sobota, 28 grudnia 2019

Wigilijne niespodzianki i wirus, czyli Magia Świąt

Zaczęłam się pomału zbierać do wielkiego podsumowania roku, jako, że cały, a zwłaszcza jego końcówka obfitowała w ciekawe wydarzenia, tymczasem nasza trzecia Wigilia na emigracji i przygotowania do niej przyćmiły chwilowo całą resztę, w związku z czym zasłużyła sobie na oddzielny post.

Nauczona doświadczeniem z dwóch poprzednich, postawiłam w tym roku na pewniaki, chcąc uniknąć przykrych niespodzianek. Nie udało się. Mój mąż, którego dość skutecznie zaraziłam duchem świątecznym, zaszalał i przytargał do domu rożne rodzaje mięsa. Duma go przy tym rozpierała, najwyraźniej odezwały się geny przodków jaskiniowców.

Rzucił mi w ramiona łupy, oczekując cudu w prawdziwie świątecznym stylu. 
Miał takie małe marzenie, żebym mu zamarynowała i upiekła karkówkę, ale żeby było ciekawiej nie kupił karkówki tylko tajemnicze substytuty, (jego wiara w moje cudowne zdolności kulinarne nie zna granic), wolałam nie zgadywać co przyrządzam.
Wzięłam się w garść upiekłam schab i dwie podrabiane karkówki, licząc, że może coś z tego wyjdzie, (o dziwo wszystko wyszło jadalne, a nawet smaczne).
Mięso się piekło, a ja z Juniorem wzięliśmy się za robienie sałatki jarzynowej. 

Polskie kolędy w tle, na stole produkty do posiekana, synek pełen zapału, po prostu sielanka, do czasu. W czasie krojenia wyszły na jaw pewne, niepokojące fakty. 
Po pierwsze zamiast selera, mężuś kupił kalarepę, (bo go zwiodła wyglądem) i coś co w założeniu miało być pietruszką, ale nią zdecydowanie nie było.
Jeżeli coś wygląda jak pietruszka, ale nie smakuje jak pietruszka, to na bank nią nie jest.
Niestety zorientowałam się za późno i tym sposobem zrobiliśmy wielką miednicę sałatki z bliżej nieokreślonym warzywem o dziwnym smaku. 
Niby wszystko było zjadliwe, ale jakoś chętnych do konsumpcji brakowało, o odwadze nie wspominając.

Porażka z sałatką jarzynową wyprowadziła mnie lekko z równowagi, w rezultacie najpierw zapomniałam posolić schab, a potem już szcześliwie posolony, o mało co nie spłonął.
Zostawiłam mięsiwa w spokoju i zajęłam się menu bieżącym. Całe szczęście pierogi zrobiłyśmy z córką dwa dni wcześniej, łącznie 186 sztuk. 
To znaczy wałkowała i kleiła córka, ja w charakterze pomocy kuchennej zrobilam farsz, gotowałam i sprzątałam na bieżąco.
Adrenalina nam trochę podskoczyła, jak się okazało w kulminacyjnym momencie produkcji, że zginął nam nasz, drewniany, rodzimy wałek.
Przytomnie wysłałam córkę do mojej sąsiadki Greczynki, licząc, że jej straszny mąż oszczędzi dziecko, bo mnie uważa za element wywrotowy, który może sprowadzić na manowce jego posłuszną żonę.
Jako, że jestem na celowniku uroczego sąsiada, jego żonie nie wolno się ze mną kontaktować, bo a nuż namówię ją do buntu i samodzielnego myślenia.
Sąsiadka wpadła w panikę, wręczyła śmieszny wałek na progu, bała się wpuścić córkę do kuchni, bo mąż pechowo był w domu i strzeliłby focha giganta.
Nigdy bym nie pomyślała, że mogę wyzwalać w kimś aż takie emocje, może dwadzieścia lat temu, ale teraz ?

Kończyłyśmy, kiedy wrócił  z pracy mąż. Na widok stosów pierogów, najpierw stracił głos, a potem zapytał cichutko, czy zaprosiliśmy na Wigilię jakaś sympatyczną, wygłodzoną jednostkę wojskową.
Podobnie, wcześniej rozprawiłam się z karpiami, albo mówiąc prawdę, to raczej one rozprawiły się ze mną.
Kupujemy je już bez wnętrzności, w sklepie polskim, ale cała reszta wymaga oprawienia, łącznie z odcięciem tych koszmarnych łbów.
Skracając tę krwawą historię, żeby nie wypaść ze świątecznego nastroju, dzięki tasakowi i zestawie noży do wszystkiego, udało mi się przygotować filety do smażenia. Po całej akcji wyglądałam jakbym własnoręcznie zamordowała rekina ludojada, analogicznie kuchnia wyglądała podobnie.

Za to sukcesem po raz pierwszy na emigracji okazała się zupa grzybowa.
Podsumowując, było wszystko jak należy począwszy od opłatka na makowcu skończywszy.
Mikołaj przyleciał sypnął prezentami i tak dobiegła końca nasza trzecia Wigilia w Stanach, (smakowo najlepsza i nastrojowo chyba też).

Nasza Kotka, lekko ogłuszona kokardkami, kolorowymi papierami i ogólną ekscytacją przy rozpakowywaniu prezentów, wzięła w pyszczek swoją zabawkę i zaszyła się w najdalszym pokoju, w celu ukojenia nerwów.
Wykazałam postawę pełną zrozumienia, bo ja też potrzebowałam trochę spokoju i odpoczynku ponieważ, oprócz uczuć nostalgicznych i ogólnego, świątecznego rozczulenia powalił mnie podstępny, zmutowany wirus i chociaż byłam już na etapie rekonwalescencji to do pełni formy trochę mi brakowało.
Podstępnego wirusa przytargał do domu przed Świętami Junior, który rozpoczął rodzinną, czarną serię.

Najpierw mój syn spędził upojny tydzień w łożku, a potem padłam ja z córką, symultanicznie, żeby było ciekawiej. Mąż kłamiąc w żywe oczy, że czuje się świetnie twardo chodził, a po pracy częstował się nurofenem, który jak wszyscy wiemy jest typowym smakołykiem przedświątecznym.

Zupełnie szczerze muszę przyznać, że po raz pierwszy rozważałam na poważnie osobiste udanie się do szpitala. Nie wchodząc w szczegóły lekko nie było, za to nasza Kotka solidarnie cały czas też leżała ze mną w łożku, nie ma to jak kocie oddanie.
Po tygodniu mojej walki z wirusem, który przypominał coś pomiędzy zapaleniem krtani, anginą i zapaleniem płuc, zdecydowałam się wstać z łóżka i zmierzyć się ze świątecznym menu.
Po spojrzeniu w lustro stwierdziłam, że śmiało mogę uatrakcyjnić święta występując w charakterze Ducha Przyszłych Świąt Bożego Narodzenia, (blade straszydło wymagające pilnej reanimacji, ewentualnie spa).

Lekko się słaniając zaczęłam przywracać ład ogniska domowego, bo jakoś tak się złożyło, że jak krasnoludki się pochorowały, to pojawił się chaos. Wieczorkiem ktoś zadzwonił do drzwi, byłam pewna, że to mąż wraca do domu. Junior otworzył drzwi i usłyszałam dziwny dialog, wyłapałam coś o dekoracjach i światełkach. 
Wzięłam się w garść doczłapałam do drzwi i zobaczyłam rodzinę z dwójką dzieci przebranych za małe Mikołajki. Głowa rodziny, jak przystało na prawdziwego Amerykanina stał sobie w bluzie i krótkich spodenkach, (temperatura powietrza ok. minus osiem i śnieg). 
Wszyscy rozpromienili się na mój widok, co tłumaczyłam słabym oświetleniem i wepchnęli mi do ręki czekoladę wraz z dyplomem, twierdząc, że wygrałam w sąsiedzkim konkursie nagrodę za oświetlenie domu. 
Pomachali mi radośnie i zniknęli w ciemnościach. 

O mojej lekkiej paranoi na emigracji świadczy fakt, że natychmiast zawezwałam córkę na przesłuchanie, czy to nie jej sprawka. Dziecko zaczęło przysięgać na różne rzeczy, (mam specjalną listę na takie okazje). 
W tym momencie do domu wpadł mężuś, nie zdążył się rozebrać, kiedy również wylądował "na dywaniku" u kochanej żonki. 
Dopuszczałam możliwość, że skoro obdarowali mnie jednorożcem chcąc mi sprawić przyjemność, to poproszenie sąsiadów o wyrażenie zachwytu naszymi lampkami, żeby trochę mnie odpuściła świąteczna tęsknota za domem, nie byłoby czymś niemożliwym.

Mąż wyrecytował przysięgę, że nikogo nie przekupywał, (na niego mam oddzielny zestaw pytań i gróźb). W tym momencie pod nasz dom podjechał samochód, wyładowany dziećmi. Otworzyłam drzwi, zostałam obsypana komplementami, dostałam pudełko czekoladek i następny dyplom, zgarnęłam następną nagrodę.
Okazało się, że kategorii było sześć, a ja wygrałam w dwóch, (za kreatywność i wywoływanie uśmiechu), nieźle jak na dziką Matkę Polkę z charakterem i patriotycznymi zapędami.

Nie ukrywam, że od razu trochę lepiej się poczułam, uniewinniłam rodzinę, ale jak opadły emocje chętnie wróciłam do łóżka.
Podsumowując, zdążyłam  postawić siebie i całą rodzinę na nogi akurat na Święta, Wigilia, mimo kilku wpadek okazała się sukcesem, a na deser moje zapędy dekoracyjne zostały docenione przez sąsiadów, nie ma to jak solidna porcja Świątecznej Magii !

niedziela, 22 grudnia 2019

Gwiezdne Wojny, czyli słone łzy, słone paluszki i gorące życzenia

Kontynuując w duchu nostalgicznym, który uparcie nie chce mnie opuścić, wznieśmy się do gwiazd.
Na ekrany kin na całym świecie weszła właśnie ostatnia część Gwiezdnych Wojen, amerykańskiej super produkcji, którą zachwyca się mniej lub bardziej już drugie pokolenie.
Pamiętam jak pierwszy raz poszłam do kina oglądać tę gwiezdną sagę, byłam małym brzdącem, nie umiałam jeszcze czytać i rodzice szeptali mi do ucha treść, bo film był oczywiście z napisami. 
Zagraniczne filmy wtedy nie były dubbingowane i w ciemnościach sal kinowych często można było usłyszeć ofiarnych dorosłych czytających dzieciakom.
Jak trochę podrosłam to sama czytałam moim młodszym kuzynom.

Pamiętam tę ekscytację, gwiazdy, statki kosmiczne, efekty specjalne, które przekraczały wyobraźnię i na deser dwaj przystojniacy Han Solo, czyli Harrison Ford i Luke (Mark Hamill).
Później pojawiły się dwie następne części, które na szczęście dla wszystkich zainteresowanych, mogłam oglądać już bez pomocy suflerów.

Mam wrażenie, że wtedy gorące uczucia damskiej populacji były podzielone między dwóch głównych bohaterów. Ja osobiście podkochiwałam się skrycie w Luke'u. 
Czas pokazał, że miałam słabe wyczucie dotyczące hollywoodzkich karier, bo w odróżnieniu od Hana Solo nie zrobił wielkiej kariery. 
Mówiąc szczerze zawsze miałam to w nosie, "serce nie sługa".

Tutaj małe wyjaśnienie dla tych czytelników, którzy niekoniecznie są fanami tych filmów.
Cała saga, miała składać się z dziewięciu części. Pierwsze trzy powstały kolejno w 1977, 1980 i 1983 roku.
Żeby było ciekawiej, z punku widzenia chronologicznego, najpierw powstały trzy środkowe części, czyli numer 4, 5 i 6. Po latach zostały dokręcone wcześniejsze części 1, 2 i 3, a ostatnio po latach numery 7, 8 i 9.
Dziewiąta część kończy sagę, po ponad 40 latach, według mnie jest to fenomen kina światowego.

Jak przystało na gorącą wielbicielkę obejrzałam wszystkie części, w związku z czym mogę uczciwie  się wypowiedzieć i zaznaczam, że tym razem nostalgia nie ma z moją opinią nic wspólnego.
Części, które obejrzałam jako dziecko, a więc paradoksalnie te najstarsze są według mnie zdecydowanie najlepsze.
Pozostałym, chociaż naszpikowanym coraz lepszymi efektami specjalnymi brakuje tego czegoś nieuchwytnego, co odróżnia film, który się ogląda, od filmu, który się przeżywa i nigdy nie zapomina.

I oto Junior rozpoczął ostrą akcję, mającą na celu zwabienie nas do kina. Mimo pełnych sal, udało nam się zdobyć bilety, (a miałam nadzieję, że uda mi się to przeżycie przesunąć trochę w czasie bo słusznie przewidywałam emocjonalne zawirowania).
Szłam do kina jak na przysłowiowe ścięcie, entuzjazmu we mnie było tyle ile aktywności sportowej przejawianej u miśków koala.

Generalnie nie oczekiwałam fajerwerków, tylko dużo dramatów.
Sytuację pogarszał dodatkowo fakt, że odtwórczyni jednej z głównych postaci Carrie Fisher, która grała w moich ulubionych częściach umarła w trakcie kręcenia zdjęć właśnie do tej części, a mój przystojny Luke i Han zestarzeli się, nic tylko siąść i płakać.
Nostalgia świąteczna mnie podgryza, a tu jeszcze moi mężczyźni zafundowali mi taką ekstra dawkę emocji. Oto nadszedł czas, żeby pożegnać się z gwiezdną sagą.

Wzięłam się w garść, zapakowałam do torebki polskie, słone paluszki nabyte w moim, ulubionym, polskim sklepie i ruszyłam pożegnać się ze wspomnieniami.
Moim mężem, którego dzieciństwo wyglądało trochę inaczej niż moje, chociaż również obejrzał wszystkie części Gwiezdnych Wojen, zdecydowanie nie targały podobne emocje.
Gdy zgasły światła wyciągnęłam paluszki, podałam mężowi i powiedziałam: 
"Bierz, zjadaj to tradycja".
Mąż lekko ogłuszony podzielił się paluszkiem z synem i  mniej więcej tyle było mi potrzebne, żeby zacząć lekko pociągać nosem, a potem było już tylko gorzej.

Po czterdziestu latach znowu siedziałam w ciemnej sali kinowej, oglądałam kontynuację filmu, który na zawsze zapadł mi w serce, w otoczeniu ludzi, których kocham i wcinałam słone paluszki.
Tylko teraz dzieckiem był mój syn, a dorosłym ja i w dodatku wszyscy znajdowaliśmy się tak przerażajaco daleko od Polski.

Co do filmu, to gdzieś tak od połowy już mi się nawet nie chciało udawać, że nie ryczę, (na szczęście był to płacz w wersji dla dorosłych, czyli w ciszy, tak zwany szloch twardzieli).
Nie spodziewałam się, że będzie mi się podobał, przewidywałam ogólne rozczulenie, a tymczasem znalazłam w nim echo emocji sprzed lat.
Mój mąż z właściwym sobie wyczuciem, moralnie wspierał poddającą się emocjom żonę i z drugiej strony reagującego identycznie syna, (zauważam silne wpływy mojego DNA).

Wyszłam z kina emocjonalnie wyciśnięta, trochę ostatnio za często mnie w środku ściska i zapakowaliśmy się do samochodu. 
Junior w ekscytacji komentował poszczególne sceny, a ja pomyślałam o czymś zgoła innym.
Poddałam się i stwierdziłam, że skoro w tym roku ta nostalgia tak mnie prześladuje, to życzenia świąteczne będą musiały brzmieć odrobinę nietypowo.
Pozostając w klimacie Gwiezdnych Wojen, wykorzystam słynne zdanie:

"Niech Moc będzie z Wami !"

Z całego serca życzę Wszystkim, których kocham, lubię oraz Tym z moich Czytelników, których nie znam i niestety nigdy nie poznam, siły do radzenia sobie z rzeczywistością, odwagi, żeby strach nigdy nie zdominował ich życia i żelaznej woli, żeby mogli je przeżyć na własnych warunkach.

wtorek, 17 grudnia 2019

Chińskie strugaczki, czyli kolorowe wspomnienia z dawnych lat

Wspomnienia mają zaskakującą moc ubarwiania przeszłości i to zarówno na korzyść jak i wręcz przeciwnie. Często okropne demony, które straszą nas latami, podczas konfrontacji okazują się małymi, zakompleksionymi stworzonkami, a piękne, olbrzymie, kolorowe wspomnienia po weryfikacji, tracą kolory, a wszystko jest dużo mniejsze i ogólnie zabiedzone.
Pocieszające, że nie zawsze się tak dzieje.
Są wspomnienia, które mają siłę tytanu i nic nie jest ich w stanie powalić.
W związku z tym postanowiłam powspominać tak ogólnie, a ponieważ znowu zbliżają się nasze, kolejne Święta Bożego Narodzenia na emigracji, w ramach ogarniającej mnie nostalgii, tym razem zanurzę się w atmosferze trochę z innej strony.

Podobno Święta organizuje się głównie dla dzieci, tak przynajmniej uważa dużo osób. Biorąc pod uwagę, że moje dzieciństwo przypadło na szalejący socjalizm, nie było szans, żeby jedno mogło istnieć bez drugiego i co ciekawe efekty były zawsze magiczne. 
Aczkolwiek podejrzewam, że bardziej dla mnie, a zdecydowanie mniej dla mojej umęczonej Mamy i obu Babć.

Dzieciństwo w czasach komuny, przez wiele osób nazywane "czasami słusznie minionymi", jak wszystko w życiu miało swoje blaski i cienie.
Sam fakt, że dzieciństwo na ogół wspomina się z lekkim rozrzewnieniem niewątpliwie wpływa na mój osąd.
Powiedzmy sobie szczerze, tak naprawdę przegwizdane to mieli nasi rodzice i dziadkowie. 
To oni musieli stać w kolejkach, walczyć o papier toaletowy, dawać w łapę, bo w tedy w Polsce "tylko ryby nie brały" i do tego wszystkiego budować ogniska domowe i nie zwariować.
Dzieciaki latały luzem w zupełnie niemarkowych butach i o dziwo świetnie sobie radziły bez telefonów przyrośniętych do rąk.
Nie było tej całej, zaawansowanej technologii, ale można było znaleźć przyjaciół. 
Listy szły koszmarne długo, ale jakoś wszystkim się chciało pisać.
Z drugiej strony wszystko było szaro-bure, ściany w urzędach, szkołach, szpitalach wywoływały depresję. Do dzisiaj pamiętam komunistyczne lamperie, (wyjaśnienie dla młodego pokolenia, połowa ściany pomalowana farbą olejną w celach ochronnych).
Myślę, że wszystkim oprócz wolności, bo to dotyczyło raczej zbuntowanej młodzieży i dorosłych, brakowało kolorów.

Każdy na swój sposób walczył z ich brakiem. Dorośli, na przykład starali się malować ściany, unikając wszechobecnej szarości.
Wtedy mało kto malował osobiście, zatrudniało się specjalistów i to była przygoda życia. 
Po takich akcjach ludzie mieli traumę na lata i niechęć do jakichkolwiek modernizacji.
Wyglądało to ciekawie, przychodziła ekipa jak z kabaretu, wnosiła upaćkane starymi farbami, drewniane drabiny, wiadra, wałki i mnóstwo innych niepotrzebnych rzeczy. 
Następnie majster głównodowodzący brał zaliczkę i znikał. Jak już przestał go męczyć kac wracał i jak się mało szczęście zabierał do pracy, jak nie, to remont się przeciągał w czasie o kilka kolejnych zaliczek.

Następnie zaczynały się negocjacje dotyczące kolorów, tudzież szlaczków, które wtedy cieszyły się wielką popularnością u tych nieszczęśników, których nie było stać na kupienie zagranicznych tapet w Pewexie.
Raz jeden artysta będąc na fali alkoholowej usiłował zrobić różowy kolor z niebieskiej farby. Jak się teraz zastanawiam to cud, że wtedy nikt nikogo nie zabił.
A to dopiero był początek, potem dzielni panowie zaczynali malować, średnio jedna trzecia farb lądowała na podłodze i meblach, zamiast na ścianach. Bardzo fajnie się to potem szorowało. Prawdopodobnie dlatego wtedy nie malowało się mieszkań tak często jak w obecnych czasach. W końcu ludzie wtedy też mieli ograniczone siły przerobowe.
Po paru tygodniach mieszkania w takich, ekstremalnych warunkach, niewątpliwie odchodziła wszystkim ochota na remonty.
A to były tylko ściany, jak się kładło płytki, to wszyscy się szykowali jak na wojnę. Pamietam, że mnie rodzicie zainstalowali u Dziadków, bo w kuchni przez dość długi okres czasu nie było nic oprócz wielkiej kupy piasku. Tak zdecydowanie nie było nudno.

Dzieci też miały swoje sposoby na komunistyczne rozumienie estetyki.
Oblepiało się zeszyty kolorowymi wycinkami z gazet, wszędzie królowały nalepki, które najpierw moczyło się w wodzie, potem przenosiło na okładkę, na przykład, suszyło i modliło, żeby nie odpadły za szybko.
Wyższą szkołą jazdy było dekorowanie bardziej artystyczne, (jak ktoś miał talent oczywiście). 
W tym celu szukało się ładnych obrazków, następnie podprowadzało z kuchni papier śniadaniowy, (bo był trochę przezroczysty), lub jak ktoś miał szczęście to papier stosowany do rozrysowaniu planów i obrysowywało ołówkiem takiego Kaczora Donalda na przykład, a potem, przez fioletową kalkę odbijało się go na pierwszej stronie zeszytu i kolorowało.
I żeby było jasne, o taki wizerunek do kopiowania Donalda czy Myszki Miki, to też trzeba się było nieźle nastarać, bo kolorowe książeczki Disneya były trudniejsze do zdobycia niż czekolada, (bez zachodniej waluty bez szans).

Dzieciaki w różnym wieku ratowały też trochę gazetki, Miś i Świerszczyk, (bez niegrzecznych myśli), dla maluchów, Świat Młodych dla nastolatków i kilka innych. W niektórych gazetach dla dorosłych, jacyś rozumiejący młodzież litościwi redaktorzy umieszczali plakaty. Tym właśnie sposobem kupowałam regularnie Dziennik Ludowy, bo raz w tygodniu pojawiał się tam plakat. Nigdy nie było wiadomo czyj, a następnie katowałam wszystkich dorosłych wieszając te plakaty, gdzie się dało.

I było jeszcze kino, a w nim nieśmiertelne słone paluszki, które lubię do tej pory. Repertuar filmowy był dość ograniczony, dodatkowo filmy zagraniczne przychodziły do Polski z małym poślizgiem około dwóch lat, co nie zmniejszało zupełnie radości z oglądania.
Kino i sklep papierniczy, (o tym za chwilę), były chyba jedynymi miejscami, gdzie dzieciaki dzielnie stały godzinami w kolejkach. 
Przed filmem była Kronika filmowa, twór obecnie na całe szczęście wymarły, który miał do spełnienia zadania propagandowe i przypominał wszystkim jak fajnie się żyje w komunizmie, gdyby ktoś zapomniał. 
Kiedyś usiłowałam wytłumaczyć mojej córce jak to wyglądało, ale się poddałam. W praktyce to było coś jak biało-czarny blok reklamowy, którego nikt nie chciał, a musiał oglądać.

Drugim miejscem, w którym regularnie spędzałam upojne godziny w kolejkach był "papiernik", jako obowiązkowej dziewczynce, zależało mi na zeszytach i całej reszcie asortymentu szkolnego. 
W takich kolejkach stały raczej mamy i dziewczyny, a chłopcy latali luzem po okolicy.
Podejrzewam, że ten typ zachowania nie uległ zmianie pomimo zmian ustrojowych.
I tutaj dochodzimy do produktu, który jako jeden z nielicznych był w komunie kolorowy, piękny i taki pozostał. 
Mowa tu o chińskich strugaczkach. Były wytwarzane z glinki i malowane ręcznie. 
Krasnoludki, pieski, kotki, kaczuszki itd, zero tandety, czar, urok i perfekcja. 
Owe cuda były rzucane od wielkiego dzwonu, mimo tych utrudnień przez lata dorobiłam się małej kolekcji, którą mam do tej pory.
Te strugaczki to była jedyna rzecz w moim domu, o której moje dzieci wiedziały, że nie wolno ich dotykać i o dziwo nigdy tego nie robiły. 
W dobie potopu chińskich produktów te temperówki są jedyną rzeczą, której nie udało mi się nigdzie znaleźć, a próbowałam, no bo właściwie kto powiedział, że nie mogę sobie odrobinę powiększyć swojej kolekcji ?
A ponieważ strugaczki stoją sobie od lat na widoku z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że faktycznie są tak piękne, jakimi widziałam je jako dziewczynka.

I po serii tych komunistyczno-łzawych wspomnień dochodzimy do Świąt Bożego Narodzenia.
To był chyba jedyny, taki moment w tamtych czasach, kiedy kolory były naprawdę widoczne.
Wszędzie w oknach świeciły choinki, polskie bombki zawsze były dziełami sztuki, a pod choinką leżały prezenty, chociaż papier był brzydszy niż ten obecnie stosowany do pakowania paczek na poczcie.
Jak olbrzymim wyzwaniem musiała być organizacja Świąt w tamtych czasach, kiedy zdobycie wszystkiego graniczyło z cudem.
A jednak to właśnie wspomnienia Świąt i atmosfery tamtej magii zostały we mnie do dzisiaj.
W tych szaro-burych, trochę siermiężnych czasach mojego dzieciństwa to były kolory domu i miłości.

Dla jasności, czy chciałabym, żeby tamte czasy wróciły ? Oczywiście, że nie. 
Czy chciałabym być znowu dzieckiem, albo nastolatką ? Za żadne skarby świata.
Czy sprawia mi przyjemność kupowanie zdecydowanie za dużo prezentów dla wszystkich, których kocham i lubię. Olbrzymią !

Ale na pewno chciałbym jeszcze raz otworzyć drzwi do dużego pokoju moich Dziadków, gdzie zawsze stała choinka, (żywa, piękna, pachnąca i obwieszona lampkami), i zobaczyć Babcię i Dziadka, opowiedzieć im jak potoczyło się moje życie, pośpiewać kolędy, zjeść lekko przypalonego makowca i napić się herbaty Earl Grey, którą nikt nie umiał parzyć tak jak mój Dziadek.
Wszystkie tę obłędne dekoracje, oświetlenia, piękne prezenty, niewątpliwie uatrakcyjniają Święta, ale prawdziwa magia była i zawsze będzie płynęła tylko z miłości, bo bez niej to wszystko nie ma żadnego sensu.

sobota, 14 grudnia 2019

Studia, czyli druga odsłona edukacyjnego horroru dla rodziców

Po opisaniu w ostatnim poście matury, myślę, że nadszedł czas na przedstawienie ogólnej procedury składania podań na studia.
Jak byłam młodą studentką, składało się papiery na jedną, wybraną uczelnię, potem zdawało egzaminy, a w międzyczasie cała rodzina się gorąco modliła, żeby delikwent zdał, (zwłaszcza jeżeli chodziło o chłopców, bo widmo przymusowych kamaszy robiło swoje).
W Stanach można składać papiery na dowolną ilość uczelni, jedynym ograniczeniem są tutaj jak zwykle możliwości finansowe rodziców. 
Koszt złożenia jednego podania to 150 dolarów, które co łatwo przewidzieć są wątpliwą, bezzwrotną inwestycją.

Zanim jednak dzieciak zapędzi się w kompletowanie i składanie papierków, rozpoczyna wraz z rodzicami pielgrzymki do rożnych uczelni, gdzie podczas specjalnych otwartych dni, może sprawdzić, czy jego osobowość jest kompatybilna z miejscem.
Cały ten proces jak dla mnie nie ma za dużo sensu, zwłaszcza, że odległości, które trzeba pokonać, liczą się w setkach, a nawet tysiącach kilometrów i same takie wizyty są dość kosztowną rozrywką, nie wspominając o tym, że koszmarnie męczącą.

Nasza córka odwiedziła w sumie 5 uczelni, trzy z kolegą, jedną ze mną i z mężem i jedną z samym tatusiem.
Co było do przewidzenia, najbardziej spodobała jej się uczelnia pod granicą kanadyjską, tylko 600 km od domu. I jak ja jej będę dowozić wałówkę, jak się tam dostanie ?
Zaczynam prawie pomału przypominać Pawlaka, który się gorąco modlił, żeby jego wnuczka Ania zawaliła egzaminy i do domu "szczęśliwie powróciła", tylko że ja nie mam pół do obsiania.

Kierując się zdrowym, polskim rozsądkiem, zaproponowałam inne rozwiązanie. Zasugerowałam, żeby moje dziecko wysłało dokumenty wszędzie, gdzie jej serce dyktuje, a zwiedzać zaczniemy dopiero te, które ją przyjmą.
Lista dokumentów, które musi skompletować nieszczęsny absolwent jest dość długa. Oceny szkolne oczywiście, matura, specjalny dodatkowy egzamin z języka angielskiego w przypadku, gdy dzieciak nie urodził się w Stanach oraz rożne opinie, od doradcy naukowego i innych osób zarówno nauczycieli ze szkoły jak i osób spoza systemu.
Cały proces wymaga specjalnego stworzenia profilu dziecka, zalogowania się na odpowiedniej stronie, umieszczenia na niej wszystkich wymaganych załaczników, dokonania opłat i wreszcie tryumfalnego kliknięcia. 

Kliknąć jeszcze nie możemy, bo czekamy na wyniki matury, ale jak już się pojawią i wyślemy całą dokumentację w świat pozostanie nam czekać do marca.
Wtedy zaczynają przychodzić listy, znane z filmów, na które czekają przejęte nastolatki.
Co ciekawe w tych listach powinna się znaleźć nie tylko informacja o ewentualnym przyjęciu bądź nie, ale również wysokość przyznanego stypendium.

Jak już kiedyś wspominałam rodzajów stypendium jest kilka i tutaj też trzeba się namęczyć, żeby nie przeoczyć żadnej możliwości.
I prawie zapomniałam o najważniejszej rzeczy, czyli o ESEJU.
Jest to wypracowanie na 650 słów, które musi spłodzić przyszły student, żeby do siebie przekonać komisję rekrutacyjną.
Na początku myślałam, że to czysta formalność, byłam w błędzie, bardzo często od tego eseju zależy decyzja komisji. Mając dwóch podobnych studentów, wybierają tego, który błysnął bardziej talentem literackim.

Zaintrygowana zażyczyłam sobie przeczytać przykładowe eseje. Córka przyniosła trzy ze szkoły, z ciekawością pogrążyłam się w lekturze.
Pierwszy zaczął się od dokładnego opisu pogrzebu babci, wliczając w to ilość uderzeń łopaty, gdzieś w środku tego strasznego opisu zupełnie nie wiem dlaczego autorka wcisnęła kilka zdań jak ważna jest ekologia w życiu, a na koniec pojechała po całości, stwierdzając, że chce być onkologiem, bo babcia zmarła na raka.

Otrząsnęłam się z lekkiej traumy i zaczęłam czytać drugi esej. Tym razem również dziewczyna, opisywała jak podróżowała po całym świecie z rodzicami, poznając różne kraje i języki.
Temat wręcz wymarzony do opisania fascynującego świata i rożnych przygód, niestety autorce zabrakło polotu. Wypracowanie było koszmarnie nudne, ledwo dotrwałam do końca, słusznie się domyślając, że panienka chce studiować językoznawstwo.
Powodzenia, całe szczęście, że nie dziennikarstwo, bo wtedy nie wróżyłabym jej wielkiej kariery.

Ostatni esej mnie zaskoczył i nie ukrywam poruszył, w tym krótkim tekście udało mi się zobaczyć i polubić autora. Napisał go młody Koreańczyk. Opisywał swoją babcię, która gotowała co niedziela specjalne tradycyjne danie. Ponieważ zachorowała na Alzheimera, w pewnym momencie zapomniała o wielu rzeczach, między innymi przepis na niedzielny obiad. Pewnego dnia matka autora postanowiła zrobić danie, chociaż nie umiała, kupiła warzywa i zaczęła próbować. 
Znajomy zapach spowodował, że babcia na jedną chwilę przypomniała sobie kim jest i ugotowała po raz ostatni rodzinny posiłek, który stał się najcenniejszym wspomnieniem autora.
Chłopak zakończył swój esej słowami babci: "Jak umierają tygrysy zostaje po nich skóra, a jak umierają ludzie zostawiają po sobie swoje imię". 
W ten sposób chciał oddać jej cześć i nie dopuścić, żeby te słowa zostały zapomniane.
Najciekawsze było to, że nie było wiadomo kim ten dzieciak chce być. 
Kimkolwiek by chciał, gdyby to ode mnie zależało dostałby się na wymarzone studia z pełnym stypendium.

Także jeżeli ktoś myśli, że amerykańskie podania na studia mają być konkretnymi, formalnymi, zimnymi dokumentami to jest w olbrzymim błędzie.
Taki esej musi być oryginalny, wzruszajacy, poruszający, emocjonalny, niezwykle osobisty i zapadający w pamięć czytającego.
Opierając się na tych wytycznych córka spłodziła esej, który przeszedł pozytywnie kontrolę doradcy naukowego i został oficjalnie dołączony do innych dokumentów.

I tak to w skrócie wygląda, jak moją córkę przyjmą bez żadnego stypendium, to przyjdzie nam ją wysłać do Europy, a wtedy będę miała problemy nie tylko z dostarczaniem jej wałówki, ale rownież z regularnym kontaktem, o małej, niezapowiedzianej, matczynej kontroli nie wspominając.

wtorek, 10 grudnia 2019

Matura, czyli odsłona pierwsza edukacyjnego horroru dla rodziców

Staram się jak mogę rozkręcać świąteczny nastrój, ale szara rzeczywistość jest w silnej opozycji do moich zapędów.
Nasza córka zdecydowała się zdawać maturę wcześniej, a co z tym idzie walczyć o przyjęcie na studia w tym dzikim kraju, gdzie koszt edukacji, podobnie jak koszt leczenia jest po prostu nieetyczny.


W związku z tym zanim na poważnie weźmiemy się za przygotowywanie Świąt, musimy sobie poradzić z kilkoma, klasycznymi koszmarami rodziców dorastającego dziecka.
Jakoś tak się złożyło, że nie miałam jeszcze okazji opisać jak wygląda amerykańska matura i czym się różni od polskiej, (a różni się właściwie prawie wszystkim).
Właściwie to widzę tylko dwa elementy wspólne, pierwszy, bez niej nie można zacząć studiów i drugi jest gigantycznym stresem dla rodziców i dzieci oraz śni się w koszmarach latami.



Przede wszystkim maturę można zdawać w Stanach w różnych terminach  i miejscach, wystarczy się zarejestrować na odpowiedniej stronie internetowej.
Jeszcze ciekawszym jest fakt, że można ją zdawać dowolną ilość razy, nie tylko do skutku, (co również się często zdarza), ale do uzyskania najlepszego wyniku.
Matura ma formę tylko pisemną z angielskiego i z matematyki. Trwa 4-5 godzin. 
Nie ma żadnych restrykcji dotyczących obowiązkowych, eleganckich wdzianek.
Początek i koniec oznajmiają gwiżdżąc normalnym gwizdkiem, a po tygodniu wyniki są dostępne na stronie internetowej.
Dzieciaki dostają specjalne zeszyciki, o dziwo papierowe i w nich zaznaczają odpowiedzi.
Forma tego, konkretnego egzaminu "dojrzałości", jest tutaj taka bezosobowa, że jest to prawie bolesne.
Co nie znaczy, że jest bezstresowa, bo zawsze jakieś dzieciaki dostają ataków paniki, mdleją i są wynoszone z sali.



Część matematyczna opiera się na konkretnej wiedzy, zdobytej przez uczniów w szkole. Za to część angielska jest bardziej spontaniczna, można wybrać wersję z pisaniem eseju lub nie, w zależności od tego co się zamierza studiować. 
Temat eseju może dotyczyć wszystkiego, jeżeli ktoś oczekuje ambitnych tematów z klasyki literatury to się może srogo rozczarować. Raz moja córka pisała esej o konserwach rybnych. Po prostu czysta żenada.
Standardowa matura z angielskiego polega na przeczytaniu kilku artykułów i odpowiedzi na pytania w oparciu o załączone teksty. Pies leży tutaj pogrzebany w słownictwie, mianowicie jest bardzo trudne i wykańczające nawet dla Amerykanów.
Artykuły dotyczą na ogół przyrody, ekologii lub historii.



Maksymalna ilość punktów, którą można zdobyć to 1600, 1060 wystarczy do zdania matury.
Niektóre uczelnie z góry ustalają jaki pułap punktów ich interesuje, Harvard na przykład nie schodzi poniżej 1500.
W związku z tym oczywiście są organizowane specjalne, obłędnie drogie kursy przygotowujące i dzieciaki do nich podchodzą, aż osiągną wymarzoną liczbę.
90 minut takiego kursu kosztuje 275 dolarów. Chciałabym zobaczyć dzieciaka, któremu wystarczy półtorej godziny, żeby uzyskać na maturze maksymalną ilość punktów.

Moje dziecko zaliczyło już cztery matury, każdą zdała, (bez kursu), czekamy na wyniki ostatniej i będziemy wybierać najlepszą.


Oprócz matury, żeby nie było za nudno są tak zwane egzaminy semestralne ze wszystkich przedmiotów, które są tutaj organizowane regularnie, prawdopodobnie, żeby wszyskich wykończyć. Nazwałabym je mini maturą dwa razy razy do roku.
Często dzieciaki mają zdaną maturę, a dopiero potem podchodzą do tych egzaminów bo tak im wyszło czasowo. Czystej logiki nie ma w tym za grosz i można od tego wszystkiego lekko zgłupieć.



Jakiś czas temu w Polsce, kiedy jeszcze nie dysponowałam tą wiedzą, spotkałam panią, która zachwycała się amerykańską maturą.
Jaka szkoda, że nie mogłam rozwiać trochę jej złudzeń nad wyższością amerykańskich rozwiązań.
Delikatnie mówiąc, wyobrażałam ją sobie inaczej. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że jeżeli taki nieszczęśnik chce studiować za granicą, to oprócz matury uczelnie wymagają zaliczenia części przedmiotów w klasie maturalnej na najwyższym poziomie (AP).
Dla przypomnienia jest poziom podstawowy, zaawansowany, honorowy i AP, czyli w wolnym tłumaczeniu poziom uniwersytecki.
A ten AP to nie są żarty.
Ogólnie jakoś ostatnio mało mi jest do śmiechu.





poniedziałek, 2 grudnia 2019

Mikołaju przybywaj, czyli co mi w duszy świeci

Dzielnie wytrzymałam do końca listopada i rozpoczęłam proces dekorowania krzaczków, drzew i domu setkami kolorowych lampek.
W Polsce uwielbiałam ubierać choinkę, zajmowało mi to często cały dzień. 
Co roku musiałam kupować lampki, bo zawsze mi było za mało, a moja kolekcja bombek i dekoracji jest jedyna w swoim rodzaju. Moja, polska choinka opowiadała historie i relaksowała lepiej niż grzane wino.
Wszystkie te ozdoby wraz z choinką zostały w kraju, w związku z tym w Ameryce postaraliśmy się o nową.

Nasza, amerykańska choinka, jest piękna i mój mąż ją uwielbia, ja ją akceptuję i traktuję jak dodatkowe, nastrojowe źródło światła. Wszystko pięknie, ale emocje już nie te.
W związku z czym, żeby nie płakać rzewnie w Święta, musiałam znaleźć sobie uczuciowy substytut.
I teraz, z frontem naszego domu, tudzież okoliczną florą robię to samo co z moją, ukochana choinką, czyli wpadam w amok i szał twórczy, a ilość kolorowych lampek można liczyć w tysiącach.

Zaczyna się niewinnie od zachwytów dekoracjami świątecznymi w sklepach, a potem leci lawinowo.
Obsesyjnie dokupuję lampki, mąż siwieje w desperacji jak to wszystko poźniej połączyć, za to efekt daje mi takiego samego, pozytywnie emocjonalnego kopa jak polska choinka.
Jedyny problem polega na tym, że o ile choinkę ubiera się na ogół w przyjemnych, domowych warunkach, to zewnętrzne dekorowanie wymaga samozaparcia, ogromnej desperacji i ułańskiej fantazji na sterydach.
Zawsze jest zimno, a jak świeci słońce to jest owszem przyjemnie, ale jednocześnie nie widać jak się rozkłada światełka i trzeba wszystko robić na czuja.
Co jest tylko dodatkowym utrudnieniem, bo jak się nie ma kilku przyjemnie umięśnionych facetów z drabinami, ewentualnie małym dźwigiem, to się stoi na krześle jak ofiara losu z czerwonym nosem, zarzuca lampki jak sieci i doprowadza sąsiadów do nerwowych spacerów.

Po zakończeniu procesu dekoracyjnego zapada zmrok, lampki świecą, atmosfera robi się magiczna, a ja łykam ibuprofen bo nie mogę się ruszać i rutinoscorbin bo a nuż złapie mnie jakaś podstępna grypa, nos pomału odzyskuje swój normalny kolor.
Tak mniej więcej wygląda cały proces, ale zawsze są jakieś atrakcje dodatkowe.

W tym roku, okazało się, że część kompletów do siebie nie pasuje, (dziwne, że rok temu jakoś pasowały), szkoda tylko, że brutalna prawda wyszła na jaw jak już obwiązaliśmy z mężem wielkie drzewo i nie mogliśmy je do niczego podłączyć.
Mężuś zdezerterował, a ja przerzuciłam się na krzaczki zbierając siły do dalszej walki. Jak już trochę poczarowałam i z kłujących pioruńsko chaszczy zrobiły się świecące cuda, wróciłam do drzewa. 
Dwie godziny i cztery dodatkowe komplety lampek poźniej udało mi się podpiąć drzewo do sieci.
W pewnym momencie stanęłam obwiązana kilkoma kompletami i zaczęłam świecić, (zewnętrznie), aczkolwiek z radości sama również zaczęłam produkować radosne błyski.

W tym samym czasie moja córka kontynuując tradycję, jak zwykle wywiesiła się malowniczo z ubikacji i walnęła lampki nad drzwiami, a ja walczyłam dalej.
Pomarańczowy duch, dostał czopek z czerwonych lampek do środka, w nadziei, że zacznie przypominać krasnoludka, dorobił się kokardy i renifera.

No i jest jeszcze historia z jednorożcem i muszę przyznać, że przez dłuższą chwilę zastanawiałam się czy ją opisać, bo obawiam się, że teraz już nikt nie będzie mnie traktował poważnie.
Mój jednorożec, który ratuje mnie dzielnie przed okropnościami halloweenowymi, poprawia nastrój i ogólnie pięknie wygląda uległ dwóm poważnym kontuzjom. 
Ten ostatni Halloween zdecydowanie mu zaszkodził. Mogłam go reklamować, dostałabym pewnie nowego, albo jakieś odszkodowanie, ale nie mogłam się na to zdobyć. 
Nie wyrzuca się na śmietnik takiego szalonego, spełnionego marzenia.
Zamiast tego, uzbrojona w druty, opaski uciskowe, kleje rożnego rodzaju i córkę, moją podporę późnej starości, przeprowadziłam dwie operacje i jednorożec stanął na nogach, (dosłownie). 
Dodatkowo dostał komplet migoczących lampek, bo trochę przygasł, uszarpałam się jak dziki osioł, żeby je ładnie podpiąć, moje ręce wyglądały, jakbym stoczyła walkę z tygrysem w miniaturce, ale było warto, zalała mnie błogość.
Nie przewidziałam, że moja córka widząc mnie szarpiącą się z drutami i odnoszącą coraz ciekawsze obrażenia, zdecyduje się na akcję pod tytułem: "uszczęśliwienie biednej mamusi na emigracji" i wciągnie w intrygę tatusia.

Parę dni po szczęśliwej reanimacji jednorożca, moje dzieci podekscytowane, zawołały mnie na dół, gdzie od dłuższego czasu coś kombinowały, (nie ingerowałam, nie należy tłamsić indywidualności młodego pokolenia, przynajmniej od czasu do czasu). 
Miałam tylko nadzieję, że rezultaty nie bedą wymagały wielogodzinnego sprzątania, (nie wymagały).

Zeszłam na dół, przejęte pociechy otworzyły przede mną drzwi, przed domem stał mój jednorożec, a na przeciwko niego drugi identyczny, (wersja lekko ulepszona, kwiatek w pupie i trochę dodatkowego brokatu).
Dostałam go, bo nikt nie wiedział, czy uda mi się uratować pierwszego i teraz mam dwa, stoją, migoczą i wydzielają pozytywną energię.
Oczywiście się wzruszyłam, tak już mam, wzruszają mnie dowody miłości i jednorożce, a wypasione telefony, luksusowe samochody i futra nie.
Ja naprawdę jestem normalną, odpowiedzialną, konkretną do bólu kobietą, tylko czasami mi w duszy gra, (i świeci).

Mężowi udało się wszystko podłączyć, tylko raz musiał pędzić do sklepu po dodatkową złodziejkę, więc w tym roku cały proces przebiegł stosunkowo bezboleśnie.
Zrobiło się ciemno, odpaliłam lampki, powiem nieskromnie, co roku sama siebie zadziwiam.
Kolory wręcz zalały wszystko dookoła, nieciekawie wyglądające łyse krzaki zaczęły przypominać stado Kopciuszków już po interwencji Matki Chrzestnej.
Jest pięknie, można prawie dostrzec Ducha Obecnych Świąt Bożego Narodzenia. 
Może uda mi się przemycić pare dodatkowych kompletów lampek, bo okazało się, że jedna gałąź mi nie świeci.