektowany przez nasze dziecko i pojechali zakupić trochę brylantowych spinek do włosów, w celu stworzenia fryzury odpowiadającej stylowi sukni.
Ja w międzyczasie obejrzałam kilka filmików na youtubie, oglądając nieletnie panienki nakładające makijaż jak prawdziwe profesjonalistki, zaczęłam mieć kompleksy i początki nerwicy.

Córka miała wizję zarówno co do fryzury jak i makijażu, ja za to miałam palpitacje serca i wizję rychłego zawału.
Zaczęłyśmy od fryzury. Cały proces w internecie nie wyglądał na specjalnie skomplikowany, zakręcone włosy upięte w finezyjny kok. W praktyce ta finezja mi uparcie nie chciała wychodzić, a jak już wyszła, to okazało się, że fryzura nikogo nie zachwyciła.
Ponowiłam próby, po pięciu podejściach, udało mi się stworzyć coś interesującego.
Nie zdążyłam złapać oddechu, kiedy przyszło mi wpinać brylanty.
Po kilku próbach, serii ukłuć i dzielnych westchnień mojego dziecka, fryzura została zakonserwowana lakierem do włosów.

Przystąpiłam do makijażu i tutaj już miałam regularne ataki paniki. Odpowiedzialność wisiała nade mną jak miecz Damoklesa, cienie do powiek uparcie nie chciały błyszczeć tak i tam gdzie powinny, czas się kurczył, a ręce mi się trzęsły jak galareta.
Skracając opis procesu, wreszcie się udało osiągnąć upragniony przez córkę ideał.
Małżonek w tym czasie wykonywał podobne zabiegi odświeżająco-kosmetyczne, ale na naszym samochodzie.

Kolega zameldował przez telefon, że już jedzie z rodzicami, zrobiło mi się autentycznie słabo.
Córka robiła sobie paznokcie, a ja na niej zaszywałam górę sukienki.
Ten dramatyczny gest, miał swój sens, bo jako praktyczna Matka Polka, wolałam uniknąć sytuacji, kiedy guziczek się spontanicznie podczas pląsów odepnie i zamiast romantycznie będzie traumatyczne.

Nie wiem jakim cudem udało się ! Robiłam córce zdjęcia, kiedy pod domem zaparkował kolega z kwiatkami i rodzicami, gotowymi do robienia sesji zdjęciowej i wyrażania zachwytów.

W tym momencie spojrzałam w lustro, (duży błąd), całe szczęście, że rano lekko zadbałam o wygląd, ale i tak łuna szczurkowej szarości ode mnie biła.

Kolega pod krawatem, przejęty zasadził córce kwiatki na nadgarstek.
Grupowo zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt zdjęć, następnie zapakowaliśmy bohaterów dnia do naszego samochodu i odwieźliśmy na bal.

Impreza była organizowana w Hotelu Hyatt Regency, byłam strasznie ciekawa, więc złamałam wszystkie zasady i dlatego jak już młodzież opuściła nasz samochód, zaparkowaliśmy na parę minut, żeby podziwiać zjeżdżających się na bal maturzystów.
Wrażenia jedyne w swoim rodzaju, przede wszystkim oprócz obowiązkowych smokingów i długich sukien, w oczy biła różnorodność.

Mój mężuś stracił mowę na widok uczestników balu, ja byłam przygotowana psychicznie, ponieważ w celach poznawczych obejrzałam kilka relacji z takich imprez.
Przed naszym samochodem pojawiły się dziewczyny, które w teorii musiały mieć 16-18 lat. Teoria wymiękła, przed naszymi oczami przedefilował korowód kobiet, w kreacjach może i długich, ale za to niezwykle skąpych u góry.

Na widok pierwszego popiersia, które prawie wyskoczyło z sukienki, mężuś w panice spojrzał na mnie ewidentnie szukając ratunku przed tym przedwczesnym zalewem kobiecości.
Obiektywnie należy dodać, że część panienek była ubrana bardziej klasycznie, aczkolwiek nawet one wyglądały jakby kończyły właśnie studia, a nie liceum.
Chłopcy z kolei wyglądali tak jak powinni, czyli jak wyrośnięte dzieciaki w niewygodnych garniturkach, podduszone przez krawaty oraz rożnego rodzaju kolorowe muchy.

I tutaj kończą się moje wrażenia, co się działo dalej wiem od córki.

Przy wejściu stał tajemniczy fotograf i robił zdjęcia, a w środku czekała już cała armia nauczycieli, gotowych własnym ciałem bronić wejścia osobowym niezaproszonym tudzież elementowi wywrotowemu.
Najpierw było badanie na zawartość alkoholu we krwi, obyło się bez typowego "dmuchania w balonik", trzeba było tylko dyszeć jak pies, zdecydowanie bardziej higieniczne.
Potem była rewizja na okoliczność alkoholu w formie płynnej, czyli szukanie tak zwanej kontrabandy. Wszystkie torebki zostały przetrząśnięte i dokładnie sprawdzone.

Co ciekawe jak raz już ktoś wszedł do środka, nie mógł wyjść na powietrze i wrócić, najwyraźniej wszyscy bali się przemytu alkoholu i co bardziej prawdopodobne narkotyków.

W balu uczestniczyło około 300 osób, w sali przystrojonej balonikami i płatkami róż, stały okrągłe stoły, a w środku był parkiet do tańczenia. Muzykę zapewniał profesjonalista, który jako jedyny nie wzbudził jakiś, szczególnych zachwytów, głownie przez swój gust muzyczny.
Co nie przeszkodziło naszemu dziecku tańczyć cały czas, z małymi przerwami na posiłki, które roznosili kelnerzy, (zimne przekąski, ciepłe dania i oczywiście bezalkoholowe napoje pełne bąbelków).

Wkrótce stało się jasne, że nie wystarczy mieć super szpilki, trzeba jeszcze umieć się w nich chodzić o tańczeniu nie wspominając. W efekcie większość dziewczyn tańczyła na bosaka, a piersi latały luzem, (dosłownie). Generalnie dziewczyny tańczyły często trzymając swoje popiersie w garści w obawie przed spontanicznym obnażeniem i tak zwanym nieobyczajnym zachowaniem.
Jedna dziewczyna miała prześwitującą kreację i wpadła na świetny pomysł, żeby zamiast stanika przylepić na sutkach gwiazdki, powiedzmy, że konstelacja może coś by zasłoniła, dwie planety nie dały rady.

Nie było wyborów Króla i Królowej balu, oficjalny powód pozostał nieznany, może obfitość biustów przytłoczyła organizatorów.
Sukienka córki wzbudziła ogólne uznanie i podziw, (nie było drugiej, takiej samej), a tajemniczy facio robiący zdjęcia na wejściu okazał się fotografem miejscowej gazety, dzięki czemu mogliśmy się dodatkowo oficjalnie zachwycić nasza córką, która wyglądała jak milion dolarów z małym dodatkiem magii Disneya.

Zostaliśmy ostrzeżeni przez wiele osób, że o ile bal jest bardzo bezpieczny, o tyle dzikie imprezy po, już nie. Tutaj na szczęście ni było stresu, bo nasze dziecko nie miało w planach żadnych orgii.
Mąż odebrał naszą parkę i przywiózł grzecznie do domu. Na ich widok coś mi się w środku uśmiechnęło, wyglądali jak dwa szczeniaczki, które wyszalały się za wszystkie czasy.
Kolega w uśmiechach odjechał do swojego domu, a nasza córka w nie mniejszych uśmiechach, zdała nam dokładną relację.

Kopciuszek szczęśliwie wrócił, aczkolwiek była to ulepszona wersja, bowiem po pierwsze w sukni balowej, a nie w łachmanach, w dwóch pantofelkach, dynia została bezpiecznie zaparkowana w garażu, a w domu czekał na nią stary, polski szczur, szczęśliwy i wzruszony, że dał radę, chociaż nigdy wcześniej nie szykował żadnej księżniczki na bal.