czwartek, 24 maja 2018

Trochę wody dla ochłody, czyli system nawadniania gruntu

Jak tylko zima odpuściła i zaczęłam odkurzać meble ogrodowe, inteligentnie przypomniałam sobie o spryskiwaczach. 
Co prawda jakoś nigdy nie widziałam ich działających, oprócz jednego razu kiedy pan przyszedł je zamknąć na zimę, ale pomyślałam, że może warto je uruchomić. 

Wzięłam się w garść i zmierzyłam z panelem, tudzież rożnymi zaworami, mimo dużego zaanagażowania ani mnie ani córce nie udało się uruchomić nawet małej fontanny. W związku z tym rozpoczęłam akcję ścigania naszego Plenipotenta, fachowca odpowiedzialnego za naprawy w naszym domu. 

W międzyczasie, nie mając wielkich nadziei, że sprawa zakończy się w tym dziesięcioleciu, kupiliśmy węże ogrodowe i rozpoczęłam samodzielną akcję nawadniania gruntów.

Tygodnie mijały, ja dzielnie latałam z wężami, kwiatki kwitły i kiedy już zupełnie zapomniałam o spryskiwaczach, pewnego upalnego dnia zjawili się u mnie niezapowiedzianie panowie, sztuk dwie, oczywiście nie mówiący słowa po angielsku. 

Panowie stanęli przede mną najwyraźniej oczekując zrozumienia, rozpoczęli prezentację werbalną (nic nie zrozumiałam), połączoną z bogatą gestykulacją. 

Po chwili załapałam, szczęśliwie dla tych pożal się Boże poliglotów, bo inaczej staliby tak jak "durne bźdźiągwy" w upale, przed drzwiami dłużej.

Pan poodkręcał wszystko co mógł, kolega w tym czasie podtrzymywał go na duchu i zagrzewał do pracy. Postanowiłam poobserwować fachowca przy pracy, żeby na przyszłość opanować tę trudną sztuka programowania spryskiwaczy. 

Fachowiec rozpoczął programowanie (kolega cały czas asystował duchowo). W tym momencie uświadomiłam sobie, że będzie ciężko, bo jak ja temu geniuszowi wytłumaczę o jakich godzinach i kiedy on to ma wszystko zaprogramować ? 

Długo, długo pózniej, kiedy już bardzo bolały mnie ręce od tej rozmowy, doszliśmy do porozumienia. I kiedy myślałam, że to już koniec tych rozrywek panowie tak jakoś się ożywili i zaczęli latać po okolicy. Zrozumiałam, że zaczął się oficjalny obchód spryskiwaczy. 
Jeden stał przy panelu, drugi chodził i krzyczał, a ja chodziłam za krzykaczem z czystej ciekawości co on wymyśli.

Stanęliśmy na trawniku pan dzielnie coś zakrzyknął z ziemi wysunęła się czarna rurka i zaczęła lecieć woda. Panom wyraźnie ulżyło. Kilka psikaczy pózniej pan zaczął coś do mnie mowić, wykonując przy tym dziwne gesty. W tym momencie, prawdopodobnie na skutek upału, mój mózg na chwilę się zawiesił, po chwili dość szybko się odwiesił bo oblała mnie zimna woda. Okazało się, że inteligentnie stanęłam w tak zwanej strefie rażenia. 

Lekko mnie zatchnęło na skutek różnic temperatur, pan wrzasnął, kolega zakręcił wodę i panowie zamarli przerażeni, a ja ryknęłam śmiechem. Po chwili dość nieśmiało się uśmiechnęli, ale widać było, że przez chwilę do śmiechu im nie było. 
Zawsze w takich chwilach zastanawiam się co ci ludzie musieli przeżyć i kogo na swej drodze spotkać, że reagują w ten sposób.  

Po sprawdzeniu systemu nawadniającego, z ulgą wymalowaną na twarzach grzecznie się pożegnali. Nie wiem może się obawiali, że zadzwonię po policję i zażądam aresztowania za bezprawne oblanie mnie wodą.

Następnego dnia rano, z czystej ciekawości przywarowałam w ogrodzie i o dziwo prawie o czasie spryskiwacze się włączyły. 
Nie jest to jakaś wielka fala wody i ciagle trzeba latać z wężem, bo wszystko schnie na potegę, ale zawsze coś. 

I tylko uświadomiłam sobie niestety, że w amoku latania za krzykaczem, a potem na skutek zlania wodą ciągle się nie nauczyłam jak programować to cudo amerykańskiej techniki.

wtorek, 22 maja 2018

Pierwszy medal, czyli rodzicielskie wzruszenia część 1

Moje starsze dziecko dostało pierwszą, poważną nagrodę (srebrny medal, wirtualny, ale się liczy), a ponieważ mam już zaproszenia na cztery podobne gale w dwóch szkołach i nie wiadomo ile jeszcze medali mnie czeka, zdecydowałam się numerować wzruszenia w celu porządnego ogarnięcia tematu.

Kontynuując temat szkolny, w Stanach nie funkcjonuje pojęcie regularnych wywiadówek. Są okazjonalne spotkania towarzyskie związane z rożnymi świętami i organizacyjne, ale tak naprawdę szkoła wzywa głownie jak coś odbiega od normy. W tym wypadku "brak wiadomości to dobra wiadomość" sprawdza się w stu procentach.

O ile z dziećmi z podstawówki mam kontakt codziennie, o tyle liceum jest dla mnie cały czas wielką tajemnicą. Dlatego też byłam bardzo ciekawa licealnej gali rozdawania nagród naukowych.

Całą rodziną wpadliśmy spóźnieni parę sekund. Wielka sala teatralna, gdzie odbywała się impreza, była prawie pełna. Na profesjonalnej scenie, z lampami, kurtyną i całą resztą siedziała gromada poważnych naukowych osobistości. Jedna z pań odczytywała nazwiska. Na sali panowała cisza jak to mawiał Pawlak "jak w kościole", nikt nawet nie kichnął. 

Dzieciaki po wywołaniu nazwiska maszerowały na scenę, gdzie dostawały papierek dokumentujący sukcesy w danej dziedzinie. Według mojej córki przypominało to wzywanie skazańców, tak się optymistycznie dziecku skojarzyło.

Przed moimi oczami przewinął się kalejdoskop postaci jak z filmu dla nastolatek. Były wszystkie typy, elegantki na szpilach, wyglądające 10 lat starzej niż powinny, dzieciaki, garbiące się w rozpaczliwej próbie ukrycia rożnych części ciała, wysportowane przystojniachy itd. Stroje też nie rozczarowywały, mocno eklektyczny pokaz mody z ostatnich dwudziestu lat.

Pani wywołująca radziła sobie zupełnie nieźle, największy problem miała z nazwiskami brzmiącymi z francuska, które uparcie odczytywała po amerykańsku. Małżonek kryjąc się za ulotką chichotał jak hiena. 

W takich chwilach chyba najbardziej są widoczne różnice kulturowe. Cała gromada rodziców była tak poważna i skupiona, jakby umykał im uwagi fakt, że jest to bardzo radosna okazja. 

Wszyscy siedzieli jak mumie, klaszcząc tylko wtedy kiedy było wolno i nie wydając najmniejszych dźwięków. Co dziwne młodzież rownież mnie zaskoczyła. Spodziewałam się jakiegoś małego szaleństwa, w stylu tańca radości, czy chociażby spontanicznych okrzyków, a tymczasem dzieciaki siedziały karnie, tylko parę razy dały upust radości, ale bardzo cichutko. 

Uczestniczyłam już w podobnych imprezach w Polsce, nigdy nie było tak posępnie, a uczestnicy tak zdyscyplinowani, ale cóż ułańska fantazja jest jedyna w swoim rodzaju.

Ponieważ musiałam dawać przykład, siedziałam godnie i w skrytości ducha liczyłam na młodsze dziecko, które wesprze siostrę dzikim okrzykiem.
Syn zrobił co mógł, ale nawet na niego wpłynęła atmosfera.

Wreszcie padło nasze nazwisko, najeżone dzikimi, słowiańskimi literami z rożnymi ogonkami. Panią zatchnęło, pauza zaczęła być leciutko zauważalna, kobieta wzięła się w garść i rzuciła na głęboką wodę. 

Oczywiście nazwisko zabrzmiało mocno egzotycznie, ale co tam, szczerząc się radośnie opadłam na fotel i pogrążyłam w błogostanie. Przekręcone, poobijane, ale ciągle nasze, zalały mnie patriotyczne uczucia, "Polak to jednak brzmi dumnie".

poniedziałek, 21 maja 2018

Emocje szkolne, czyli miejsce na ordery

Cały czas z dużą ciekawością obserwuję amerykańskie szkoły. Temat jest jak rzeka, nurtów i zawirowań od cholery, ale pomału wyrabiam sobie opinię. Na razie skupię się tylko na emocjonalnej stronie problemu i poprzemycam trochę zachwytów nad moimi dzieciakami (bycie Matką Polką do czegoś przecież zobowiązuje).

Jak wszyscy wiemy żaden system szkolnictwa nie jest idealny. Co więcej niektóre wspomnienia z lat szkolnych wyciskają łzy (nie wzruszenia bynajmniej tylko ulgi, że te upojne momenty należą już do przeszłości).

Po blisko roku obserwacji mogę powiedzieć, że szkoły w Stanach niewątpliwie mają jedną cechę, której niestety brakuje polskim, mianowicie dzieci chcą do nich chodzić. 

Tak, taka mała rzecz, a cieszy. Co więcej poziom stresu, na jaki narażane są tutaj dzieciaki jest cały czas mocno redukowany, można powiedzieć odgórnie. Mówiąc prosto z mostu dzieci się nie boją, bo jak się boją to wtedy muszą się bać nauczyciele.

Ta wrażliwa część mnie wzrusza się jak widzę pełne empatii zachowanie pedagogów, druga strona, ta bardziej sceptyczna, zdaje sobie sprawę, że wizja pozwów sądowych skutecznie wycisza większość możliwych konfliktów i zapewnia w miarę sielankową atmosferę.

Żadna szkoła nie może sobie pozwolić na pozwy od wkurzonych rodziców. Z tego powodu wszyscy dmuchają na zimne. I jakby to czasami nie wydawało się przesadzone czy wręcz śmieszne, to w rezultacie wychodzi dzieciom na zdrowie (myślę, że rodzicom też). 
Zastanawiam się tylko, czy polskie dzieciaki nie są bardziej zahartowane w bojach jak kończą szkołę, ale to już temat na inny poemat.

W Stanach  bowiem panuje permanentny okres ochronny dzieciaków w szkołach, nie gwarantuje on oczywiście pełni szczęścia, niestety nigdy tak nie jest, ale przynajmniej daje szansę na zdobywanie wiedzy bez jednoczesnego zdobywania szeregu nerwic.

Nie analizując dłużej intencji skupię się na faktach, tym razem bez sceptycyzmu.

Generalnie podejście do dzieci i młodzieży szkolnej jest tutaj inne. Wygląda na to, że według Amerykanów zestresowane dziecko uczy się wolniej, a dodatkowo traumatyczne przejścia, jakieby one nie były, mogą prowadzić do tragedii. Ameryki (dosłownie i w przenośni nie odkryli), ale za to działają i robią wszystko co można, żeby uniknąć katastrof. Nie zawsze oczywiście im się udaje. 

W liceum u mojej córki w zeszłym roku było pięć samobójstw nastolatków. Reakcje nauczycieli na sytuacje potencjalnie zagrażające życiu dzieci są obłędnie szybkie i bez sentymentów.

Kolega córki, leciutko rozchwiany emocjonalnie młodzieniec, stwierdził publicznie że ma depresję i nie chce mu się już żyć. W ciągu kilku godzin, najpierw był u szkolnego psychologa, a potem odwieziony do szpitala, na konsultację psychiatryczną. Wrócił do szkoły dopiero po paru tygodniach i odbyciu krótkiej psychoterapii (taka mała wersja "Lotu nad kukułczym gniazdem" dla dzieci).

Podobnie reagują na takie problemy w podstawówce. Syn twardziel podszedł do testów z rodzaju tych wypasionych, podsumowujących rok. Pisał z dziećmi amerykańskimi, które co oczywiste nie miały problemów z językiem. Mimo, że już bardzo fajnie posługuje się angielskim, okazało się, że potrzebuje trochę więcej czasu na spokojne zrozumienie treści. Zestresował się, że się nie wyrobi w przewidzianym czasie (trauma jak nic). Jak zareagowała szkoła ? Przedłużyli mu czas indywidualnie, rozumiejąc sytuację. Mało tego cała komisja została oddelegowana do przekonania mojego dzieciaka, że jest świetny, wszyscy są z niego dumni, że  jednym słowem, wymiata. 
A żeby było już całkiem rozrywkowo, zadzwonili do mnie, przedstawili sytuację i grzecznie, ale kategorycznie zażądali ode mnie podobnych zachwytów w domu. To akurat było zbędne bo oczywiście i tak bym się pozachwycała, ale zrobiło to na mnie wrażenie.

Amerykański rok szkolny składa  się z czterech ćwiartek, a nie jak u nas z dwóch okresów. Po każdej ćwiartce, dzieciaki otrzymują dyplomy, za super oceny, osiągnięcia sportowe, czy (i to jest ciekawe) zachowanie nie w sensie ogólnym, ale w stosunku do innych (popieram, trzeba być ludzkim człowiekiem).

Mój syn na przykład dostał dyplom (ze zdjęciem) za wybitnie empatyczną postawę w stosunku do potrzebujących pomocy kolegów. Wisi jak byk w szkole, w gablocie.

Pomimo faktu, że jesteśmy w dobie komputerowej, jeżeli dzieje się coś uroczystego w szkole informacja przychodzi normalną pocztą. Najwyraźniej słowo pisane w formie archaicznej ma tutaj większy ciężar gatunkowy.

Moja córka, która cały czas jest kochanym dzieciakiem i usilnie nie chce przedzierzgnąć się w rozwydrzoną, toksyczną nastolatkę, została wyróżniona za wyniki w nauce z rożnych przedmiotów. Największe wrażenie zrobiło na niej (i na mnie zresztą też),  wyróżnienie z matematyki, przyznawane indywidualnie przez nauczyciela raz do roku tylko jednej osobie. Myślę, że taka forma docenienia to naprawdę coś co może mobilizować do nauki.

O dyplomach, za którymi Amerykanie wydają sie przepadać, nawet nie wspomnę bo rozdają ich mnóstwo, przy każdej możliwej okazji.

Podsumowując dzieci mają być wyluzowane, empatyczne i doceniane i pozostaje mi tylko radośnie przyklasnąć i zorganizować specjalną gablotę w domu na dyplomy i ordery.

wtorek, 15 maja 2018

Oko w oko z szopem praczem, czyli czary natury

Już kilkakrotnie przymierzałam się do tematu mojego ogrodu i jego mieszkańców. Jakbym się nie starała zawsze wychodziło nudnawo. Wygląda na to, że historyjki o kwiatkach i pszczółkach tylko w pewnych kontekstach są ciekawe, ale ponieważ ostatnio leciałam mocno na poważnie to teraz zrobię przerwę i trudno, będzie słodko i nudno.

Mój ogród jest pełen niespodzianek, cały czas coś się w nim dzieje. Objęliśmy go w czasowe posiadanie w sierpniu i wtedy po prostu był ładny. Najpierw ponapawałam się widokiem liści, które w miarę jak rozkręcała się jesień miały coraz bardziej szalone kolory (że też natura poskąpiła mi zdolności malarskich). Potem śnieg wyczarowywał widoczki rodem z bajek. Nic jednak nie przygotowało mnie na to co się dzieje teraz. Okazało się bowiem, że większość krzaków kwitnie i w dodatku prawie każdy w innym kolorze.
A do pełni szczęścia flora odwdzięczyla mi się za regularne podlewanie i nic na razie nie chce przekwitać.

Tyle wstępu celem umiejscowienia akcji. Głównymi bohaterami są oczywiście zwierzaki.

Mój mąż ostatnio podsumowywał ile zwierzaków lata, skacze lub demonstracyjnie włóczy się koło naszego domu. Lista cały czas rośnie, podobnie jak liczba zdziwionych sąsiadów.

Zaczynając od ptaków wróciły sokoły wędrowne. Widok tego kołującego ptaka nad głową cały czas mnie zachwyca (nasze świnki zdecydowanie mniej). 

Oprócz tego na stałe mamy w ogrodzie bandę ptaków, z których rozpoznaję tylko kardynały i sójki w kolorze niebieskim. Niektóre z nich, jak to w życiu bywa te najbardziej niepozorne, śpiewają najpiękniej.

Najśmieszniejsze momenty są jak te sójki kłócą się z wiewiórkami o nasionka. Są mniej więcej takiej samej wielkości, ale widać, że tak naprawdę nie chcą sobie zrobić krzywdy. Najbardziej spektakularne jest jak jakaś wiewiórka spada i ląduje na koleżance.

Teoretycznie karmnik jest przeznaczony dla ptaków, ale nie wiem dlaczego wiewiórki dostają totalnego bzika. Wyglada na to, że któreś z tych nasionek to najwyraźniej afrodyzjak dla wiewiórów, ciekawe jak to się będzie miało do wzrostu populacji. 

Także ptaki przylatują, a wiewiórki wiszą do góry nogami i mruczą w pretensjach. A jak odpuściła wreszcie zima pojawiły się malutkie gryzonie, które ja osobiście nazywam cheapedealkami (z bajki Disneya oczywiście), a naprawdę nazywają się zupełne bez fantazji pręgowcami amerykańskimi.

Mąż z anielskim spokojem kupuje wory nasion dla ptaków i napalonych wiewiórek, a ja się napawam.

Jelenie cały czas spacerują sobie majestatycznie, ale niestety nie zachodzą do mojego ogródka, może w celu zachęcenia rozwalę płotek.

I w tej sielskiej atmosferze czasami zdarzają się dramatyczne zwroty akcji.

Pewnego dnia mój mąż wrócił z pracy, a minę miał z tych mocno niewyraźnych. Stanął w progu i dramatycznym tonem oznajmił, że właśnie widział koło naszego domu kojota. 

Spojrzałam z troską, wiadomo ciężko pracuje, żywiciel rodziny, trzeba go oszczędzać. W kojota nie uwierzyłam, a za parę dni sama go zobaczyłam trochę dalej. Po prostu czysty szał.

Blady strach padł na sąsiadów, że ten kojot barbarzyńca zeżre ich psy ukochane. Nie wiem jakim cudem, skoro psiaki siedzą w domu, a na spacery wychodzą z obstawą. Zresztą kojot nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego psami, a raczej koszami na śmieci. Szcześliwie dla wszystkich zainteresowanych drapieżnik zszedł do podziemia, rozpoczynając akcje wywrotowe (kubłów na śmieci). 

Ja też miałam możliwość zbliżenia się do natury. Wiewiórki, które uważają, że łaskawie wynajmują mi mój własny ogród traktuję już bardziej jak domowników niż dzikie zwierzęta. 

Po kojocie nie miałam już żadnych oczekiwań. Siedziałam sobie pewnego razu wieczorkiem w ogrodzie napawając się otoczeniem kiedy kątem oka zauważyłam ruch. 

Przez mój ogród bez żadnych oporów człapał sobie szop pracz. Zamarłam, szop obrzucił mnie spojrzeniem (bardzo inteligentnym), nie wykazując przy tym żadnego strachu. 

Rozpoczęłam obserwację bo zwierzak się specjalnie nie spieszył. Wyglądał jak śliczna, puchata zabawka. W pysku niósł małego szopka. Najwyraźniej była to matka w trakcie przeprowadzki. Opuściła mój ogród z godnością, a ja truchcikiem za nią (godność mi jakoś niestety nie wyszła). Byłam ciekawa, gdzie ona wędruje, ale nic z tego nie wyszło. Szop może był wyluzowany, ale nie głupi.
Szopia mama odwróciła się do mnie zdziwiona, poprawiła małego i poszła dalej, znikając w krzakach. W spojrzeniu, którym mnie obrzuciła było więcej treści niż w oczach wielu ludzi, których spotykam tu regularnie.

No i teraz wiem na pewno, że banda szopów praczy i kojot wyjęty spod prawa rozwalają mi regularnie śmieci.
Nie wiem o czym to świadczy, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

Zmęczenie materiału, czyli kogo pozwać, żeby nie zwariować

Jak to się mówi: Starych drzew...itd. Co prawda mam nadzieję, że z tą starością to jeszcze trochę, ale prawda jest taka, że podgryza mnie tęsknota za Ojczyzną. 


O ile jest ona trochę osłodzona dzięki zdobyczom techniki i praktycznie mogę być w kontakcie ze wszystkimi w tak zwanym czasie rzeczywistym o tyle niestety nie mogę przenieść kawałka dzielnicy wraz z mieszkańcami (chociaż może niektórych zostawiłabym w kraju).

Co ciekawe takie znużenie ogarnęło rownież dzieci. Starsza pociecha, kobieta ze wszech miar obowiązkowa karnie odlicza dni do przyjazdu do Polski, ale młodsza po prostu bez większych oporów narzeka i najchętniej już by zwiała ze szkoły. Tak, no niestety nie w tym systemie.

Jesteśmy na kontynencie, który ma mnóstwo do zaoferowania turystycznie, tymczasem szczytem marzeń mojego syna jest Babcia i zupa pomidorowa. Babcia jest daleko, a zupa wychodzi mi do kitu, także sprawa przegrana, trzeba lecieć.

Póki co posiłkujemy się telefonami i kamerkami, chociaż jak widzę siebie w owej kamerce to raczej przestawiam się na bardziej konserwatywną formę komunikacji (telefon bez efektów specjalnych w postaci mojego szarego pyska).

Podsumowując, tęsknimy, a rzeczywistość amerykańska niestety nie pomaga.

Ostatnio pisałam o rożnych kontaktach międzyludzkich, wiec chwilowo sobie odpuszczę. Teraz rozprawię się z usługami i biurokracją (subiektywnie do bólu).

Z biurokracją pójdzie szybko, jest straszna, porównując, polska odmiana tego zjawiska jest po prostu ciekawą rozrywką (czasami z przygodami). 

Adrenaliny dostarcza głownie fakt, że ludzie są tak koszmarnie niekompetentni, że załatwianie tak zwanych spraw papierkowych może człowieka wykończyć.


I tak gładko przeszłam sobie do usług. Nie da się ukryć, że na całym świecie opierają się na sile ludzkiej. A czynnik ludzki zaskakuje zawsze, problem polega na tym, że za dużo niespodzianek może wyzwolić mordercze instynkty.

A że nie lubię być gołosłowną to kilka przykładów z życia.

Jeżeli ktokolwiek uważa, że załatwienie telefonu komórkowego zabiera mnóstwo czasu i panienki -konsultantki często są niezorientowane w temacie to zapraszam tutaj. 

Po przyjeździe oczywiście natychmiast zaczęliśmy proces załatwiania telefonów bo kontakt ze światem wiadomo należy mieć.

Standardowy salon telefonii komórkowej wygląda podobnie jak w Polsce, chociaż często jest większy i czasami puszczana jest straszna muzyka. Na wejściu atakuje człowieka pracownik (płeć dowolna) z czymś w rodzaju tabletu, pyta o imię (nigdy nie umie zapisać poprawnie) i prosi o cierpliwość. 
Tłumu nigdy nie widziałam, ale wystarcza parę osób do zrobienia przysłowiowego korka. 

Po obejrzeniu wszystkich modeli telefonów i z desperacji nawet akcesoriów do czyszczenia przylatuje organizator ruchu i wskazuje właściwego konsultanta. 

I tu zaczyna się robić ciekawie, mianowicie wszystko odbywa się na stojąco. Nie wiem dlaczego, może uważają, że tak jest zdrowo dla kręgosłupa, albo co bardziej prawdopodobne boją się pozwu jak ktoś nie trafi na stołek i klapnie na ziemię.

Cały proces trwa zawsze długo i nogi chcą wyjść (z salonu oczywiście). I jak by nie było wystarczajaco rozrywkowo konsultanci wiedzą o telefonach mniej niż moje dzieci. 

W naszej okolicy byliśmy w kilku takich salonach i w każdym było tak samo. Po prostu czysta desperacja. Kiedyś przez przypadek załatwialiśmy rożne sprawy w miasteczku oddalonym od nas o około 20 kilometrów, mąż z ciekawości wszedł do tamtejszego salonu i cud, znalazł dziewczynę i chłopaka, którzy mieli autentyczne pojęcie co robią. Adekwatnie do tego faktu kolejka była dłuższa. Teraz jak mamy kłopoty to jeździmy tam, warto spędzić trochę czasu w samochodzie.

O ile bez telefonu, w co niewątpliwie trudno jest uwierzyć naszej młodzieży, można żyć o tyle bez opieki medycznej już nie za bardzo. 

Cała nasza rodzina ma ubezpieczenie opłacane przez pracodawcę męża. I powinno być tak łatwo, miło i przyjemnie. Są problemy, bach, lecimy do lekarza, pokazujemy ubezpieczenie, grzecznie się leczymy i zapominamy o problemie.

A jak wygląda praktyka, pierwsze etapy wyglądają tak jak powinny do momentu zapominania. 
Po fakcie, często po paru miesiącach zaczynają przychodzić rachunki, ponaglenia, tudzież niezwykle rozrywkowe inaczej, groźby o zajęciu dóbr na poczet nie zapłaconych długów.

Ubezpieczyciel (nękany przez nas), twierdzi, że nic nie mamy płacić, a papiery przychodzą, w takich chwilach mam ochotę wsiąść w samolot, nie dbać o bagaż itd. 

Do tej pory nie wiem jak ten problem rozwiązać. Za każdym razem sytuacja się powtarza. Najciekawszy jest fakt, że dopiero w momencie otrzymywania rachunków dowiadujemy się ile kosztowało leczenie. Nawet biorąc pod uwagę amerykańską moc dolara, naprawdę nie wiem skąd oni biorą te ceny, nie ma takiego sufitu (chociaż może kaplica Sykstyńska spełnia wymogi).
Osoby kompetentnej do wyjaśnienia problemu, jak zwykle brak. 

Organizując nasze życie w Stanach musieliśmy załatwiać mnóstwo rzeczy, z ręka na sercu nie pamiętam sytuacji, żeby było łatwo i co gorsza, żeby urzędnik był wiarygodny.

I na koniec mała ciekawostka regionalna.

Robimy często zakupy w Costco (sklep w rodzaju naszego macro). Duże opakowania, pozornie niższe ceny. Co ciekawe mimo ogromu są tam dobre owoce. 

Wracając do tematu sklep jest dwupiętrowy, oczywiście zakupy robi się z wózkiem. Przy taśmie na piętro stoi zawsze nieszczęśnik w rękawiczkach i wstawia wózek na taśmę. Nie można tego zrobić samemu, podejrzewam, że za samą próbę można mieć niezłe problemy. 
Dla ścisłości wózek na taśmie ani drgnie. 
Po drugiej stronie stoi jego klon rownież w rękawiczkach, który zdejmuje wózek i go podaje. I tak w dwie strony.
Takie ułatwienie, szkoda tylko, że nie ma nikogo kto informowałby, gdzie szukać rożnych produktów.
Pomoc wózkowa wydaje się być niezbędna, prawdopodobnie dlatego, że znowu boją się pozwu, że  wózek kogoś rozjedzie na przykład, inny powód naprawdę nie przychodzi mi do głowy.

Chyba powinniśmy wziąć przykład z otoczenia i pozwać szpital za nękanie, brak kompetencji i straty moralne. Może to jest tutaj sposób na życie i tęsknotę za normalnością.

środa, 9 maja 2018

Mały wstrząs kulturowy, czyli nie ma to jak sąsiedzkie kontakty

Miałam możliwość znowu zderzyć się z tak zwaną różnicą kulturową. Zderzenie pozostawiło mnie lekko poobijaną emocjonalnie (na szczęście obyło się bez przemocy fizycznej).

Wszystko zaczęło się niewinnie, do drzwi zadzwoniły dzieci, chłopcy sztuk 3 w wieku mojego syna (sąsiedzi). 
Najpierw go wyciągnęli na dwór, a po 10 minutach wszyscy się wmeldowali do nas, konkretnie do piwnicy, gdzie syn ma swoją męską jaskinię z xboxem. 

Przyzwyczajona do takich sytuacji w Polsce, gdzie koledzy regularnie się przewijali przez nasz dom, przytomnie upewniłam się, że ich rodzice nie mają nic przeciwko i dałam pozwolenie na zabawę. Po chwili rozległy się odgłosy uszczęśliwionych chłopaków podczas demolowania piwnicy.

Usiadłam sobie z książką, dzieci w harmonii szalały na dole, pełna sielanka. Po upływie pięciu minut błogostan się skończył. Pojawiła się mama dwójki chłopców, oczywiście z psem. Cała w pretensjach, złagodzonych oczywiście polityczną poprawnością. 

Okazało się, że huncwoty jej nie poinformowały gdzie znikają. Moje dziecko sprawę wyjaśniło, pani zgarnęła dzieciaki, uzgodniła ze mną, że następnym razem mam ich nie wpuszczać do domu bo mają się bawić na dworze, ze względu na ładną pogodę (bujać to my).

I niby wszystko pięknie i całkowicie ją rozumiem, sama byłabym zła gdyby dzieci zniknęły mi z horyzontu bez informacji, ale jak się okazało sprawa miała drugie dno.

Ponieważ chwilkę trwało zanim dzieciaki się zorganizowały do wyjścia, udało mi się zamienić z sąsiadką parę zdań. Spotykamy się prawie codziennie pod szkołą, ostatnio widziałam ją jak zadawała szyku na niezapomnianym przyjęciu Kentucky Derby, a jednak zdecydowanie nie chciała żeby jej dzieci wchodziły do obcego (w tym wypadku mojego) domu. 

I tu znowu ją rozumiem, ale nie do końca. Uliczka, przy której stoi nasz dom, jest spokojna, aż do możliwości wpadnięcia w śpiączkę, jaki tu musi panować ruch skoro po ulicy regularnie chodzą jelenie ? Wszyscy się znają, słyszałam, że nawet nie zamykają domów, a ewentualne systemy alarmowe są tylko pro forma.

W każdym domu są dzieci, rodzice znają się z widzenia, a jednak widać było jak bardzo wytrąciło ją z równowagi spontaniczne zachowanie chłopców. Dla mnie ich zachowanie było pierwszym, normalnym odruchem jaki zaobserwowałam u dzieciaków z sąsiedztwa, dla niej był to prawie kryminał z gatunku dreszczowców. 

Wizyty domowe należy tutaj planować z wyprzedzeniem, po uzgodnieniach, potwierdzeniach itd. I miałoby to dla mnie sens, gdyby chodziło o wizyty dorosłych lub kilkugodzinne zabawy związane z koniecznością dowiezienia uczestników spotkania, a nie krótki wypad do kolegi ze szkoły, który mieszka trzy domy dalej.

Oczywiście wśród wzajemnych uprzejmości uzgodniłyśmy, że dopóki jest ładna pogoda mam trzymać dzieci na dworze, ona rownież będzie się do tej reguły stosować. 

I tu chcąc sprawdzić moją teorię, że coś tu zdecydowanie śmierdzi zasugerowałam, że może pograją sobie jak będzie padać (zapowiadają opady w tym tygodniu), Pańcia zesztywniała. To tyle jeżeli chodzi o stosunki międzyludzkie. 

W charakterze ostatecznego dobicia sąsiadka przeprosiła mnie kilka razy, że taka okropna sytuacja miała miejsce. Zachowywała się jakbym wpuściła do domu Hunów pod wodzą Atylli, a nie grupkę sympatycznych dzieciaków.

I co ja mam począć z tymi ludźmi, a najważniejsze jak moje dzieci mają tu zdobyć przyjaciół czy kolegów, skoro takie proste rzeczy jak zabawa w domu są tutaj tak strasznie utrudnione. Wyglada na to, że jest to jedna z tych różnic kulturowych, z którą nic się nie da zrobić, tylko jak z nią żyć ?

"Toż to sziok" jak mawiał Pawlak do Kargula (kulturowy).

niedziela, 6 maja 2018

Kentucky Derby, czyli poszły konie po betonie

Kiedy już pogodziłam się z faktem, że zostaniemy zaproszeni do amerykańskiego domu dopiero jak dorobimy się wnuków, los zdecydował się wtrącić i zagrać nam na nosie, a jak już to zrobił to w wielkim stylu i z przytupem (końskich kopyt).

Jedna z mam, podczas galopady do szkoły zaprosiła nas na małe spotkanie towarzyskie z okazji Kentucky Derby (tylko dla dorosłych). Nie za bardzo widziałam związek spotkania przy winie z wyścigami konnymi, dodatkowo bez dzieci, ale jak to się mówi "bierzesz co dają". Gospodyni, zawsze była w stosunku do mnie serdeczna, nie przewidywałam żadnych kłopotów, postanowiliśmy zaryzykować.

Najpierw zaczęły pojawiać się samochody i zajęły całą uliczkę, ale mówiąc szczerze nie zrobiło to na mnie wrażenia, niech sobie stawiają. 

Zaczęłam zastanawiać się nad wyborem stroju, gdy moje starsze dziecko z zadumą obserwujące sytuację na zewnątrz zakomunikowało radośnie: "Mamo ja cię nie chce straszyć, ale widzę babę całą w białych koronkach". Podleciałam do okna, koronki i tiule jak byk.

W tym momencie mąż okazał lekkie zaniepokojenie, ponieważ dziecko kontynuując transmisję na żywo i najwyraźniej czerpiące z tego frajdę poinformowało tatusia, że panowie w większości są w garniturach. 

Biedny mężuś zmuszony do chodzenia w garniturze do pracy codziennie, zaczął się łamać. Stanęło na kompromisie, elegancko, ale nie dajmy się zwariować.

Jako, że imprezka odbywała się dwa domy dalej, zostawiliśmy potomstwo na gospodarstwie i spacerkiem poszliśmy się integrować. 

W swoim życiu zwiedzałam i mieszkałam w rożnych krajach (niektórych egzotycznych), w żadnym jednak nie miałam tak często uczucia, że znajduje się na planie filmowym jak w Stanach.

Dotarliśmy na przyjęcie, piękny dom z olbrzymim ogrodem i masą kłębiących się ludzi w ilości około setki. Muzyczka w tle (całe szczęście nie na żywo), uwijający się profesjonalny catering (wersja Latino) i wielki samochód z jedzeniem zaparkowany na podjeździe, stylizowany na typowe jedzenie fastfoodowe (wersja organic super lux). Jeżeli tak wyglada niezobowiązujące przyjęcie, to ciekawa jestem jak wyglada planowana gala, strach się bać.

Sprawnym okiem ogarnęłam towarzystwo pod kątem ubioru, bardzo ładnie wstrzelilśmy się w sam środek, nawet z tendencją zwyżkową. Moja sukienka chociaż prezentująca się bardzo elegancko nie dała bowiem rady przebić powiewających tiulów.

O jednej rzeczy natomiast nie pomyśleliśmy, mianowicie ponad połowa pań obecnych na przyjęciu nosiła kapelusze, z piórkami, kokardkami, duże lub małe, wszystkie dające mocno po oczach. W panice rozejrzałam się czy Królowa angielska już dotarła.

Błyskotliwie połączyłam wyścigi konne z obłędnymi kapeluszami, tylko jakoś nie mogłam znaleźć toru w ogrodzie. Uzbroiłam się w cierpliwość i rozpoczęliśmy integrację, co było o tyle wyzwaniem, że znaliśmy tylko parę osób. 

I tu okazało się jak bardzo męskie kontakty służbowe różnią się od kontaktów weekendowych. Ja w odróżnieniu od mojego męża już przywykłam do oryginalnych zachowań pań z przedmieścia. Mój biedny mąż kompletnie nie wiedział jak reagować, kiedy obcy ludzie zamiast dzieci zaczęli mu pokazywać zdjęcia i filmiki psów. Szeptem zapytał: "Mam im pokazywać zdjęcia świnek ?" Odwiodłam go przytomnie od tego zamiaru i skupiliśmy się na zadzierzganiu więzi międzyludzkich.

Gdzieś, po godzinie dopadł mnie mały, grubiutki facecik i cały podekscytowany wykrzyknął: "Już tylko dziesięć minut ! " i jak królik "W Alicji z krainy czarów" pognał dalej.
Wszyscy ruszyli do salonu (impreza odbywała się wewnątrz i na zewnątrz), gdzie królował olbrzymi telewizor.

Rozpoczęła się gonitwa, wszyscy wpadli w szał. Emocje trwały dwie minuty, koń dobiegł, wszyscy rozentuzjazmowani komentowali bieg, chlapnęłam sobie winka i pogratulowałam zwycięzcom (okazało się, że robili między sobą zakłady).

To była właśnie ta okazja do zorganizowania tej imprezy-dwie minuty transmisji telewizyjnej.

I tak oto przebiegła nasza, pierwsza wizyta w amerykańskim domu. Było bardzo sympatycznie i miło, aczkolwiek towarzyszył nam lekki wytrzeszcz. Całe szczęście, że było już ciemno i w półmroku nie rzucał się w oczy.



sobota, 5 maja 2018

Wesołe miasteczko, czyli kto ma zielonego ptaka

Żałość się ze mnie ulała i starczy, teraz będzie zdecydowanie przyjemniej (mam nadzieję).

Chyba wszyscy widzieli w amerykańskich filmach wesołe miasteczka. Karuzelę, watę, światełka, muzyczkę i co najważniejsze, olbrzymie maskotki, które wszyscy wygrywają. Zawsze mi się to wydawało podejrzane i wreszcie nadarzyła się okazja, żeby zgłębić  problem dogłębnie i można powiedzieć bardzo empirycznie.

W naszej okolicy pojawiło się wesołe miasteczko (ze wszystkimi szykanami), szkoły solidarnie rozwiesiły zachęcające plakaty i pozostało tylko udać się i zobaczyć jak to jest naprawdę.

Uczciwie przyznam, myślałam, że z tymi maskotkami to ściema. Publicznie odszczekuję, nie jest. 

Zaopatrzyłam się w gotówkę i ruszyliśmy na podbój lunaparku. Wyglądał jak na filmach, rożne karuzele, huśtawki, gigantyczne urządzenia, na widok których miałam dreszcze, wata, śmieszne jabłka w karmelu (spróbowałam, raz się żyje) i wreszcie, rożne strzelnice do wygrywania maskotek. 

Zabawki we wszystkich kolorach tęczy, od małych do ogromnych, możliwości wygrania, a raczej przegrania rożne: piłki, strzałki, strzelby, balony itd. Wszędzie trzeba było płacić gotówką, zaczęliśmy maraton sprawnościowy, oczekiwałam głownie straty posiadanej waluty i ogromu frustracji potomstwa, tudzież łez.

Najpierw córka wygrała maskotkę gigant synowi, potem syn wygrał zabawkę córce, potem wygrali pluszaka olbrzyma wspólnie,  a potem skończyła mi się tak zwana żywa gotówka.
A że przegrywanie jest najwyraźniej uważane za zbyt traumatyczne doświadczenie dla dzieci, dostali jeszcze kilka małych maskotek tytułem pocieszenia jak kilka razy im nie wyszło.

Jak łaziłam między karuzelami obładowana olbrzymimi pluszakami czułam się jak w filmie. Mąż, któremu sporo czasu zajęło parkowanie jak zobaczył mnie obładowaną olbrzymimi zabawkami stracił głos. W duszy zaczęło mi grać, złapałam męża, popierana przez dzieci zażądałam znalezienia bankomatu (wszędzie chcieli tylko gotówkę) i zaczęliśmy drugi etap szaleństw, czyli rożne karuzele i młyny diabelskie. 

Zwłaszcza jedno urządzenie mnie zafascynowało, kręciło bowiem nieszczęśnikami, leżącym na brzuchu (dla mnie zdecydowana nowość). Miało to przypominać naturalny lot jak mniemam. Złamałam się i razem z synem (córka przytomnie odmówiła rozrywki), ułożyłam się na brzuchu w celu zaznania lotu. Zaznałam, nie miałam pojęcia, że krzyk może mieć takie działanie terapeutyczne. Ciekawe, że ptaki po locie nie mają problemów z utrzymaniem równowagi.

Potem szalały już same dzieci, a ja miałam mdłości od samego patrzenia. Na końcu dzieciaki zdecydowały się ustrzelić coś dla mamusi, która jaka stwierdził mój syn: "Prawie się wykończyła na brzuchu" i stałam się dumną posiadaczką wielkiego, zielonego ptaka (bez podtekstów). Co prawda mój mąż stwierdził, że to jest żaba, ale po pierwsze część szczegółów anatomicznych się nie zgadza, a  po drugie zupełnie nie umniejsza to urody milusińskiego pluszaka.

Dotarliśmy do domu naładowani pozytywnymi wrażeniami i samochodem załadowanym zabawkami.
Prawdopodobnie, gdybyśmy się postarali, takie maskotki moglibyśmy gdzieś znaleźć i zamówić  taniej, ale na pewno nie sprawiłoby nam to takiej frajdy. Wspomnienia po prostu nie mają ceny.

Treści wywrotowe, czyli nierealna rzeczywistość

Przeżywam małą zapaść światopoglądową i tym razem niestety będzie raczej smutno niż wesoło.

Nie znoszę baraniego pędu, skłonność do łamania stereotypów mam zdecydowanie w genach. W czasach młodości  (durnej), walczyłam z zacięciem z kołtunami, ale teraz im jestem starsza tym bardziej mnie to męczy i ogólnie zniechęca. 

Mówiąc językiem absurdu, stanęłam  przed wyborem, którego nie ma. Jeżeli nie przerobię się na Pańcię z przedmieścia, zostaniemy "outsiderami", a jeżeli to zrobię, to po pierwsze nie spojrzę sobie już nigdy  w oczy, a po drugie i tak to nie zmieni naszej sytuacji towarzyskiej.

Brutalna prawda zaczęła do mnie docierać właściwie od samego początku, ale miałam nadzieję (wątłą), że ktoś fajny się jednak trafi. 

Podsumowując brutalnie, Amerykanie się izolują, Polaków w okolicy nie ma a inne mniejszości europejskie i latynoskie  trzymają się raczej razem. Używając slangu z czasów mojej młodości po prostu kicha.

Myślę, że mogę łatwo zaakceptować  trzymanie się na dystans, ale snobizm przekraczający wszystkie granicy (mojej wytrzymałości i dobrego smaku) oraz rożne formy dyskryminacji (rasowej i nie tylko), już nie.

Część naszych nowych znajomych i sąsiadów cierpi na skutek kompleksów (niewiadomego pochodzenia). Jedna grupa jest urażona, że nasz dom i ogród jest większy od ich, a druga najwyraźniej uważa, że mamy za mały dom i ogród, żeby się z nami kumplować.

Jedni i drudzy jakoś nie zadają sobie pytania czy ja na przykład mam dziką chęć kumplować się z nimi, bo nie mają żyrafy w ogrodzie i hipopotama w łazience.

Odprowadzam syna do szkoły, nie zatrudniam niani, podlewam sama ogród, nie wygłupiam się w legginsach i to co chyba wszystkich najbardziej wyprowadza z równowagi wyglądam na zadowoloną i nikomu niczego nie zazdroszczę. Z premedytacją i bez łamię wszystkie żałosne reguły zaściankowych księżniczek.

Ciekawa rzecz, im dłużej jestem w Stanach tym zauważam u siebie mniejsze odchyły rasistowskie. Myślałam, że będzie odwrotnie. Wychowana w systemie, który skutecznie odcinał nas od innych ras, na początku byłam ociupinkę przytłoczona tą dziką mieszanką kultur, która tworzy właściwą Amerykę. Teraz obserwuję tych ludzi codziennie i nie mogę pojąć skąd u części z nich (białej, żeby nie było wątpliwość) jest takie poczucie ważności i wyższości. 

Przykład z życia. Wracam parę dni temu ze szkoły, słoneczko świeci, ptaszki śpiewają. Codziennie po drodze spotykam te same osoby (mamy, które latają z kubkami kawy w legginsach) i nianie, przemykające jak duchy. 

Tego dnia mój syn wdał się w przyjacielską dyskusję z gromadką dzieciaków, holowanych przez sympatyczną kobietkę około czterdziestki (białą z leciuteńkim akcentem latynoskim).

Zagaiłam rozmowę o niczym, pani okazała się sympatyczna, aczkolwiek reagowała dziwnie. Zachowanie tej kobiety było mi zupełnie obce, a jednocześnie znajome, byłam totalnie skołowana.

Jak rozstawałyśmy się przed moim domem, pani wreszcie nie wytrzymała i zapytała mnie czy to jest możliwe, że ja jestem matką i tu mieszkam. Rożne dziwne pytania zadawano mi odkąd  zamieszkałam w Ameryce, ale tego jeszcze nie było. Przycisnęłam nową znajomą i zgłębiłam sprawę.

Okazało się, że najwyraźniej złamałam następną z niepisanych reguł, mianowicie rozmawiałam z nianią (bo tym była sympatyczna kobietka) jakby była człowiekiem.

I w tym momencie mnie olśniło, jej zachowanie przypominało mi zachowanie niewolnic, lub w najlepszym razie służących z ubiegłego stulecia. Obie sytuacje znane z filmów, ale nigdy z prawdziwego życia.

Tkwię w tej rzeczywistości i nie wierzę, że jest prawdziwa. Mam wielką nadzieję, że w innych rejonach Ameryki jest inaczej. Bo jak na razie to wyglada tak, że żeby zyskać tutaj szacunek, o sympatii nie wspominając, oczywiście należy być bezwarunkowo białym, co też nie załatwia problemu, bo oprócz białego koloru skory, należy posiadać dużo koloru zielonego (w portfelu), a to też jeszcze jest za mało jeżeli szacowni przodkowie nie wyżynali Indian. 

A ponieważ z tych wszystkich warunków spełniam tylko jeden, to myślę, że niestety czeka nas tutaj życie outsiderów.
Na tej naszej, szalonej emigracji brakuje mi rożnych rzeczy, ale najbardziej zwyczajnych ludzkich kontaktów.