poniedziałek, 1 marca 2021

Dół pandemiczny, czyli co tu brać

 Myślę, że dla nikogo nie będzie zaskoczeniem fakt, że dusza mi lekko oklapła. Jedynym pocieszeniem, bardzo typowym dla nas Polaków, jest świadomość, że razem ze mną cierpi podobnie spora część populacji na świecie, zawsze to przyjemniej narzekać w towarzystwie. Chociaż ile można ? Można bardzo długo chociaż szkoda, że nie ma wyboru.

I teraz lekko się łamię, bo mój blog, który w założeniu miał być rozrywkowo-informacyjno-plotkarski zaczyna niepokojąco nabierać poważnych tonów.
Najpierw przestałam pisać regularnie mając nadzieję, że przeczekam ten ciężki czas, ale teraz chyba muszę się poddać fali i co będzie to będzie.

Jedna z moich koleżanek ze studiów, która już niestety zasiliła grono imprezujących aniołów miała takie powiedzenie: „Nie ważne w górę czy w dół byle z klasą”.
Klasę staram się utrzymać, ale mam wrażenie, że to raczej zerówka. 
Przy okazji dość ciekawym zajęciem jest obserwacja jak jednostki mojego stada zachowują się w pandemii. 
Mój mąż, na przykład, obsesyjnie pierze, czasami niestety spontanicznie mieszając kolory. Junior za to wykorzystuje zaistniałą sytuację do własnych celów. Można powiedzieć, że jest w tym mistrzem i uprawia regularnie pandemiczne wagary, mało kto ma nieobecności w szkole nie wychodząc z domu, kiedy jedyne co musi zrobić to piknąć na link i połączyć się z nauczycielem. A mój syn może.
Dzięki pandemii słyszę regularnie określenie: „zoom mnie znowu wykopał”, czyli w przełożeniu na nasze, łączność między Juniorem a ciałem pedagogicznym padła.

Po blisko jedenastu miesiącach izolacji przestałam się zamartwiać, że zostanie niedouczonym analfabetą ze świetną znajomością angielskiego. Teraz już tylko chcę, żeby był szczęśliwy i zdrowy, a o resztę niech się martwi jego żona.
I tak wyszło, że teraz jedyną osobą, która obecnie przejmuje się jego osiągnięciami i nieobecnościami w szkole jest mój mężuś. To chyba czyni ze mnie lekko wyrodną Matkę Polkę, pocieszam się, że póki co Junior leci na piątkach, a jak zauważę tendencję schyłkową to wkroczę groźnie rycząc ewentualnie wyjąc.
Apropos` wycia, parę miesięcy temu udało nam się sfilmować kojoty, które przyszły w odwiedziny. Jak widać zwierzęta się nie przejmują zaistniałą sytuacją, aczkolwiek przejawiają agresję, bo podobno zjadły pudła. Opinia publiczna w osobie moich sąsiadów grzmiała na alarm. Szkoda psiaka, ale jak wiemy dżungla, nawet amerykańska, ma swoje prawa, „zjesz albo zostaniesz zjedzony”.

Kończąc temat sąsiadów, straż sąsiedzka użyła swoich wpływów i zasięgnęła opinii specjalistów. Jakaś super szycha z miejscowego komisariatu udzieliła im światłej porady, że samochody trzeba parkować w garażu, ewentualnie zamykać i nie wolno zostawiać kluczy i portfeli w środku, jakiś się trafił geniusz po prostu. Teraz wszyscy trawią sugestie i zobaczymy jak im wyjdzie stosowanie ich w praktyce.

Wracając do pandemicznym zachowań to zauważyłam u nas fale, były fale rodzinnego oglądania filmów, pieczenia chleba, gier planszowych i przerabiania ubrań. Sięgając już poziomu bardzo niestety zbliżonego do zera zaczęliśmy oglądać z mężusiem w czystej desperacji, różne „reality show”. 

Ja natomiast zaczęłam namiętnie spacerować. Co jest o tyle ciekawym zjawiskiem, że ja nie umiem chodzić bez jasno sprecyzowanego kierunku i celu, jedyne miejsce, gdzie jestem w stanie plątać się jak nawalony eukaliptusem misiek koala to plaża.
A że niestety plaży koło domu nie posiadam, a w dodatku ciągle trwa zima, rozpoczęłam marsze po naszej uliczce, która ma kształt pętelki. I teraz latam jak ogarnięty szałem chomik, tylko zamiast w bębenku, latam luzem i robię kółka. Na początku wzbudziłam, co było do przewidzenia, małą sensację, bo nie wpisałam się w ogólnie przyjętą konwencję, mianowicie chodzę bez psa i w spodniach, a nie w legginsach. Zakładam słuchawki na uszy, zapuszczam muzykę i w ruch. Ostatnio zauważyłam, że bardzo dobrze się chodzi pod „Hej sokoły”.
Co ciekawe pojawiła się policja, ale najwyraźniej uznali mnie za niegroźną, szaloną babę bo mnie nie poprosili o pozostanie w domu w celu nie zastraszania wrażliwych sąsiadów.

I tak mi mijają dni, a podstępne załamanie nerwowe czai się tuż za rogiem, bo cały czas po mnie chodzi obawa, że co jeżeli to jest nasza nowa rzeczywistość i za parę lat już nikt nie będzie pamiętał jak to było bez bezpiecznego dystansu, maseczek i braku kontaktów fizycznych, a wesołe mniej lub bardziej tłumy będzie można oglądać tylko na starych filmach.
Podobno jak się dojdzie do dna trzeba coś z niego wziąć zanim się wypłynie na powierzchnię, tylko co tu brać ?