niedziela, 27 września 2020

Trochę strachów i rozrywki, czyli Halloween i szkoła hybrydowa


Rozpoczęłam proces zastraszania sąsiadów. Po trzech latach w Stanach i przeżyciu trzy razy koszmaru Halloweenowego, można powiedzieć, że nabrałam w tym wprawy. Tak dla odświeżenia i podsumowania ostatnich lat, przypomnę, że od lekkiej manii prześladowczej, że odżyją i zaatakują mnie kościotrupy, pająki i zjawy przeszłam do kontrataku. Jak tylko sąsiedzi zaczynają wystawiać przed domami grobowce, ja wystawiam dwa świecące jednorożce, (ze skrzydłami), a jakby to nie wystarczyło posiłkuję się wesołymi duchami tudzież dekoracjami w duchu Disneya. 
Można powiedzieć, że wykańczam wszystkich wielbicieli grozy słodziasnym kiczem i jestem w tym dobra. Mania mi przeszła jak ręką odjął, aczkolwiek za sąsiadów nie ręczę, może mają koszmary z Myszką Miki w roli głównej.

Amerykanie uwielbiają wyprzedzać wydarzenia. Pisałam już o tym przy okazji rożnych świąt. W sierpniu, w sklepach zamiast kąpielówek zaczęły się panoszyć dynie na Święto Dziękczynienia i straszydła na Halloween. We wrześniu, co pocieszające zaczęły się za to nieśmiało pojawiać choinki. Nie wiem co takiego jest w choinkach obwieszonych świecącymi lampkami, ale zawsze na ten widok robi mi się lżej na duszy, prawdopodobnie czysta magia.

Przyznaję, że Halloween jest różnicą kulturową, która jest dla mnie szczególnie trudna do przełknięcia. Zastanawiam się jak Amerykanie wyobrażają sobie to święto w tym roku. Nawet z zachowaniem bezpiecznego dystansu, cienko to widzę. Banda ogarniętych szałem cukierkowym, dzieciaków szturmujących miskę kontra rozsądni rodzice usiłujący ustawić je w kolejce z zachowaniem dwumetrowej odległości. Stawiam na dzieci. 
Jestem sceptykiem, kiedy tak naprawdę do końca nie wiadomo jak ten wirus może się zachowywać, bo co chwila pojawiają się nowe informacje, wypuszczenie dzieciaków snujących się od domu do domu nie wydaje mi się najszczęśliwszym pomysłem.
Myślę, że wystawię wielką michę, pełną słodyczy przed dom i niech się wszyscy częstują. Junior dostanie szlaban, żeby się nie szlajał po okolicy i jakoś to będzie.

A jak już jestem w temacie Juniora to pociągnę temat szkoły. W Polsce odważnie otwarto szkoły, w Stanach nikt się nie odważył na odgórny nakaz, ponieważ gdyby potem jakiś dzieciak zachorował rodzice błyskawicznie pozwaliby szkołę. Znając Amerykanów i ich pasję w pozywaniu w ciągu kilku miesięcy prawdopodobnie padłby system szkolnictwa. Stojąc w obliczu niewiadomego szkoły zaczęły działać na zasadzie hybryd. Przed rozpoczęciem roku wszyscy rodzice musieli na piśmie określić, czy chcą dziecko wysłać do szkoły, czy preferują nauczanie zdalne. Przed podjęciem decyzji musieliśmy przymusowo odbyć konferencję on line z prezentacją jak będzie wyglądać szkoła. Od razu powiem dość strasznie. Plastikowe przegrody, restrykcje i co chyba najgorsze, przymus noszenia maseczek przez dzieci przez cały dzień z małą kilkuminutową przerwą na swobodne oddychanie.

Zatrzymalismy Juniora w domu i teraz mam wątpliwą przyjemność aktywnego uczestnictwa na lekcjach w amerykańskim gimnazjum. O ile w zeszłym roku dzieciaki musiały odwalać wiekszą część pracy same i konferencje z nauczycielami były mocno ograniczone, teraz Junior ma zorganizowane biuro w kuchni i musi siedzieć karnie na wszystkich lekcjach. Na ekranie komputera widać wyluzowane dzieciaki, siedzące w domach, a w klasie nieco mniej wyluzowanych kolegów w maseczkach. Stosunek jest mniej więcej 40 procent do 60, (póki co większą część dzieciaków pochłania wiedzę w szkole). 

Co jakiś czas słychać głosy nauczycieli, którzy przywołują cwaniaków siedzących w domu do porządku, żeby włączyli podgląd, bo wszyscy uwielbiają znikać z radaru, można powiedzieć, że nadali nowe znaczenie słowu "wagary". Wyłączają kamerki i robią sobie sjestę.
W związku z tym gotowanie obiadów jest dość ciekawym przeżyciem. Mam wrażenie, że z każdym mijającym dniem zdrowie psychiczne kadry nauczycielskiej ulega pogorszeniu. 
Ostatnio usłyszałam jak jeden nauczyciel dość podniesionym głosem, co jest raczej tutaj szokująco rzadkie, stawiał ultimatum: "Albo włączycie kamerkę, albo wyrzucę was wszystkich z klasy !" Czujnie skontrolowałam sytuacje i kazałam Juniorowi włączyć kamerkę.

Córka zaczęła studia, też zdalnie. Zorganizowała sobie miejsce w swoim pokoju i uczestniczy codziennie w wykładach, ćwiczeniach, testach, doświadczeniach itd. W Stanach studia zaczynają się miesiąc wcześniej niż w Polsce, w związku z czym już na początku września dostaliśmy kilka pudeł pomocy naukowych: mały chemik, mały fizyk, mały inżynier i mały wynalazca. Na razie jeszcze dom stoi, więc wszystko w porządku.
Mężuś pracuje również zdalnie i od marca tak sobie radośnie żyjemy, rozwodu nie planujemy, nie doszło do żadnych uszkodzeń ciała i ducha więc chyba można to nazwać sukcesem.

Podsumowując lekko ogłuszona sytuacją na świecie i w moim domu, zdecydowałam się na wyciągnięcie jednorożców wyjątkowo wcześnie. Zainstalowaliśmy je z mężem w pocie czoła, przy okazji ustawiliśmy też naszego, skacowanego ducha, który w zależności od okoliczności przybiera różne kolory, ostatnio na przykład był wściekle różowy. Tym razem oszczędziliśmy mu dodatkowych efektów specjalnych i zostawiliśmy go białego, jak kac to kac.
A żeby już całkiem zdołować sąsiadów moja Córka kupiła mu do towarzystwa Myszkę Mini.
Chyba nie można tego inaczej ująć, jesteśmy straszni.




wtorek, 8 września 2020

Ostatnie podskoki lata, czyli Cape May


Rozwydrzeni sukcesem z plażą w Southampton postanowiliśmy powtórzyć takie, miłe doświadczenie. Jeszcze przed przyjazdem do Stanów, oglądałam z tak zwanego doskoku, mroczny szpiegowsko-sensacyjny serial "Czarna lista". Akcja jednego z odcinków miała miejsce w starym pensjonacie usytuowanym przy pięknej plaży. Mimo mrożących krew w żyłach morderstwach i trzymającej w napięciu akcji największe zainteresowanie wzbudziło we mnie miejsce. Z ciekawości sprawdziłam, czy coś takiego jak Cape May istnieje, czy zostało stworzone na potrzeby filmu. 

Okazało się, że miejsce jest jak najbardziej prawdziwe. Na filmie oczywiście było odpowiednio pokazane, pusta plaża, wzburzony Ocean, pensjonat z charakterem i mewy. Kiedy na skutek kaprysu losu wylądowałam w Stanach to miejsce uparcie tkwiło mi w głowie, ale jakoś nigdy się nie składało, żeby tam się wybrać. Wreszcie postanowiliśmy z Mężusiem podejść do tematu na poważnie i na własnej skórze przekonać się jak to Cape May tak naprawdę wygląda. Nasza młodzież solidarnie odmówiła uczestnictwa w wycieczce. Mówiąc szczerze specjalnie im się nie dziwiłam, od nas to było 3,5 godziny w jedną stronę. 

Zapakowaliśmy się i świtem śmignęliśmy "na przygodę". 
Cape May okazało się piękne, aczkolwiek jak to w życiu bywa odbiegało dość szokująco od hollywoodzkiej produkcji. Przede wszystkim plaża chociaż wyglądała imponująco, nie była prosta, (ani pusta, co było do przewidzenia), tylko miała wygląd lekkich zakol, nie zatok. Piasek piękny, muszelek brak, fale  mniejsze, ale spore. Pensjonat nie jeden, ale zatrzęsienie. Jednym zdaniem tak samo jak na filmie, tylko inaczej.

Na określenie samego miasteczka przychodzi mi na myśl tylko słowo "urokliwe". Małe hoteliki, pensjonaciki, domki, wszystko to było takie zapraszające. Wejście na plażę 6 dolarów od łebka, brak problemów z zaparkowaniem. Wymarzone miejsce na rodzinne wakacje.

Po rozlokowaniu, obowiązkowym wymoczeniu, kiedy mój Mąż zaległ w pozycji horyzontalnej w celu regeneracji sił, wypuściłam się na mały spacerek, dotarłam do skał, które stanowiły naturalną granicę między sąsiadującymi plażami.
Wdrapałam się na skały, miałam z nich piękny widok na następne, malownicze zakole i zaległam na nich bardziej w charakterze foki niż Małej Syrenki, ale za to nadrabiając romantycznym nastawieniem. 
Na falach ćwiczyli przyszli surferzy, prawdopodobnie ze względu na wielkość fal, wiek młodzieńców był odpowiednio niższy.
Oprócz standardowych mew, pojawiły się śmieszne ptaki, które oczywiście od razu uwieczniłam dla potomności.

W pewnym momencie kiedy tak sobie siedzieliśmy z mężusiem podziwiając fale, a mnie dodatkowo zebrało się na filozoficzne wynurzenia,  zobaczyłam coś dziwnego w wodzie. Najpierw byłam przekonana, że jakaś szalona łajza zapuściła się na desce i nie może wrócić. Po chwili dotarło do mnie, że to są niewątpliwie jakieś stwory morskie. Mąż lekko zdławionym głosem zawyrokował, że to są rekiny. 

Zamiast zostać pod parasolem, jak nakazywał zdrowy rozsądek, ruszyłam galopem do wody, żeby sprawdzić co tam pływa. Szczęśliwie tajemnicze okazy pływały w sporej odległości i mąż nie musiał mnie wiązać, żeby mnie nic nie zjadło, bo nie mogłam rzucić się wpław. Okazało się, że to były delfiny, tak na oko około 20 sztuk, musiały być olbrzymie, bo nawet z daleka były dość dobrze widoczne. 
Oczywiście usiłowałam je nagrać, ale co chwila zapominałam trzymać prosto komórkę, zagapiałam się i sapałam z zachwytu. 
Filmik nie wyszedł spektakularny, ale coś tam widać. 

Temat delfinów jakoś do tej pory nie wypłynął w moim blogu, w związku z czym, kiedyś, prawdopodobnie w jakiś ponury, listopadowy dzień opiszę moje przeżycia z tymi obłędnymi stworzeniami.
Spędziliśmy wspaniały dzień, żałowałam tylko, że nie mieliśmy więcej czasu, żeby powłóczyć się po uliczkach i ponapawać się atmosferą, ale trzeba było wracać do domu. 
Podsumowując, siedem godzin w samochodzie, ale wartość wspomnień bezcenna.

Wróciliśmy do domu późnym wieczorem, nasze dzieciaki zrelaksowane, nie wyglądały na rozczarowane wręcz przeciwnie miałam wrażenie, że spoglądały na nas z lekką rezygnacją, a potem z przerażeniem, bo zaproponowaliśmy im następnego dnia wycieczkę do znanej już plaży w Southampton. W końcu dwie godziny brzmią lepiej niż trzy i pół. Okazało się, że jednak nie wystarczajaco zachęcająco. Nasza młodzież była gotowa nawet nas spakować, ale bez brania czynnego udziału w wyprawie.
I tak następnego ranka ociupinkę sponiewierani znowu wyruszyliśmy na podbój Oceanu. 

I tutaj zaczęły się przygody, po Cape May, typowo turystycznym miasteczku, które miało w sobie ten nieuchwytny, zapraszający klimat nadmorskiej miejscowości, która żyje z przyjezdnych, Southampton zdecydowało się pokazać swoje prawdziwe oblicze. Najpierw nie wpuścili nas na parking, (ten za 50 dolarów), bo stwierdzili, że chociaż jest zapełniony tylko w połowie to muszą mieć zostawione miejsca dla miejscowych. Tak dla przypomnienia, to była plaża publiczna, nie prywatna. Zaczęliśmy szukać innej plaży, wychodząc z dość słusznego wniosku, że jeżeli plaża ciągnie się kilometrami, gdzieś musi się jakiś, mały grajdołek dla nas znaleźć. Osiem kilometrów dalej dzięki internetowi i mapie znaleźliśmy następną plażę, również publiczną, nawet bez wypasionego parkingu, tylko z czymś w rodzaju placyku tuż przy plaży. Uradowani zaparkowaliśmy, nie zdążyliśmy wysiąść z samochodu, kiedy podjechała policja i w uśmiechach grzecznie poprosiła nas, żebyśmy spadali bo nie jesteśmy miejscowi. 

Byliśmy już tym wszystkim ociupinkę  zniesmaczeni, ja nawet bardziej niż ociupinkę. Kierując się polskim, lekko cwaniaczkowatym rozsądkiem, zgarnęłam leżaczek, ręczniki i torbę z olejkami i wysiadałam z samochodu. Mąż odjechał w siną dal szukać miejsca do zaparkowania, a ja weszłam jak na prawdziwą buntowniczkę przystało na plażę. Tego najwyraźniej miejscowi bogacze nie przewidzieli. Ulokowałam się z daleka od wszystkich bo wyjątkowo nie miałam ochoty na nikogo patrzeć. 

Po 40 minutach z drugim ręczniczkiem i parasolem na plażę dotarł zgrzany Mężuś, mój bohater. Rozpoczęliśmy relaks, zbierałam białe kamyki i muszelki, Ocean falował jak szalony, prawie jakby odbierał moje wibracje. Nie poddaliśmy się frustracji, aczkolwiek jeszcze raz Ameryka pokazała, że bez względu na wzniosłe slogany jedyną i nadrzędną wartością są tutaj pieniądze i to duże. Rozumiem, że jeżeli ktoś ma wypasioną rezydencję na plaży to może nie chcieć innych plażowiczów, sama pewnie byłabym średnio zachwycona, ale jeżeli jest to plaża publiczna, w dodatku olbrzymia, to mogliby sobie trochę tej niechęci do zwyczajnych ludzi odpuścić.
Zwłaszcza, że naprawdę tłumów nie było. I tak na marginesie, o ile w Cape May plażowały się różne nacje, to w Southampton nie widziałam żadnego Afroamerykanina. To tyle w temacie, że "Ameryka to wolny kraj". Jestem przekonana, że gdybym była innego koloru niż jestem, ktoś w końcu grzecznie poprosiłby mnie o zmianę otoczenia.

Jak już Ocean skutecznie mnie wymęczył i snułam się rozmarzona, podziwiając nieustająco refleksy słońca na falach, przypomniałam sobie historię znajomego moich Rodziców, który miał w zwyczaju spontanicznie wsiadać w samochód,  a mieszkał w Warszawie i jechać nad morze, tylko po to, żeby się wykapać w naszym, zimnym Bałtyku, pogapić chwilę na fale i wrócić do domu. Wtedy wydawało mi się to co najmniej dziwne, chociaż jako nastolatka z fantazją powinnam była go rozumieć. Wychodzi na to, że u mnie fantazji przybywa z wiekiem, (to akurat mi bardzo odpowiada), bo oto po wielu latach zrobiłam dokładnie to samo i podobnie jak ja wtedy, tak teraz moje, własne, osobiste dzieci nie zrozumiały tego pragnienia, ale nie tracę nadziei, że za parę dekad też bedą zdolne do różnych szaleństw, (w końcu z DNA nie ma żartów).

Podsumowując, mimo początkowych nieprzyjemności było cudownie, trochę podładowałam akumulatorki na nowe, pandemiczno-szkolne wyzwania. Nakręciłam znowu mnóstwo filmików z falami, (tym razem wszystkim oszczędzę widoków), ale za to załączam lekko nostalgiczny filmik z ptaszkami i drugi z delfinami. To tak w temacie, że cuda się zdarzają codziennie, chociaż nie zawsze patrzymy w odpowiednim kierunku, żeby je zobaczyć.










środa, 2 września 2020

Już nie ma dzikich plaż, ale są dzikie Matki Polki, czyli moje urodziny


Ostatnio zrobiło się na moim blogu tak słodko i uroczyście, w związku z tym postanowiłam, że zamknę wakacje z przytupem, czyli opiszę swoje urodziny. 

Normalnie nie ma się czym chwalić, ale tym razem zrobię wyjątek. Różne przyjęcia urodzinowe przeżyłam w swoim życiu, Rodzice wyprawiali mi imprezki domowe, (bardzo udane), jako studentka celebrowałem je trochę inaczej, ale też bardzo sympatycznie i rozrywkowo, część przeszło zupełnie bez echa, gdzieś pomiędzy pieluchami i smoczkami, ale żadne z moich urodzin nie były tak magiczne jak te. 



Pandemia, jak wielu osobom na całym świecie totalnie zniszczyła nam możliwość odpoczynku i jakiegoś szalonego wyjazdu wakacyjnego. W efekcie przesiedzieliśmy wakacje w domu i zagrodzie, starając się nie myśleć za dużo o respiratorach, szalejących dookoła wirusach i wizji nadciągającego jesiennego kataklizmu. 
W związku z tym w ramach prezentu urodzinowego zażyczyłam sobie dzień na plaży, ale takiej z prawdziwego zdarzenia, z "bezkresnym przestworem Oceanu".
I tak wylądowaliśmy w Southampton, trochę ponad dwie godziny czystej jazdy samochodem od naszego domu, (w jedną stronę). 

W dzień moich urodzin zapakowaliśmy samochód jak na tygodniowy pobyt, fotele, parasol, koc, sterta ręczników i ubrań na zmianę, o całej kolekcji olejków do opalania z filtrem od zera do setki nie wspominając, dwa wielkie pudła styropianowe pełne jedzenia i napojów i mały torcik w celu dopełnienia urodzinowej atmosfery. Wyjechaliśmy rano, a wróciliśmy wczesnym wieczorkiem.

Najpierw trochę o samym miejscu, Southampton to tak zwany grajdołek dla super bogaczy w wieku powiedziałabym średnim, przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Przy wjeździe najpierw w oczy rzucają się luksusowe jachty, motorówki i stare ekskluzywne samochody na ulicach, a dopiero potem pańcie w obowiązkowych legginsach i markowych okularach. Domy pozornie nie odbiegają od naszego, przedmieściowego standardu, ale tylko pozornie.
Zwłaszcza te znajdujące się blisko plaży powalają, może nie tyle atrakcyjnością ogólną, ale wielkością i cenami. Z ciekawości sprawdziliśmy taki, naprawdę wielki dom, który był na sprzedaż, jedyne 150 milionów dolarów, można powiedzieć tani jak barszcz, czysta okazja, nic tylko kupować. Taka standardowa posiadłość ma od strony ulicy ogród, a z drugiej strony kawałek trawnika i bezpośrednie wyjście na plażę. Powiedzmy, że gdybym miała zalegające w skarpetce zbędne 150 milionów dolarów to z wielką chęcią nabyłabym takie domiszcze, zamieszkałabym tam i zapomniała o całym świecie. Myślę, że nawet gdybym miała "tylko" milion to kupiłabym kurnik i też w nim zamieszkała.

Mężuś po dokładnym zgłębieniu tematu zabrał nas na plażę, która w amerykańskich rankingach najpiękniejszych plaży podobno zajmuje zaszczytne trzecie miejsce, (Coopers beach). Nie mam porównania, bo byłam tylko na kilku, ale jak dla mnie było jak w bajce. Ten odcinek wybrzeża ciężko jest nawet nazwać plażą, to są po prostu kilometry pięknego, żółtego piasku, bez kamieni, które ciągną się w nieskończoność, (w rzeczywistości ok. 20 kilometrów).

Była to plaża publiczna, ale żeby na nią wejść, trzeba było zaparkować samochód i uiścić opłatę 50 dolarów. Całe szczęście, że nie od łebka tylko od samochodu.
Ocean razem z Mężem zafundował mi perfekcyjne urodziny. Woda była idealna do kąpieli pod względem temperatury. Jeżeli chodzi o wygląd, postaram się go opisać chociaż poetką nie jestem i ogólnie z poezją mi tak trochę nie po drodze, a wyjątkowo taki talent by mi się przydał.
Woda wyglądała jak roztopiona platyna z rtęcią, ozdobiona dodatkowo diamentami, które lśniły w słońcu. Dodatkowo zupełnie nierealnie wzbogacona była co jakiś czas o bitą śmietanę. Piana brała się z fal, które dochodziły do 3 metrów. Dzięki ogromowi plaży, nie było trudno zachować parometrową odległość od innych plażowiczów, a jak dodatkowo pogoniłam rodzinkę dalej od głównego wejścia było jeszcze luźniej.

Jako stara wilczyca morska, szybko rozbiłam obóz, spryskałam każdego kto mi wszedł pod rękę olejkiem i dopadłam do wody. Ocen falował, wirował i spychał głupoli w różnych kierunkach. Fale jak to mają w zwyczaju najbardziej waliły stosunkowo blisko brzegu. Im głębiej tym były spokojniejsze, ale nie mniejsze. Zaczęłam sobie falować, gdzieś w połowie drogi do Szkocji mąż zaczął mnie rozpaczliwie nawoływać do powrotu. Obejrzałam się i okazało się, że byłam dalej niż mój mąż, (chwilowo) miał odwagę się zapuścić, zdaje się, że odpowiedzialnie myślał o osieroceniu potomstwa. Obiektywnie przyznaję, że takie fale nie są bezpieczne nawet dla umiejących pływać.

Zaczęłam wracać, Ocean z fantazją w końcu wypchnął mnie na brzeg, dobry kawałek od męża. Doczłapałam do rodziny szczęśliwa jak morświn, aczkolwiek nieźle zziajana. Koło mnie w wodzie produkowali się młodzieńcy na deskach, a ja Matka Polka stawiałam czoła żywiołowi raczej pod wodą, nurkowałam jak zalewały mnie te wielkie fale, te mniejsze pokonywałam jak korek od butelki, ale szampana z prawdzie ułańską fantazją. Uczucie masy wody przewalającej się nad głową kiedy nic nie można zrobić tylko trwać było obłędne. 
Aczkolwiek w trakcie tych, moich, wodnych zapasów uświadomiłam siebie, że może jednak lepiej było na te szaleństwa włożyć kostium jednoczęściowy, bo fale były tak silne, że co jakiś czas ściągały ze mnie górę lub dół kostiumu. Na szczęście nikt mnie nie zaaresztował za naruszanie porządku publicznego, widocznie nie tylko mnie Ocean usiłował rozebrać do golasa.

Gdzieś w połowie dnia rozpakowaliśmy tort i udało mi się zdmuchnąć świeczkę, co łatwe nie było.
Podkarmialiśmy też trochę mewy, które usiłowały ukraść nam aprowizację, ogólnie sielanka oceaniczna trwała w najlepsze. Junior, który najwyraźniej odziedziczył po Mamusi szał wodny wariował w falach przy brzegu, pilnowany jednakże przez tatusia, który obawiał się, że mu syn też odpłynie do Europy.

Zafundowałam sobie jeszcze kilka ekstremalnych maratonów w wodzie, po każdym czując, że ubywa mi lat, a przybywa nadziei na wszystko.
Poszłam też sobie na spacer, w pewnym momencie zostawiłam wszystkich plażujących  za sobą, przede mną była tylko pasmo nieskończonej plaży, woda, której uroda jest ponadczasowa i trochę mew. To był moment czystej perfekcji, idealny pod każdym względem łącznie ze świadomością, że doskonale sobie z tego zdawałam sprawę. Czasami takie chwile niestety umykają nam nie do końca zauważone, czy docenione.

Trochę przesadziłam z długością spaceru, ale jakoś wróciłam do obozowiska i po chwili przerwy znowu rzuciłam się w fale. W końcu zaległam na brzegu w charakterze lekko wymęczonego morświna. Przede mną w wodzie wdzięcznie prezentowała się moja Córka, a dalej stado chłopaków serfowało prężąc się na deskach. Czułam się jak na planie amerykańskiego serialu dla młodzieży, (ja tylko w charakterze dekoracji oczywiście). W pewnym momencie jeden, taki przystojniaczek pojechał na fali, potem z fasonem walnął do wody, wynurzył się koło mojej Córki i jak na reklamie zarzucił włosami, (a miał co zarzucać), rozbryzgując malowniczo wodę, miałam szczerą ochotę mu zaklaskać, ewentualnie zagwizdać, ale się powstrzymałam. Tutaj niestety nastąpił dramatyczny koniec romantycznej chwili, bo oprócz mojego dziecka na brzegu dostrzegł mnie i umknął w popłochu.

Córka w czasie moich szalonych eskapad nazbierała muszli, które nie były wyjątkowo piękne, ale za to olbrzymie, (wielkości dłoni). Oczywiście zabrałam do domu cały worek i teraz wzbogaciły wystrój łazienki, obok koralowców i piasku z każdej karaibskiej plaży na jakiej byłam.
Następnego dnia rano w domu odbyły się poprawiny, czyli bardziej formalna część uroczystości z tortem na śniadanie i prezentami w roli głównej.

A wyglądało to tak.......