czwartek, 25 maja 2023

Wigilia z Covidem, czyli siła ducha

 Pomimo popularnego stwierdzenia, że Święta Bożego Narodzenia są dla dzieci, dla mnie są czasem szczególnym, niosącym w sobie olbrzymią dawkę nadziei, szczęścia i magii. Czekam na nie prawdopodobnie bardziej niż moje dzieci i mimo powtarzalności i całkowitej przewidywalności Świąt nieustannie się nimi zachwycam. 


Miałam już szybko nadgonić chronologię i skupić się bardziej na chwili obecnej, ale stwierdziłam, że nic się nie stanie jak spłodzę krótki wpisik o pierwszej Wigilii w naszym, nowym domu, bo w końcu było to dla mojego stadka coś wyjątkowego.

Dwa dni przed Wigilią wyczołgałam się z łóżka, i to nie dlatego, że lepiej się poczułam, na tym polu było raczej gorzej, ale po prostu nie miałam wyboru. Jeszcze żyłam, a moja dusza Matki Polki cierpiała na myśl o przeleżeniu Wigilii w stanie ogólnej niezdatności do niczego. Wszystko we mnie buntowało się przed oddaniem walkowerem świąt. Dzięki Bogu choinka stała, prezenty można było zamówić przez internet i zapakować siłą woli, pozostało tylko skupić się na części gastronomicznej i wznosić modły do Siły Wyższej o wsparcie.

Razem ze mną z łóżka wyczołgał się Mężuś, który usilnie mi wmawiał, że już jest całkiem zdrowy i wypoczęty, a wręcz zmęczony leżeniem w łóżku. Można powiedzieć, że zgadzała się jedna rzecz, mianowicie oboje byliśmy wykończeni. Junior hibernował w swojej piwnicy i prawie nam się płakać chciało, jak chodziliśmy po schodach sprawdzać jak się czuje. Jego covid na szczęście potraktował najbardziej łagodnie.

Mąż z kilkumetrową listą pojechał na zakupy, a ja zainicjowałam część kulinarną, to znaczy spróbowałam. Po dwóch godzinach wróciłam do łóżka w takim stanie, że zdechły karp wyglądał przy mnie super witalnie. Po dwóch turach po sklepach mój mąż stwierdził, że może jednak nie do końca czuje się gotowy na powrót do cywilizacji, za to był bardziej niż gotowy na powrót do łóżka. 

Córka zjechała do domu i z miejsca zrobiła pierogi, a ja zrobiłam drugie podejście do przygotowania uczty świątecznej. Działając na zasadzie godzina w kuchni, godzina albo lepiej dwie w łóżku, pomału wszystko ogarnęliśmy, można powiedzieć kolektywnie.
Równo pół roku temu w Wigilię wystrojeni w piżamki i dresiki zasiedliśmy przy stole, lampki mrugały, prezenty leżały, kolędy leciały w tle, a my podzieliliśmy się opłatkiem.
Na zewnątrz rozszalał się huragan, drzewa się kołysały, dom trzeszczał, ale dzielnie nas ochraniał, a ja byłam po prostu wdzięczna, że wszyscy żyjemy.

Według tutejszych lekarzy dochodzenie do siebie po tej konkretnej, „amerykańskiej”mutacji covida zajmuje ok. 6 miesięcy, nie ukrywam, że w związku z tym wiążę wielkie nadzieje z czerwcem. Chciałabym już bardzo odzyskać wszystkie siły, (fizyczne i psychiczne), które wracają do mnie powoli, ale Dzięki Bogu wracają. 
Mówiąc szczerze do tej pory nie wiem jak udało mi się to świństwo przetrwać.








piątek, 19 maja 2023

Strzelba i mysz, czyli instynkt myśliwski

 W oczekiwaniu na pierwsze Święta Bożego Narodzenia na całkowicie własnych śmieciach zaczęliśmy nieśmiało rozglądać się po okolicy.

Jedną z pierwszych rzeczy jakie rzuciły nam się w oczy był brak płotów w większości domów. Co prawda zdarzali się sąsiedzi, którzy demonstracyjnie odgradzali się od świata, ale taka postawa nie przysparzała im przyjaciół. Asymilujących się z otoczeniem również nie wybudowaliśmy żadnego muru. Obawiałam się tylko jak utrzymamy zwierzaki na terenie naszej „posiadłości”, ale postanowiłam się tym martwić później.

Kontynuując temat sąsiedztwa okazało się bardziej zróżnicowane niż w Connecticut, ale tutaj, co ciekawe, również nie mamy czarnych sąsiadów. Jest za to sporo Azjatów, Hindusów, Portugalczyków i niespodzianka, parę rodzin polskiego pochodzenia.

Podczas pierwszego „zapoznania” z jedną z sąsiadek o mało co nie zniechęciliśmy jej do nas totalnie, a wszystko to przez Mężusia. W ferworze urządzania zamówiłam półki do szafy, kiedy przyszły nikt jakoś nie miał czasu się nimi zająć i je rozpakować, bo zawsze coś innego było do zrobienia. Po dwóch tygodniach mąż zdecydował się zadziałać i je zamontować. Wybrał sobie moment kiedy odwiedzała nas sąsiadka. To był jeden z tych niezapomnianych momentów. Ja się starałam zrobić pierwsze wrażenie, w dodatku dobre, kiedy w drzwiach pojawił się Mężuś ze skołowanym wyrazem twarzy, trzymając w ręku wielkie pudło ze strzelbą w środku. 
Ignorując zszokowaną sąsiadkę poinformował mnie na bezdechu: „Dostaliśmy broń”.

Cud, że sąsiadka nie uciekła, choć ewidentnie miała ochotę. Okazało się, że zamiast półki dostaliśmy strzelbę, która przy bliższym poznaniu okazała się czymś w rodzaju wiatrówki. I nawet jeżeli nie był to karabin maszynowy, to krzywdę spokojnie można nim było zrobić. Mąż w  szoku zaczął się nawet zastanawiać, czy może to jest prezent na nowe mieszkanie od naszego agenta Miśka, (nie był). I przysięgam, że ta historia jest prawdziwa, chociaż gdybym nie była świadkiem to pewnie bym w nią nie uwierzyła. Nie wiem jak ktoś mógł pomylić broń z deską, ale najwyraźniej mógł.

Następnym wydarzeniem, chociaż już mniej groźnym, aczkolwiek wymagającym użycia „siły”, było, pojawienie się w domu myszy. Zauważyłam cwaniarę w kuchni, kiedy wychodziła na zakupy spożywcze zza lodówki. Co było do przewidzenia oprócz mnie zauważyła ją nasza Puchatość i jak na kota przystało zaczęła się czaić, chociaż miała nie posiadać instynktu myśliwskiego. Najwyraźniej nikt jej o tym nie poinformował, bo się okazało, że nasza kotka ów instynkt i to rozwinięty niestety posiada.
Zaczął się wyścig z czasem kto dopadnie mysz pierwszy, ja czy kot. Zamówiłam specjalną humanitarną pułapkę i zaczaiłam się na mysz razem z kotem, (bez strzelby). Na całe szczęście dla myszy i mojej równowagi psychicznej, mnie się udało pierwszej i myszka szczęśliwie weszła do mojej pułapki. Kotka była niepocieszona, mysz kulturalnie wywieźliśmy do lasku i puściliśmy wolno.




Nie doszłam jeszcze do siebie po tych atrakcjach kiedy okazało się, że w okolicy jest więcej zwierząt. Przed domem o poranku pojawił się lis, stado jeleni i sokoły, (te ostatnie w powietrzu). Ogólnie w okolicy ewidentnie królują drapieżniki. Ptaki i wiewiórki są w mniejszości i starają się nie rzucać w oczy chociaż śpiewają, (ptaki, a nie wiewiórki oczywiście). Dorobiłam się nawet własnego dzięcioła, który stuka regularnie i cały czas wydaje mi się to surrealistyczne, wspaniałe, ale surrealistyczne.

Junior wznowił proces edukacyjny w nowej szkole i tu okazało  się, że pod samym domem bladym świtem specjalnie dla niego będzie się zatrzymywał, pomarańczowy, szkolny autobus, (bardzo amerykański).

I tak się jakoś złożyło, że nadeszła zima. Na początku grudnia ubrałam choinkę i udekorowałam cały dom. Chyba miałam jakieś przeczucie, żeby nie czekać na ostatnią chwilę, ponieważ gdy byłam w trakcie tego procesu twórczego, Junior wrócił ze szkoły chory i w przeciągu kilku dni okazało się, że chorzy jesteśmy wszyscy, tak do towarzystwa. 
I tak pierwsze święta i Sylwestra w nowym domu obchodziliśmy z Covidem chociaż nikt go nie zapraszał.


poniedziałek, 15 maja 2023

Wicie gniazdka, czyli działalność w domu i w zagrodzie

Uczciwie przyznam, że czas rozpakowywania w naszym, nowym domu był, jak do tej pory, jedynym momentem kiedy myślałam o porzuceniu Męża. Może nie na zawsze, ale solidna separacja jawiła mi się uparcie przed oczami.


Zaczęliśmy się rozpakowywać właściwie prawie od razu. Kuchnia była gotowa, można było działać w tym temacie. Mąż szalał, a ja zaczęłam mieć mordercze myśli. Ja chciałam trochę zwolnić tempo, a on rozpakowywać wszystko, praktycznie bez chwili odpoczynku. Adrenalina go nie tylko napędzała, ale wręcz unosiła w powietrzu. Usiłował mnie nawet przekonać, że on to zrobi sam. Już się rozpędziłam, jak nic cały, następny rok szukałabym połowy rzeczy.

W międzyczasie przyjechały meble, wszystkie oprócz Juniora, który zażyczył sobie objąć w posiadanie piwnicę, w której cały czas nie było podłogi za to były meble kuchenne.

Tutaj mała dygresja. W amerykańskich domach bardzo często piwnice są zaadaptowane na powierzchnie mieszkalne, co za tym idzie często posiadają nie tylko łazienkę, ale również kuchnie.
Piwnica Juniora zaliczała się właśnie do takiej kategorii, oprócz tego, że w części kuchennej nie było doprowadzonej wody, także stały sobie te meble w charakterze niespecjalnie atrakcyjnej dekoracji. Wymontowaliśmy to cudo mimo sprzeciwów syna, który stwierdził, że przyda mu się kuchnia. W ramach kompromisu z nastoletnim terrorystą zostawiliśmy mu mini lodówkę.

Przy wniesieniu mebli nie obyło się oczywiście bez atrakcji, bo panowie stwierdzili, że w życiu nie widzieli takich łóżek i nie umieją ich złożyć z powrotem. Dla wyjaśnienia, to były łóżka z Ikei ze skrzynią na pościel. W trosce o moje zdrowie psychiczne wysłałam do tych geniuszy moją Córkę, żeby im pokazała co mają robić. Czterech napakowanych latynosów słuchało w skupieniu drobniutkiej blondyneczki przez pół godziny, potem złożyli łóżka, a potem trzeba było po nich poprawiać. Samo życie.

Mordercze tempo, które narzucił mój Mąż oprócz pogorszenia stosunków małżeńskich przyniosło wymierne efekty. W ciągu niespełna miesiąca rozpakowaliśmy się i urządziliśmy nowe gniazdo.

Gdzieś w połowie tego wykańczającego procesu przyjechała podłoga do piwnicy. Tutaj znowu powtórzyła się akcja z odmową wniesienia do środka, ale mąż już nabrał wprawy i masy mięśniowej. Następna ekipa wzięła się do roboty. Po zerwaniu wykładziny przyszedł do mnie chłopaczek i wręczył mi nabój i zerwany złoty łańcuszek, który znaleźli pod podłogą. Na tym etapie, gdyby nawet wykopali kości dinozaura nie zrobiłoby to na mnie specjalnego wrażenia.
Na szczęście obyło się bez żadnych kości i po paru dniach Junior objął w posiadanie piwnicę. I od razu powiem, że ma to swoje plusy i minusy. Niewątpliwą zaletą jest fakt, że w naszej części domu jest porządek, ale wadą, że w części Juniora wręcz przeciwnie.

Po uwiciu gniazdka i unormowaniu stosunków małżeńskich, zdecydowałam się rozejrzeć w terenie, czyli sprawdzić co kupiliśmy razem z domem. A było co oglądać bo razem z domem staliśmy się posiadaczami ogrodu, trzeba dodać bardzo zaniedbanego. O ile sprzedający wykazał się przyzwoitością i dom był odnowiony i w bardzo dobrym stanie o tyle ogród niestety mocno podupadł.

Przytomnie zaczęliśmy organizowanie przestrzeni zielonej od zaprzyjaźnienia się z bardzo sympatycznym gościem, który obsługiwał sąsiadów strzygąc im trawniki, wywożąc liście itd. Felippe mój nowy przyjaciel z przyjemnością podjął się oczyszczenia tej stajni Augiasza, jakim był nasz ogród. Co nie znaczy, że my mogliśmy sobie leżeć i pachnieć. Okazało się, że nawet po wielkiej akcji sprzątania przez Felippe zostało mnóstwo pracy dla nas. Nasz dzielny ogrodnik bardzo nam pomógł bo oprócz doprowadzenia do względnego stanu totalnie zarośniętych i wysuszonych trawników, wywiózł śmieci, które zalegały w jednej części ogrodu, którą się nikt nie interesował od tak na oko kilkunastu lat. Wywiózł z niej 5 ciężarówek odpadów rożnego pochodzenia, a ja potem z Juniorem zebrałam tam kilka worów śmieci, które jakby wypłynęły na powierzchnię. Po pozbyciu się chaszczy, które sięgały po uda, miałam wrażenie, jakby ziemia, która się wcześniej dusiła, teraz pomału zaczynała oddychać.

W związku z nowymi wyzwaniami dokonaliśmy zakupów jak dla psychopaty, ewentualnie seryjnego zabójcy. Nabyliśmy wielki kilof, siekierę, łopatę, grabie, taczki i jak na rasowego mordercę przystało piłę elektryczną.
Nie zliczę ile uschniętych gałęzi usunęliśmy i co zakrawało na czyste szaleństwo, wycięliśmy też z mężem 4 martwe, małe drzewa. Cud, że nic nas nie uszkodziło jak leciało nam na te głupie łby. Okazało się, że zostały jeszcze 3 duże, martwe drzewa i tu po uzyskaniu pozwolenia zatrudniliśmy kumpla Felippe, bo jednak chcieliśmy trochę pożyć. I od razu chciałabym wyjaśnić, że usunięcie drzewa, które stoi w otoczeniu innych w niedalekiej odległości od domu to jest sztuka i nie można sobie pomachać siekierą, po czym patrzeć radośnie jak pada.
Takie drzewo tnie się od góry po kawałku na specjalnym wysięgniku i zdecydowanie nie można tego robić w sposób chałupniczy.

Po pozbyciu się śmieci i martwych drzew okazało się, że nadeszła jesień. Zdążyłam posadzić trochę kwiatków, które z założenia miały się pojawić na wiosnę i odtrąbiłam przerwę zimową.

I tak oto wkraczając w wiek niestety średni, na obcym kontynencie, po raz pierwszy w życiu stałam się włascicielką nie tylko domu, ale i ogrodu. Co za tym idzie wszystkie drzewa, które znajdują się na naszej posesji, a jest ich trochę stały się moją własnością i póki tu jestem, a na razie się nigdzie nie wybieram, żadna łajza ich nie wytnie.





piątek, 12 maja 2023

Przeprowadzka, czyli trochę ćwiczeń z przetrwania w warunkach ekstremalnych

 Nabycie prawa własności do domu, czy mieszkania w Polsce wymaga jednego podpisu u notariusza, w Stanach ok. siedemdziesięciu.


W oznaczonym dniu stawiliśmy się karnie w biurze nieruchomości, gdzie w obecności dwóch agentów i naszego adwokata przez prawie dwie godziny podpisywaliśmy różne dokumenty.
W ferworze składania podpisów nie zauważyłam nawet kiedy podpisałam dokument potwierdzający prawo własności. Z całego stosu papierów zapamiętałam tylko jeden, że nie wolno nam uprawiać marihuany w ogródku. W obliczu dożywotniego kredytu, małego remontu, wielkiej przeprowadzki, która na nas czekała jakoś przebolałam ten fakt.

W międzyczasie jeszcze odbyliśmy dwie inspekcje budowlane, jedną naszą, drugą z banku i odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że dom nie ukrywa żadnych czarujących niespodzianek takich jak na przykład kanalizację do wymiany.

Już w momencie oglądania naszego domu wiedziałam, że niestety bez małego remontu się nie obędzie. O ile ściany i podłoga na parterze były w bardzo dobrym stanie o tyle podłoga na pięterku i w piwnicy wymagała wymiany i to natychmiastowej zanim się wprowadzimy ponieważ wszędzie zalegała wykładzina. Mówiąc szczerze od samego stania na niej miałam ochotę poddać się dezynfekcji.

Dom kupiliśmy rok temu pod koniec maja, przytomnie od razu zamówiliśmy podłogę. Ponieważ umowa najmu kończyła się 1 sierpnia naiwnie wierzyliśmy, że wszystko przebiegnie bez problemów, a czasu mamy więcej niż potrzeba. Zwłaszcza, że poinformowano nas, że ułożenie parkietu i specjalnych paneli w piwnicy zajmie 5 dni.

Już wcześniej zakupiliśmy kartony i zaczęłyśmy się pakować. To niesamowite jak człowiek obrasta w różne rzeczy, kilka razy się nawet zdziwiliśmy co mamy. Przy okazji zrobiliśmy wielkie sprzątanie i segregację. Kartonów przybywało, sił ubywało, a czas się kurczył w zastraszajacym tempie.
W międzyczasie poleciałam z dzieciakami do Polski, bo kończyła nam się wiza.

Mężuś został na polu bitwy z Gucią, zaczął przewozić zapakowane bambetle i ustawiać je na parterze, czyli w miejscu, które miało podłogę.
Gucci jeździła razem z nim i dlatego przeprowadzka dla niej była stosunkowo bezbolesna. Kotka dla odmiany przeżyła zmianę miejsca zamieszkania bardzo emocjonalnie.

W trakcie mojego pobytu przyszła podłoga, na razie o zgrozo tylko połowa, na pięterko. Przywiozło go małe dziewczątko i zrzuciło na podjeździe. Mój mąż wniósł wszystko do domu, żeby drzewo się przyzwyczajało, grubo ponad 1000 kg.
To był ten czas kiedy chwilowo stracił zainteresowanie siłownią, ciekawe dlaczego.

Kartony zawaliły prawie całą, wolną przestrzeń, drzewo się oswajało, a ja szczęśliwie wróciłam do Stanów. Okazało się, że posiadając, co prawda chwilowo, ale dwa domy nigdzie tak naprawdę nie ma warunków do mieszkania. W nowym domu oprócz kuchni nie było żadnych mebli, w starym co prawda były meble, ale prawie wszystkie rzeczy były już wywiezione, wiec straszyły pustki. 

Zamarliśmy w oczekiwaniu na ekipę instalującą podłogi. Pojawiła się w poniedziałek 25 lipca, czyli 6 dni przed końcem najmu. Na 29 lipca zamówiliśmy ekipę do przewiezienia mebli i zaczęliśmy się modlić.

Panowie sprawnie zdarli wykładziny, z przytupem zabrali się do pracy właściwej, położyli trochę parkietu i zupełnie jak w czasach socjalizmu zrobili przerwę.
Wychowana w innych realiach od razu wyczułam nadciągające kłopoty. 
Okazało się, że poziomy podłogi biedakom się nie zgadzają. Panowie poinformowali mnie, że od wyrównywania poziomów jest inna ekipa, dostępna prawdopodobnie za dwa tygodnie, a oni to już się zmywają i wrócą jak powierzchnia płaska będzie płaska, a nie pofalowana. Mąż zaczął wyglądać jakby miał ochotę wyrównać podłogę rozpłaszczonymi na niej fachowcami lub ewentualnie dostać wylewu.

Zmobilizowałam się wewnętrznie, przypominając sobie „czasy słusznie minione” i poszłam dać swoją, pierwszą łapówkę w USA.
Nie wchodząc w szczegóły finansowe panowie dokończyli kładzenie podłogi, zajęło im to 3 dni. Piwnica cały czas czekała na swoją kolej, ale pięterko już kusiło możliwościami. Mieliśmy jeden dzień na relokację kartonów, żeby zrobić miejsce na meble i resztę rodziny, bo w piątek oficjalnie się przeprowadzaliśmy.

Powiedzmy, że po ogarnięciu setek kartonów entuzjazm z posiadania własnego domu troszeczkę mi się zmniejszył.
Następnego dnia mąż odwiózł mnie z Juniorem, kotem i psem do nowego domu, następnie wrócił, żeby z Córką nadzorować proces przewożenia mebli. Nadzorowanie mu wyszło bardzo dobrze, gorzej z przewozem. Panowie zapakowali wszystko po czym radośnie krzyknęli: „Do zobaczenia w przyszłym tygodniu” i zniknęli zanim mój Mężuś zdecydował się mieć zawał, albo chociaż mały atak szału.

Późnym popołudniem mój, biedny Mąż i Córka i dotarli wreszcie do nowego domu. W praktyce sytuacja była bardzo podobna do wcześniejszej. Byliśmy w domu pełnym kartonów, bez żadnych mebli za to z dwójką dzieci, psem i kotem.
I tutaj pojawia się moment chwały dla zapobiegliwości Matki Polki. Przed przeprowadzką ignorując zapewnienia męża, że nie muszę niczego zabierać bo wszystko przewiozą, przygotowałam mały zestaw na tzw. czarną godzinę. Trochę ubrań, kosmetyki i karton kuchenny, czyli herbata, kawa, cukier itd.

Usiedliśmy w nowej kuchni na leżakach plażowych i podsumowaliśmy sytuację. Mąż stwierdził, że musimy poszukać hotelu, gdzie nas przyjmą ze zwierzętami, ja stwierdziłam, że musimy pojechać do sklepu i kupić materace do spania.

Zakupiliśmy materace i czajnik. Pierwszą noc i parę następnych przespaliśmy w naszym, nowym domu w warunkach mocno turystycznych.
Leżąc na materacu wśród zalegających wszędzie kartonów walnęłam sobie herbatkę, nie ma to jak słowiańska zapobiegliwość.












niedziela, 7 maja 2023

Wszędzie dobrze, czyli kupujemy dom

 

Pandemia, w lżejszej formie na szczęście, trwała dalej, Gucci zaczęła się pomału odnajdywać w nowej rzeczywistości, Mąż się w niej zakochał, ja się w niej zakochałam i wszyscy wszystkich kochali kiedy mój Mężuś oznajmił: 
„Kochanie musimy kupić dom”.
Mogłam planować różne, szalone rzeczy, ale zakup domu w Stanach zdecydowanie nie był jedną z nich.

Mąż podszedł do spawy racjonalnie, kończyła nam się umowa najmu domu, planowaliśmy zostać dłużej, dalsze wynajmowanie to byłoby wyrzucanie pieniędzy w amerykańskie błoto. Ogłuszył mnie argumentami i zaczął szukać. Zaczęliśmy od decyzji, że zmieniamy stan, aczkolwiek ze względu na pracę Męża nie na Texas na przykład, tylko coś w bliskim sąsiedztwie Nowego Jorku. Connecticut z całą, tą snobistyczną otoczką lekko już nas wymęczyło, mimo pięknych widoków to zdecydowanie nie były nasze klimaty.

Zaczęliśmy jeździć po okolicy, zataczając coraz większe koła, wybierając najbardziej bezpieczne miejsca. Okazało się, że Amerykanie stworzyli bardzo pomocną mapkę, gdzie kolorami w oparciu o ilość popełnianych przestępstw, są zaznaczane bardzo bezpieczne, średnio bezpieczne itd. miejsca.

Spektrum kolorów zaczyna się od różnych odcieni zielonego, żółtego, pomarańczowego, skończywszy na czerwonym. Dla porównania nasze sielskie przedmieście było żółte, a Bronx czerwony. W związku z tym zaczęliśmy szukać tzw. terenów zielonych, (w każdym tego słowa znaczeniu). Po spędzeniu wielu godzin w samochodzie, wytypowaliśmy kilka miejsc, w których potencjalnie moglibyśmy żyć, następnie zarejestrowaliśmy się na stronie pośredniczącej w sprzedaży nieruchomości i zaczęliśmy polowanie na mieszkanie.

Sprawdziliśmy na co nas stać i niespodzianka okazało się, że na nic. Mężuś rozpoczął rozmowy z bankami. I tak oto w wieku, kiedy raczej kończy się spłacanie kredytów mieszkaniowych walnęliśmy sobie taki kredyt, w dolarach, na 30 lat, tak żeby nam się nie nudziło na starość.

Branie kredytu w USA różni się tym od brania takowego w Polsce, że w Stanach nikogo nie obchodzi twój wiek tylko płynność finansowa. Branie pożyczek jest tutaj proste jak konstrukcja cepa, bierzesz kredyt, którego zabezpieczeniem jest nieruchomość, spłacasz, wszyscy są mili, nie spłacasz zabierają ci wszystko, a ty zaprzyjaźniasz się ze wszystkimi bezdomnymi w mieście.

Po ogarnięciu kredytu, zaczęliśmy już na poważnie szukać domu. Stwierdzenie, że proces kupowania domu w Stanach jest ciekawy byłoby niedopowiedzeniem stulecia.
Myślę, że w sumie obejrzeliśmy ponad 30 domów. Zaczęliśmy od nieruchomosci wystawionych na sprzedaż podczas tzw. „open house”, czyli w czasie kiedy domy były otwarte dla chętnych. Niewątpliwą zaletą był fakt, że nie trzeba było się specjalnie umawiać na oglądanie, wadą, że na ogół zawsze był tłum ludzi.
Wreszcie mogłam zobaczyć jak żyją zwyczajni Amerykanie, ponieważ większość domów była wciąż zamieszkana. 

Kilka z nich zwłaszcza zapadło mi w pamięć. Najstarszy dom jaki oglądaliśmy został zbudowany w 1870 roku, co jak na amerykańskie standardy zakrawa na zabytek klasy zerowej. Przypominał mi trochę szkockie pensjonaty, problemem okazały się gabaryty, mianowicie mąż nie mieścił się pod prysznicem i w ogóle ledwo się tam mieścił.

Faworyt mojego Mężusia, ze względu na podgrzewany podjazd miał zaadoptowaną piwnicę na siłownie i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że między przyrządami do ćwiczeń stały regały z książkami w ilościach hurtowych. Ogólnie taka biblioteka wyglądałaby naprawdę pięknie tylko niekoniecznie razem z hantlami.

W innym domu w głównej sypialni było zamontowane wielkie jacuzzi, a tuż obok była naprawdę duża łazienka. No nic tylko się moczyć na okrągło.
Wrażeń było co nie miara, ale nic nie przebiło nawiedzonego domu. Był to jeden z domów, które zaczęliśmy oglądać już bardziej formalnie z naszym agentem, o którym za chwilę będzie więcej.

Dom obiektywnie był bardzo ładny, przestronny i jasny, ale po wejściu do środka coś dziwnego było w powietrzu, że miało się ochotę uciekać. Myślałam, że to tylko ja mam takie odczucia i zdecydowałam się milczeć, żeby chłopaków nie straszyć. Po chwili mój mąż lekko spłoszony zameldował mi, że jakoś mu się ten dom nie podoba, bo jest strasznie. Rozejrzałam się za naszym agentem, który o dziwo stał karnie przy drzwiach wejściowych. Wyszliśmy i nasz agent wielki chłop o posturze niedźwiedzia, którego nazywaliśmy z mężem Miśkiem powiedział, że jakoś według niego ten dom jest przerażający. Zasugerowałam mu, że może popełniono w nim jakoś straszną zbrodnię, Misiek się lekko spłoszył i do dzisiaj nie wiem o co chodziło. Oczywiście śmignęliśmy  stamtąd jak gazele.

A teraz trochę o tym jak się kupuje dom w Ameryce. Po pierwsze trzeba mieć swojego agenta, prawnika, inspektora budowlanego i dużo siły psychicznej.
W odróżnieniu od polskich zasad, w Stanach agentów opłaca tylko sprzedający i ich prowizja wynosi 6% jeżeli agentów jest więcej niż jeden to się dzielą po równo. Na ogół agent sprzedającego jak i kupującego dostaje po 3% i to jest porównywalne do prowizji w Polsce, ale ponieważ opłaty idą tylko z konta sprzedającego według mnie kupujący jest z góry na straconej pozycji.

W praktyce wygląda to następująco, ogląda się dom, potem każe się swojemu agentowi przedstawić ofertę kupna. I tu zaczyna się zabawa, bo można oferować dowolną cenę, wyższą lub niższą od wyjściowej. Nikt oprócz agenta sprzedającego nie wie ile jest ofert i na jakie sumy opiewają, decydujący głos oczywiście ma sprzedający, ale kilka razy miałam wrażenie, że agent celowo nie prezentował mu wszystkich ofert. Oczywiście wszyscy wolą tzw. klienta gotówkowego, ale nie dlatego, że trzeba czekać na pieniądze z banku tylko dlatego, że bank przeprowadza swoją własną inspekcję budowlaną i wycenę nieruchomości. Co za tym idzie żaden bank nie da kredytu na sumę znacznie przekraczającą faktyczną wartość domu.

Nasz agent Misiek, którego znaleźliśmy zupełnie przypadkowo w internecie, okazał się bardzo sympatycznym, ale niespecjalnie asertywnym agentem. Pilnował wszystkich formalności, ale walczyć nie umiał niestety o zdolnościach wywiadowczych nie wspominając. W efekcie kiedy zaczęliśmy składać oferty ma domy za każdym razem wszystko kończyło się jednym, wielkim rozczarowaniem.

Dom, który udało nam się kupić, bo w końcu się na szczęście udało, był naszym piątym podejściem do tematu i cały proces zakończył się sukcesem tylko dlatego, że udało mi się złapać w kącie agenta sprzedającego i porozmawiać od serca. Drobniutki facecik z pochodzenia Włoch powiedział mi dokładnie jaką cenę zaproponować, żeby przeszła. I przeszła.

I wtedy słodka naiwności myślałam, że najgorsze już za nami.




piątek, 5 maja 2023

Klatka, czyli różnica między schronieniem, a więzieniem

 Po pojawieniu się Gucci w naszym życiu wzrosła znacząco nasza wiarygodność w sąsiedztwie. 

Zupełnie jakby posiadanie psa stanowiło wymóg konieczny, żeby sąsiedzi zaczęli postrzegać nas jako wartościowe jednostki ludzkie a nie podejrzane indywidua. 
Jak się wprowadzaliśmy nikt specjalnie się nami nie interesował, za to jak pojawił się nasz psiak sąsiedzi ogłosili, cytuję:
”wszyscy już wiemy, że pojawił się nowy szczeniak w naszym kółku”.
Dosyć szybko wraz z wyrazami sympatii zaczęli mi udzielać świetlanych porad.

Zaczęło się od ubarwienia. Gucci wazy 5,5 kg jest biała z delikatnymi jasno beżowymi plamami na grzbiecie. Jak ma krótkie uszy też są białe, jak jej dłużej nie strzyżemy to po pewnym czasie końcówki robią się czarne. Ogólnie wygląda jak biały piesek. Jedna sąsiadka usiłowała mnie przekonać do znajomego psiego fryzjera, który miał specjalne wybielacze, po których psy były śnieżnobiałe. I to nie jest żart niestety. Mojemu psu po tych wszystkich traumach brakowało do szczęścia tylko kąpieli w vanishu. 
Dyplomatycznie przemilczałam sugestię bo jednak chciałam jeszcze trochę pożyć w tym kraju.

Następna sąsiadka usiłowała mnie przekonać, że pies nie może być spuszczany ze smyczy, (we własnym ogrodzonym ogródku), bo ucieknie. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że trzymała się wiernie swoich przekonań, jej psiak maltańczyk nigdy w życiu nie biegał luzem. Po pewnym czasie Gucia zaczęła plątać się przed domem ze mną bez smyczy i ta sąsiadka przyszła specjalnie się zapytać jak to zrobiłam. Banalna prawda nie przyszła jej do głowy, że Gucci nie czuła się uwięziona więc nie chciała uciekać, można powiedzieć, że została oficjalnie jedynym psem w okolicy z tzw. wolnego wybiegu.

Z tych przyjemniejszych momentów dowiedziałam się gdzie mogę kupić ubrania dla psa na wszelkie okazje, ale takie z „wyższej półki”. I od razu się przyznam, że mój psiak dorobił się całego zestawu ubrań, (nie markowych), piżamki, odjazdowej kurtki zimowej oraz kilka sukienek w szkocką kratkę.

Najbardziej jednak szokującym tematem dla mnie okazała się tzw. Skrzynia. I celowo napisałam z dużej litery bo temat jest zaporowy. Nigdy o czymś takim wcześniej nie słyszałam. W Stanach w większości domów, w których znajdują się psy panuje zwyczaj posiadania klatki, którą tutaj nazywa się skrzynią. Taka klatka sobie stoi w pokoju, często w centralnym miejscu i psy w niej obowiązkowo śpią i spędzają większość dnia, zwłaszcza jak nie ma w domu ich właścicieli. 
Widok zamykanych psów bez względu na rozmiar przynajmniej dla mnie jest przykry i nie do zaakceptowania. Często te psy mają tylko tyle miejsca żeby się przekręcić, nie zawsze, żeby stać.

Z praktycznego punktu widzenia być może ma to sens bo husky, na przykład, (bardzo tutaj popularne), są w stanie zniszczyć wszystko łącznie z drzwiami, ale i tak mnie to nie przekonuje.
Rozmawiałam na ten temat z wieloma Amerykanami, bo oczywiście przekonywali mnie do nabycia takiej klatki, jedna sąsiadka nawet chciała mi dać jej już niepotrzebną. Wszyscy usiłowali mi wmówić, że psy te klatki traktują jak schronienie, dom, że czują się tam bezpiecznie, wchodzą z własnej woli, mają tam kocyki itd. No jakoś mnie nie przekonali do zorganizowania Guci klatki w domu, kiedy właśnie w identycznej spędziła całe swoje życie.

I można się tutaj spierać czy psy te klatki lubią czy wręcz przeciwnie, ale prawda jest taka, że między schronieniem, a więzieniem jest tak naprawdę tylko jedna różnica i nic ani nikt nie jest w stanie tego zmienić . 
Ze schronienia można w każdej chwili wyjść.



Od Guci do Gucci, czyli metamorfoza małego śmierdziela

 W sierpniu upłyną dwa lata odkąd w naszym stadzie pojawiła się Gucia. Po traumatycznych przeżyciach w sklepie ze szczeniakami, kompletnie nie przygotowani, przywieźliśmy psiaka do domu. Na pierwszy rzut oka wyglądał słodko i pociesznie, oprócz tego, że strasznie śmierdział. Na drugi rzut oka już nie było tak przyjemnie. Zaniedbanie wychodziło z każdego kawałka skóry, kołtuny pokrywały całe ciało. 

Oddaliśmy suczce pokój, wreszcie jakaś wymierna korzyść z posiadania zapasowej sypialni gościnnej, zorganizowaliśmy jej spanie, jedzenie i zaplecze rozrywkowe.

Następnego dnia zabraliśmy ją do weterynarza. Właściwie oprócz obowiązkowych szczepień, cała reszta to był dramat, może nie z gatunku „umierającego psa”, ale poważnie chorego. Ponad miesiąc leczyliśmy zapalenie uszu, które było bezpośrednią przyczyną tego, nieprzyjemnego zapachu, prawie zamieszkaliśmy w związku z tym w klinice. Zaczęłam przemywać jej oczy, bo też miała z nimi problemy, okazało się, że ma szmery w sercu i krzywy zgryz. O serce postanowiłam dbać i go nie łamać, zgryz zignorowałam.

Przy okazji przeprowadziłam szereg ciekawych rozmów z lekarzami. Amerykanie mają fioła na punkcie psów, i to jest fakt. Biorąc go pod uwagę nikt nie był w stanie mi wytłumaczyć, jak to jest możliwe, że takie miejsca jak sklepy ze szczeniakami ciagle istnieją. Po pierwszej wizycie, lekarka wyraziła zgodę na zabranie Guci do groomera, czyli psiego fryzjera i kosmetyczki w jednym.
Umówiliśmy wizytę, co wcale nie było takie łatwe i pojechaliśmy. I tam nasza suczka po raz pierwszy mi złamała serce. 

Każdy psi fryzjer wygląda tak samo, recepcja i dalej zaplecze z klatkami i miejsca do pielęgnacji psów. Przed i po zabiegach psiaki czekają na właścicieli w klatkach, nikt ich tam nie męczy, ale klatka to klatka.
Weszliśmy, wyjaśniłam sytuację, Pani fryzjerka się przejęła i obiecała dać z siebie wszystko. Już od wejścia Gucci była zdenerwowana, najwyraźniej dla niej to miejsce pełne szczekających w klatkach psów niczym się nie różniło od sklepu, w którym spędziła prawie całe, swoje życie. Usiłowała merdać, lizać i cała sobą pokazać jak nas kocha, całe jej ciało błagało, żeby ją nie zostawiać. W momencie jak oddałam ją w ręce fryzjerki załamała się całkowicie. Była przekonana, że to już koniec. Staliśmy z Mężem jak wmurowani, przez chwilę chciałam to wszystko walnąć w cholerę i zabrać ją do domu razem z tymi kołtunami, zaniedbanymi oczami, uszami, paznokciami i całą resztą. Mąż praktycznie wyciągnął mnie na zewnątrz, zgrywał twardziela, ale też nieźle go to ruszyło. 

To był pies, który się poddał i był przekonany, że wraca do klatki, tym razem na zawsze. Czytałam, że jedną z najbardziej okrutnych tortur nie jest zadawanie bólu, tylko uwolnienie więźnia, danie mu nadziei na wolność, a potem wsadzenie go z powrotem do więzienia. Podobno to najlepsza forma, żeby kogoś złamać. Po tym co zobaczyłam u psiego fryzjera jestem w stanie w to uwierzyć.

Doprowadzenie Guci do stanu używalności i powalającej elegancji zajęło im 4 godziny. Moment odbioru był wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju i zapisał się w historii naszej rodziny na zawsze. Wpadliśmy do środka, z głębi salonu wyszedł pracownik niosący jakiegoś psa i nam go wręczył. Staliśmy, mówiąc delikatnie mało aktywni, patrząc na faceta trochę bezmyślnie. Facio ponowił próbę przekazania szczeniaka, odruchowo spojrzałam, był śliczny i puchaty. Mąż też spojrzał na psiaka potem na mnie, chwila trwała, nikt się nie ruszał. 
W pewnym monecie powiedzieliśmy prawie jednocześnie: „Niemożliwe”.

To była nasza suczka, ogolona prawie do skory, czysta, z przystrzyżonym uszkami wyglądała pięknie i zupełnie nie jak zaniedbany pies, którego kupiliśmy dzień wcześniej, autentycznie jej nie poznaliśmy. Otrząsnęłam się złapałam psiaka w ramiona, przywitała się z nami jakbyśmy byli jej rodziną nie widzianą od lat. Do tej pory jej to zostało, jak wracamy do domu, bez względu czy minęło pół godziny czy pół dnia, wita nas jakbyśmy wracali z wojny.

Po metamorfozie z zabiedzonego futrzaka w psiaka „luksusowego”, zaczęliśmy wprowadzać Gucię w świat, nie umiała chodzić po schodach, nie wiedziała co to jest trawa, drzewa, wiatr, bała się praktycznie wszystkiego. Ewidentnie lepiej dogadywała się z ludźmi niż ze zwierzętami, najwyraźniej nie miała częstego kontaktu z innymi psami, nasza kotka całkowicie ją sobie podporządkowała. Musiał upłynąć prawie rok, żeby nasza Puchatość zaczęła łaskawie się przyjacielsko ganiać z szalonym szczeniakiem.

Później jeszcze dwa razy zabieraliśmy Gucię do fryzjera. Za każdym razem była przerażona i zdołowana. W związku z tym zainwestowaliśmy w profesjonalną, psią golarkę i teraz to ja, a czasami Córka jak zjeżdża do domu, strzyżemy i kąpiemy naszą suczkę. Ciągle za tym nie przepada, ale przynajmniej nie myśli, że ją oddajemy do schroniska.
Tym sposobem ani moje, ani jej serce nie jest regularnie łamane.

czwartek, 4 maja 2023

Imigracyjne igraszki, czyli zielona karta

 Gratulacje, nie ma Pani syfilisu, ani rzeżączki ! 


Tym radosnym stwierdzeniem przez telefon obudziła mnie Pani w Niedzielę Wielkanocną. I nie był to żart tylko rzetelna informacja, wypływająca z faktu, że staramy się o zieloną kartę.
Po 5 latach pobytu w Stanach firma Męża rozpoczęła dla nas tę niezwykle absorbującą procedurę i choć było to bardzo pomocne to i tak ta część formalności, która zależała od nas nieźle nas wymęczyła. Nawet mój, własny, osobisty Mąż stracił część swojego uroku osobistego i pozytywnego nastawienia do świata, (na szczęście nie bezpowrotnie).

Po trwającym kilka miesięcy zbieraniu i wypełnianiu nieskończonej ilości dokumentów zawierających takie ciekawe pytania jak udział w ludobójstwach, praniu pieniędzy, terroryzmie i aktywnej prostytucji, przyszła pora na obowiązkowe badania lekarskie.
Zgarnęliśmy Juniora i o umówionej porze zameldowaliśmy się w klinice, która świadczyła tego rodzaju usługi. Po naoglądaniu się filmów jak byli segregowani imigranci na wyspie Ellis, nie ukrywam, że odczuwałam lekki dyskomfort.

Ogólnie wszystko przypominało zwykłą kontrolę lekarską, ale było bardziej formalne. Praktycznie przed każdym badaniem była potwierdzana tożsamość. Po zmierzeniu wzrostu i sprawdzenia wagi, zbadaniu ciśnienia i temperatury przez specjalną imigracyjną pielęgniarkę nadleciał lekarz, (też imigracyjny) i to nie jest żart.

Zajrzał we wszystkie otwory na szczęście skupiając się tylko na górnej połowie ciała, osłuchał płuca i serce, a następnie przepytał z uzależnień, uczuleń i na koniec zaordynował szczepionki. Junior miał z górki jako ten szczęściarz, który jest regularnie szczepiony według amerykańskich standardów. My jako dzicy, starzy ludzie z Europy, którzy prawdopodobnie zamiast do lekarza chodzą do szamana, a zamiast brania leków tańczą radośnie w blasku ogniska pod gwiazdami, zostaliśmy skłuci na okoliczność sprawdzenia wszystkich możliwych przeciwciał, a na wyrost od razu nam strzelili szczepionkę z tężca.
Uszczęśliwili nas informacją, że poinformują o ewentualnych chorobach zakaźnych, które możemy roznosić takich jak syfilis, rzeżączka, AIDS, trąd, Covid i oczywiście gruźlica.

Tężec mnie rozłożył na łopatki i to dosłownie, na szczęście tylko na parę dni, ale nie mogłam ruszać ręką i ogólnie cała nie za bardzo miałam siłę i ochotę się ruszać. 
W Niedzielę Wielkanocną dowiedziałam się, że szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, a zwłaszcza dla wymogów dotyczących zielonej karty nie mam syfilisu i innych świństw. To, że nie jestem trędowata zdążyłam się już zorientować sama wcześniej.
Niestety uszczęśliwili nas informacją, że musimy się doszczepić, ja na Odrę, a mąż na wirusowe zapalenie wątroby.

I tu muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem, że tak sprawnie to wykryli, bo Odra to faktycznie jedyna choroba, która mnie nie dopadła w dzieciństwie. Obawiałam się, że jak zaczną nas szczepić na wszystkie, możliwe choroby świata, to zielona karta nie będzie nam potrzebna bo w zaświatach jej nie honorują.

Zanim wystawili nam wszystkie potrzebne papierki musiałam im jeszcze wytłumaczyć, dlaczego Junior nie był szczepiony na wietrzną ospę. Zrozumienie faktu, że nie musiał bo ją przechorował w starym stylu zajęło im tylko dwa dni i wymagało, trzech rozmów.

I teraz zamarliśmy w oczekiwaniu na werdykt. Nikt nie wie jak długo przyjdzie nam czekać i czy to jest już koniec rozrywek.

W tej klinice chcieli nas jeszcze zaszczepić na grypę, (taki mały bonusik), ale na szczęście odpuścili bo już wiosna, dlatego nie musiałam wyjaśniać co sądzę o tym pomyśle, (a trochę miałam do powiedzenia na ten temat). 
Myślę, że wyjątkowo wszystkim wyszło to na zdrowie.

piątek, 10 marca 2023

Niespodzianka Made in Poland, czyli Yogi

 Ledwo kontaktując z bólu stałam oparta o samochód, gdzieś na obrzeżach Warszawy. 

Z domu wyszła sympatycznie wyglądająca kobieta po czterdziestce i włożyła mi w ramiona psa. Od góry obrzygany, od dołu obsikany, dodatkowo mocno woniejący obornikiem psiak był w stanie bliskim katatonii. 
Tak w moim życiu pojawił się Yogi, nasz drugi pies.

Trzymając się twardo postanowienia, że chronologii nie będzie przeskoczyłam w czasie półtora roku. Gucci nasza suczka właśnie skończyła 2 lata, a ja przyleciałam do Polski na chwilę pozałatwiać różne sprawy rodzinne. Już od jakiegoś czasu stało się dla mnie jasne, że jeden pies to zdecydowanie za mało dla tej części mojego serca, która jest odpowiedzialna za psią miłość. Moje dzieci popierały szaleństwo mamusi, Mężuś się przyczaił mając nadzieje, że mi przejdzie. Nie przeszło. 

Po traumie, kiedy kupowaliśmy Gucię, stwierdziłam, że tym razem będzie łatwo, miło i przyjemnie. Wezmę małego szczeniaczka, żeby nasza suczka się nie stresowała wielkim, zapakuję go w mały kontenerek i przywiozę do Stanów. Następny członek rodziny tym razem Made in Poland. 

Mając bardzo ograniczony czas rzuciłam się na poszukiwania psa. I tutaj rzeczywistość szybko zweryfikowała moje zapędy. Po pierwsze okazało się, że psiak musi mieć minumum 4 miesiące, czip, szczepienie na wściekliznę, paszport i świadectwo zdrowia w dwóch językach. W związku z tym musiałam się skupić na szczeniakach, które spełniałyby te kryteria. Bardzo szybko okazało się, że w związku z tym muszę się zainteresować szczeniakami, które mówiąc delikatnie nie cieszą się popularnością, a ujmując rzecz brutalniej są na „wyprzedaży”, bo nikt ich nie chciał kupić kiedy były malutkie. 

O ile Gucię kupiliśmy po osobistym „zapoznaniu”, to tym razem zdecydowałam się na psa widząc tylko jego zdjęcie. Na początku myślałam, że psiak mieszka w Warszawie, ale potem okazało się, że w jakiejś wsi pod Lublinem, że zamiast 4 miesięcy ma prawie 6, a zamiast 2 kg, 4. Tylko, że wtedy było już za późno bo dusza mi drgnęła, a Anioł Stróż szturchnął zniecierpliwiony, że przecież  nie zostawię kudłatego biedaka tylko z takich, głupich powodów. Nie zostawiłam. 

Pani hodowczyni zobowiązała się dostarczyć mi szczeniaka do Warszawy. Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych okazało się, że oprócz mnie na świecie żyją inne szalone kobiety i jedna z nich kupiła brata mojego psa. Pani mieszkająca ok. 30 km ode mnie, na szczęście dysponująca środkiem lokomocji, wybrała się na lubelską wieś po psy. Przez całą drogę powrotną psiaki na zmianę wymiotowały i załatwiały inne potrzeby fizjologiczne w samochodzie, dodatkowo ten mój psychicznie się całkiem posypał. 

Do pełni szczęścia dzień wcześniej nadciągnęłam sobie coś w i tak już obolałym kręgosłupie i ledwo się poruszałam. Była niedziela trzymałam na rękach nie kontaktującego psa, sama ledwo kontaktowałam, a w czwartek leciałam do Stanów.
Gdyby nie obecność i pomocne ramię mojej przyjaciółki nie dotarłabym do domu. 
Dzięki Ewelizardo !

Potrzebowałam chwili, żeby ogarnąć sytuację, aczkolwiek różniła się zupełnie od poprzedniej, znowu wylądowałam z psem po przejściach, tylko tym razem musiałam z nim przelecieć Ocean.
Yogi wychowany na wsi, żyjący w zgodzie, sądząc po zapachu, z całą trzodą chlewną, nie bał się zwierząt tylko ludzi. 
Mimo, że pani hodująca, (hodowczyni jakoś mi nie brzmi), nie była potworem zjadającym małe szczeniaczki na śniadanie, specjalnie się z nimi nie pieściła. Chodziły sobie luzem i żyły w zgodzie z naturą. Ogólnie bardzo zdrowo, tylko ten mój psiak musiał od kogoś mocno oberwać, bo cały czas się kulił w oczekiwaniu na cios. 

Wyobrażałam sobie różne scenariusze, że psiak będzie wesoły, smutny, wystraszony, szalony itd. Nic nie przygotowało mnie na psa, który nie reagował na żadne bodźce. 
Dla niego to nie była ucieczka z klatki, tylko brutalne porwanie z domu. 
Wycięłam mu włosy z oczu, wykąpałam, zapach obornika lekko zelżał.
Wtedy mój tata, (Lekarz weterynarii w stanie spoczynku), zdecydował się wtrącić. Zgarnął psa w kocyku i zabrał go do swojego łóżka w celu odstresowania. Stwierdziłam, że skoro fachowiec nie boi się siusiających spontanicznie szczeniaków to ja tym bardziej nie będę się tym przejmować. Po dwóch godzinach zabiegów relaksacyjnych psiak ociupinkę ożył. Kulturalnie nie zasiusiał łóżka, ale do stanu równowagi psychicznej było mu jeszcze bardzo daleko. 

Podczas gdy ja łapałam w desperacji ortopedę, żeby mi coś dał na ból, lub ewentualnie zabił, reszta rodziny rozpieszczała psiaka. Ortopeda zdecydował się zostawić mnie przy życiu, psiak zaczął merdać ogonem i wszystko zaczęło się układać, kiedy okazało się, że nie mam transportera do samolotu, bo ten który zamówiłam był na gabaryty psa o połowę mniejszego. Streszczając, kurier w ostatniej chwili dostarczył mi odpowiedni kontener. I tak z dwiema dużymi walizkami 23 kg każda,(inteligentnie sobie dokupiłam), bagażem podręcznym 7 kg, transporterem z psem, lekko bolącym kręgosłupem, ogłupiała od leków przeciwbólowych jak nawalony eukaliptusem misiek koala wsiadłam na pokład samolotu i poleciałam do Stanów przedstawić nowego członka rodziny mężowi, dzieciom i co najważniejsze kotu i psu.

piątek, 17 lutego 2023

Gucci, czyli wersja wyjątkowo emocjonalnie limitowana

 Siedziałam w małym, śmierdzącym psami boksie na podłodze i płakałam. 


Obok stał Mój Mąż (w encyklopedii pod tym hasłem powinna znajdować się definicja: osobnik z gatunku bardzo rzadko spotykanych w naturze, wymagający bezwzględnej ochrony osobistej, charakteryzujący się wielką empatią, dobrocią, anielską cierpliwością oraz bezinteresowną miłością).

Z drugiej strony znajdowała się Moja Córka (pod hasłem w mojej encyklopedii: Myszorek, wbrew nazwie osobnik rodzaju żeńskiego, niezwykle piękny, inteligentny i odważny, Cud, który wydarzył się na przekór całemu światu, najlepszy antydepresant na światowym rynku z silnymi efektami ubocznymi takimi jak miłość, szczęście i siła do przetrwania ciężkich chwil przekraczająca skalę).

Tyle w temacie osób uczestniczących w dramacie, który z założenia miał być komedią familijną. Upłynęło 25 lat od śmierci mojego psa i moje serce zadecydowało, że oto nadeszła pora, aż chciałoby się powiedzieć na Telesfora, ale w planach była raczej suczka.

Mojego poprzedniego psa czystej rasy kundelkę „Made in Poland”, wyciągnęłam dosłownie z dziury w ziemi, gdzie spędzała pierwsze chwile swojego traumatycznego dzieciństwa.
W Stanach zamiast szukać dziury postanowiłam zadziałać bardziej oficjalnie i psa nabyć droga formalną. Tym razem szczeniak Made in USA miał być ucieleśnieniem amerykańskiej drzemki.
Od razu okazało się, że po kilku dekadach i zmianie kontynentu sporo zmieniło się w psim temacie. Dowiedziałam się o mnóstwie nowych ras. Co ciekawe niektóre z nich nie są uznawane za rasy, co niestety nie oznacza, że takie psiaki są tanie. Mówiąc krótko są to bardzo drogie kundle, których twórcy mieli aspiracje i potrzebę zarabiania wielkich pieniędzy.

Ktoś wpadł na pomysł, żeby stworzyć rasę antyalergiczną, rodzinną i wyglądającą dodatkowo jak zabawka do przytulania. W efekcie zaczęto krzyżować pudle praktycznie z czym się dało od maltańczyków po labradory. Rezultat okazał się bardziej niż spektakularny, cena niestety już mniej, (oczywiście dla nabywcy).

Ogłuszona ilością możliwości, zaczęłam sprawdzać potencjalne źródła. 
Wyłoniły się cztery.

Opcja nr 1 - jechać do hodowcy, najbliżej do Pensylwanii, 5-6 godzin jazdy, (w jedną stronę).
Opcja nr 2 - schronisko, czas oczekiwania 4-6 tygodni, bo tyle trwa weryfikacja czy nadawalibyśmy się na rodzinę zastępczą, bo mogliśmy być seryjnymi zabójcami psów.
Opcja nr 3 - hodowca w naszym rejonie, ale tu okres oczekiwania był minimum 6 miesięcy, bo zamawiało się psa jeszcze zanim suka była w ciąży.
Opcja nr 4 - sklep ze szczeniakami.

Szarpana niecierpliwością i pragnieniem powiększenia rodziny o kudłatego futrzaka jak najszybciej zdecydowałam się na opcje nr 4 i tak wylądowałam na podłodze z pokiereszowanym sercem.

Nigdy chyba stwierdzenie, że telewizja kłamie nie uderzyło we mnie bardziej. Na amerykańskich filmach można często zobaczyć sklepy ze szczeniakami. Za szybą wystawową na kocyku przewalają się grubiutkie szczeniaki zaczepiając przechodniów. Psiaki są szczęśliwe, przechodzący ludzie są szczęśliwi, a w tle galopują jednorożce na tęczy.

Nie oczekiwałam bajki, ale miałam nadzieję na film familijny, zamiast tego wylądowałam w środku dokumentu z gatunku tych wstrząsających opinią publiczną.

W pierwszej chwili po wejściu do sklepu widziałam tylko szczeniaki, mniej puchate, bardziej puchate, a wszystkie śliczne i słodkie. Po chwili zaczęłam dostrzegać otoczenie.
W sklepie za szybami, w klatkach, na prętach, bez żadnych kocyków czy legowisk, leżały psy różnych ras. W większości osobno, na każdej klatce była tabliczka z informacjami dotyczącymi rasy i wieku. 
Dość szybko okazało się, że według amerykańskich standardów szczeniak liczy się od urodzenia do ukończenia pierwszego roku życia. Czyli do sklepu trafiają szczeniaki ok 6-8 tygodniowe i jeżeli ich nikt nie kupi to spędzają w klatce 10 miesięcy. Jeżeli mają szczęście to oczywiście krócej.

I tu pojawiło mi się w głowie pytanie co się dzieje z tymi psami jak skończą rok. Nie omieszkałam przycisnąć sprzedawców i wydusiłam wyjaśnienie, które mocno nadwerężyło moją psychikę. Powiem szczerze, nie wiem czy tak się dzieje we wszystkich sklepach tego rodzaju, ale w tym konkretnym po przekroczeniu daty ważności psy szły do nieba. Dodatkowo jeżeli jakiś szczeniak dwa razy wracał do sklepu w charakterze zwrotu/reklamacji, też opuszczał ten świat w przyspieszonym tempie.

Proces zakupu szczeniaka przebiegał w kilku etapach, wybierało się szczeniaka, szło się do boksu, gdzie szczeniak był dostarczany, coś jak odwiedziny w więzieniu. Potem następny szczeniak i następny, aż do momentu kiedy poczuło się tzw. „chemię” i było gotowym na zakup. Po zakupie opuszczało się sklep i nikogo więcej nie interesowało, czy ten psiak będzie zjedzony czy kochany.

Podczas pierwszych dwóch spotkań z malutkimi szczeniakami jakoś się trzymałam, potem przerwałam proces i zaczęłam oglądać psy, koncentrując się tylko na tabliczkach. I tak wylądowałam przed klatkami z dwoma najstarszymi psiakami w sklepie. Stojąc i patrząc na nie zapytałam na głos: „Dlaczego nikt was nie chciał ?” 
Na tym etapie banda sprzedawców trzymała się już ode mnie z daleka bo prawdopodobnie wyglądałam jakbym miała ochotę otworzyć wszystkie klatki, co nie było dalekie od prawdy. Zażyczyłam sobie na widzenie te dwa psy. I to właśnie z nimi siedząc na podłodze w boksie uzmysłowiłam sobie, że sytuacja mnie przerosła.

Wyszliśmy ze sklepu bez szczeniaka. Wytrzymałam mniej niż 24 godziny i wróciłam. Kupiliśmy jednego z tych psów „seniorów”, sześciomiesięczną suczkę. Okazało się, że oprócz wieku była „lekko felerna”: krzywy zgryz, szmery w sercu, koszmarne zapalenie uszu, nie myta, ani czesana przez całe swoje życie i w dodatku na skraju załamania nerwowego. 

Już od jakiegoś czasu chodziło za mną imię dla psa Gucio, wyczuwając mnie prawie telepatycznie mój Mąż podsumował sytuację, że dorobiliśmy się psa wielkości i w cenie torebki od Gucciego, (nie to żebym jakąś miała).
I tak do naszej rodziny dołączyła Gucia, wersja amerykańska Gucci.

Podsumowując, nie ma takiej siły, która by mnie zmusiła do wyjawienia ile nas kosztował ten psiak, szykowany do odstrzału. Powiem tylko, że to była niezwykle luksusowa adopcja.


SEZON 2

 Próbowałam oszukać rzeczywistość. Często ludzie żyją w złudnym przekonaniu, że jeżeli przemilczy się pewne wydarzenia, to będzie tak jakby coś nigdy nie miało miejsca. Mówiąc językiem fachowców - klasyczne wyparcie.


Półtora roku temu przerwałam nagle pisanie mojego bloga w środku długo wyczekanych, egzotycznych wakacji na pachnącej marihuaną Jamajce. 
Naiwnie myślałam, że jeżeli przeskoczę pewne wydarzenia z mojego życia to nikt się nie zorientuje i dalej będzie miło i optymistycznie. Niestety ja się orientowałam i to aż za dobrze. I tak oto stanęłam przed wyborem pisać dalej czy oficjalnie grzecznie się pożegnać. Uwielbiam chronologię i harmonię, dlatego im dłużej zwlekałam tym ciężej było mi wrócić do pisania. Pomimo tego moja Córka przez cały ten czas uparcie mnie podburzała i stosowała różne delikatne metody perswazji, żeby „pieprzyć chronologię”. 

Niniejszym więc postaram się spełnić jej prośbę i zobaczymy co mi z tego dodawania różnych przypraw wyjdzie. Trzymając się terminologii kulinarnej pomieszam trochę pieprzu, trochę bólu, dużo tęsknoty, jeszcze więcej miłości i radości, a dodatkowo poleję wszystko lukrem zrobionym z wdzięczności i nadziei. 
Tylko, że tym razem nie mogę obiecać, że zawsze będzie wesoło i czy ewentualnie ktoś nie będzie cierpiał na niestrawność po lekturze.

Ale za nim zacznę to chcę bardzo podziękować tym wszystkim Czytelnikom, którzy przez ostatnie miesiące ciągle sprawdzali czy coś napisałam. Dziękuję z głębi mojego ociupinkę poobijanego serca.

Wszyscy, którzy lubią seriale wiedzą, że jeżeli dany serial ma więcej niż jeden sezon, drugi zaczyna się albo w momencie zakończenia pierwszego i wszystko jest w miarę przewidywalne, albo człowiek ma wrażenie, że pomylił filmy bo przynajmniej na początku nie wiadomo o co chodzi, niespodzianka goni niespodziankę, a wszystko wygląda inaczej niż powinno.

Mój  drugi sezon będzie właśnie taki, trochę szalony i przynajmniej na początku, mocno przesolę chronologię wydarzeń.





czwartek, 23 września 2021

Jamajka, czyli kolor czarny

Jamajczycy są czarnoskórzy, wszyscy, podkreślam to na wypadek, gdyby ktoś mający problem z rasizmem wybrał się tam na urlop. W takim wypadku zdecydowanie nie polecam. 

Dodatkowo, z powodu pandemii i ogólnych trudności w przemieszczaniu się, życie na Jamajce, tak jak wszędzie uległo zmianie. 
Oczywiście zostało reagge, dredy, rum, marihuana i ten nieuchwytny klimat ogólnego rozluźnienia, ale za to pojawiła się godzina policyjna, zakaz zgromadzeń, obsesyjne mierzenie temperatury przy każdym wejściu do hotelu, (nawet po kilkuminutowej nieobecności), noszenie maseczek praktycznie wszędzie poza hotelem i cała reszta wątpliwych covidowych rozrywek.
Godzina policyjna w ciągu tygodnia obowiązywała od 20-tej, natomiast w weekend i w czasie święta narodowego od 14-15-tej. Czyli szok. W związku z tym obsługa hotelowa stawała na głowie, żeby nikt się nie nudził. Wyglądało to tak, że na zewnątrz była godzina policyjna, a w środku imprezka, a nawet pięć równoległych, bo w każdym hotelu coś się działo i można było się między nimi dowolnie przemieszczać.

Nasz hotel otworzył swoje podwoje po roku przerwy dla wszystkich chętnych, aczkolwiek ze względów bezpieczeństwa tylko pewna część pomieszczeń była zajęta, co miało swoje dobre strony, bo nigdzie nie było tłumów, ani w restauracjach, ani na basenach.
A jak już były małe tłumy to czarnoskóre. Przez pierwszy tydzień naszego pobytu oprócz nas były może trzy inne białe rodziny, w drugim tygodniu trochę więcej, ale ciągle większość stanowili tubylcy, ewentualnie Afroamerykanie. W efekcie Junior szalał w wodzie z kumplami nie  tylko sporo większymi, ale również czarnymi. Jak go szukałam, wystarczyło znaleźć jedynego białego blondaska unoszącego się na wodzie jak spławik.
Dzięki temu poznałam wielu Jamajczyków i ponownie na własnej skórze przekonałam się, że fajnie być Polką i że Amerykanie nie wzbudzają u wszystkich pozytywnych uczuć. 

Po kilku dniach znali nas wszyscy z obsługi hotelowej. W drugą stronę nie było tak łatwo bo maseczki utrudniały sprawę, ale jakoś sobie radziliśmy.
Zauważyłam, że generalnie Jamajczycy, albo są wysocy i smukli, albo niscy i puszyści, i to tyczy się zarówno mężczyzn jak i kobiet. Niektóre kelnerki wyglądały jakby urwały się z wybiegu, nawet maseczki nie były w stanie zasłonić ich urody. 
A ponieważ zameldowaliśmy się na Jamajce na dwa tygodnie, co stanowiło wyjątek, bo na ogół wszyscy tam przyjeżdżali na tydzień, to nie tylko byliśmy rozpoznawani, ale obsługa pamiętała nasze imiona, zwłaszcza naszych dzieciaków.

Dzięki temu pewnego dnia na basenie odnalazła nas biała kobieta, co samo w sobie było już dość zaskakujące, a niespodziankę stulecia przeżyłam, kiedy się do mnie odezwała po polsku.
I tak oto na Jamajce, w środku pandemii zakumplowałam się z Polką mieszkającą na stałe w Stanach i mam szczerą nadzieję, że będzie to początek wspaniałej przyjaźni.
A odnalazła mnie dlatego, że obsługa ją poinformowała, że jedyna, biała kobieta, która obsesyjnie się moczy w morzu i w basenie, szczęśliwa jak prosie w deszcz, jest również z Polski.

Turystyka stanowi główne źródło utrzymania na Jamajce, dlatego można powiedzieć, że dla nich wirus okazał się podwójnie niebezpieczny. Po roku odcięcia od dochodów wszyscy Jamajczycy byli gotowi nawet osobiście nas dezynfekować, żebyśmy tylko wchodzili do sklepów, czy wybierali się na wycieczki.
Tutaj akurat nikt nas nie musiał zmuszać, bo mimo ogólnego wymęczenia byliśmy więcej niż chętni na przygody. Wybraliśmy się na kilka wycieczek, (o tym będzie w następnym poście). Najbardziej oddalone miejsce, do którego dotarliśmy znajdowało się ok.100 km od hotelu i wyglądało na to, że legalnie to był dla nas limit. Jeszcze przed wylądowaniem na Jamajce otrzymaliśmy oficjalną sugestię, żeby nie poruszać się po wyspie.

Mimo ograniczeń udało nam się sporo zobaczyć i poczuć klimaty. Nie ukrywam, że polubiłam Jamajczyków. Oprócz obsługi hotelowej zaprzyjaźniłam się oczywiście z najbardziej charakterystycznymi postaciami, które kojarzą się z Jamajką. Byli to wychudzeni panowie, z dredami w poszarpanych koszulkach, kolorowych czapeczkach woniejący silnie marihuaną.
Owi dżentelmeni pojawiali się codziennie na plaży o różnych porach. Przypływali na zaadaptowanych do potrzeb handlu detalicznego kajakach, wyładowanych do nieprzytomności pamiątkami, biżuterią i różnymi używkami, (niekoniecznie legalnymi).

Na początku nie byłam przygotowana finansowo na zakupy, w związku z tym sympatyczni panowie zaproponowali, że poczekają. I niestety poczekali, co gorsza weszło im to w krew.  W międzyczasie Junior zakupił na kreskę drewnianego żółwika i tak to się zaczęło. Powiem tylko, że pod koniec pobytu nie tylko dorobiliśmy kolekcji drewnianych rzeźb, przedstawiających żółwie, sowę, lwa, jaszczurkę tudzież wielki drewniany nóż, nie wspominając o bransoletkach na nogi, ale znałam imiona prawie wszystkich wyluzowanych sprzedawców. 

Oni również zapałali do mnie sympatią, witali się ze mną wołając po imieniu, nasłuchałam się komplementów, dotyczących mojego wyglądu, serca, charakteru itd. 
I jestem pewna, że nie miało to nic wspólnego z faktem, że dzięki moim zapędom sponsorskim część z nich na pewno przeszła po naszym wyjeździe na zasłużoną emeryturę. I tej wersji zamierzam się twardo trzymać.