środa, 27 lutego 2019

Integracja szkolna bez granic, czyli trochę o byciu człowiekiem

Jak typowa kobieta i matka, "uwielbiam" się zamartwiać o wszystko i wszystkich, których kocham.
Wychowuję swoje dzieci opierając się na intuicji, własnych przekonaniach co jest dobre, a co wręcz przeciwnie, dodatkowo okraszając to sporą dawką zdrowego rozsądku. 
Nigdy nie używałam poradników, ale staram się słuchać rad ludzi, którym ufam, (liczba mocno ograniczona).
Zaczęłam tak na poważnie, ponieważ ostatnio zetknęłam się z metodami integracyjnymi w szkołach amerykańskich w praktyce i ten temat skłonił mnie do refleksji.

Na pierwszy rzut oka system wygląda podobnie jak w Polsce, gdzie w określonych szkołach istnieją klasy tak zwane integracyjne.
Mam jednak wrażenie, że w Stanach posunęli się trochę dalej. Dzieciaki z problemami, uczą się w tych samych szkołach, mają nawet te same zajęcia, ale wygląda na to, że ich "problemy" są dużo poważniejsze niż te dopuszczane w polskich placówkach.

Osobiście nie sądzę, żeby część z tych dzieciaków mogła uczyć się w naszym kraju w zwyczajnych szkołach.
Wygląda na to, że wszyscy za wszelką cenę chcą tu uniknąć dyskryminacji, posądzenia o dyskryminację lub pozwów o dyskryminację, a w ramach drugiego dna wszyscy mają nadzieję dodatkowo nauczyć dzieci i młodzież odrobiny współczucia.

System amerykański, co jest bardzo pomocne, w odróżnieniu od naszego dysponuje dodatkową, odpowiednio przeszkoloną kadrą pedagogiczną i odpowiednimi finansami.
Ja jako wieczna optymistka, starająca się widzieć dobro w ludziach, nawet jak nie jest specjalnie widoczne, mam nadzieję, że przebywanie z dziećmi, które miały w życiu mniej szczęścia, nauczy kolegów i koleżanki pokory, empatii i człowieczeństwa.
Nie jestem tylko pewna, czy bez solidnych podstaw wyniesionych z domu to faktycznie tak działa i stad się wzięły moje rozmyślania o metodach wychowawczych.

W liceum u mojej córki młodzież "specjalnej troski", jest oddzielona od reszty, ale uczestniczy z resztą kolegów w wielu zajęciach. Czasami są to dzieciaki, mające problemy psychiczne z gatunku tych "lżejszych" jak depresja, stany pobudzenia, problemy z koncentracją, ale zdarzają się również naprawdę poważne przypadki, które ściskają serce. 
Ponieważ ich stan jest objęty całkowitą tajemnicą, można się tylko domyślać co im dolega.
Czasami z opisów córki rozpoznaję cześć schorzeń, na przykład porażenia mózgowe, ale większość jest jedną, wielką niewiadomą.

Po problemach natury personalnej, moja córka dostała nową grupę na zajęciach z gotowania.
Wygląda to jak opis z filmu młodzieżowego. Moje dziecko dostało dziewczynę, która woli rozmawiać po hiszpańsku, (mała forma protestu), i chłopca z bloku integracyjnego. 
W trójkę stanowią klasyczny przykład grupy wyrzutków, których nikt nie chciał, ale oni chcą siebie.
Chłopcu towarzyszy cały czas opiekunka, bo dzieciak ewidentnie cierpi na jakąś poważną chorobę psychiczną. Rozmawia ze sobą, zapomina, macha rękami, za to cały czas się uśmiecha.

Kiedy się okazało, że kolega raczej będzie potrzebował dodatkowego, moralnego wsparcia i z odmierzaniem składników ewidentnie sobie nie radzi, dziewczyny usadziły go do mieszania, uszczęśliwiając go tym niebotycznie.
Dostał niejako na stałe stanowisko mieszacza, czyli najbardziej prestiżowe.

Moja córka wróciła ostatnio ze szkoły i radośnie mnie poinformowała, że robili małe pączusie-kuleczki cynamonowe i nauczyła kolegę robić kulki bo nie umiał. 
Jak zaczęły mu wychodzić ładne kulki, cieszył się jak małe dziecko, którym w środku jest i pewnie zostanie do końca życia.

Trzeba trafu, że tego samego dnia mój syn opowiedział mi podobną historię. 
W podstawówce, nie ma wydzielonych specjalnych klas, w związku z tym dzieciaki z problemami są mniej widoczne, ale to nie znaczy, że ich nie ma.
Subiektywnie, jestem zdania, że w tutejszych podstawówkach trochę słabiej sobie radzą w takich sytuacjach.

Otóż junior szedł sobie korytarzem na przerwie i natknął się na nauczyciela stojącego pod toaletą, czekającego na chłopca "specjalnej troski". 
Dzieciak potrzebował pomocy bo nie wiedział jak sobie umyć ręce, a nauczyciel miał opory, żeby wejść do ubikacji. 
To są te momenty kiedy ich strach, żeby kogoś nie skrzywdzić, lub nie być o coś takiego posadzonym, jest większy niż troska o dobro dzieci i to jest chore.

Mój syn zaproponował pomoc, wszedł umył ręce koledze, (wiek około 7 lat), pokazał mu na przyszłość jak sobie radzić w takich sytuacjach. Zdziwił się, że mimo ewidentnych problemów z poruszaniem się dzieciak mówił bardzo wyraźnie i nie miał żadnych problemów z kontaktem z nowym kolegą.

Widziałam, że cała ta sytuacja mocno poruszyła mojego syna wrażliwego "twardziela".
W związku z tym wygląda na to, że pomysł takiej integracji bez granic działa i mogę całkowicie nieskromnie stwierdzić, że jestem obłędnie dumna z moich dzieci.

Ponieważ żyją za krótko Stanach, z całą pewnością empatii nie nauczyły się w szkołach, tylko w domu rodzinnym, (i tutaj między innymi pojawia się moja, skromna osoba).
I jak już tak filozofuję na całego, to bez ogródek stwierdzę, (bo mi wolno), że dzieci kopiują nasze zachowania. 
Można prowadzić wielogodzinne dyskusje o pomocy staruszce, ale jak się takiej staruszce nie pomoże, jak przyjdzie co do czego i dzieciak tego nie zobaczy, to całe te pogadanki o empatii odbierze jako jedną, wielką obłudną bzdurę i raczej nie będzie się rwał do pomagania nikomu.

A, ponieważ żyję już trochę na tym świecie i chcąc nie chcąc część złudzeń straciłam, (przymusowo), zadaję sobie pytanie, ile czasu ten dzieciak czekał, aż ktoś pomoże mu umyć ręce i jak to się stało, że ten drugi dzieciak wcześniej nie robił z nikim kulek z ciasta. 



wtorek, 26 lutego 2019

Uwodzicielskie Wąsiki, czyli rozrywek remontowych nieuchronny ciąg dalszy

Smętne Gacie dotrzymał słowa, widocznie trauma przegrzania była tak wielka, że zadziałał z prędkością światła, wywierając nacisk, (najwyraźniej bardzo skuteczny), na Plenipotenta.


Następnego dnia w naszym domu pojawił się specjalista od klimatyzacji, ochrzczony przeze mnie Uwodzicielskie Wąsiki, imienia jaki nadali mu rodzice nie udało mi się poznać.

Facio wykazał się bardzo dobrym angielskim, urokiem osobistym i co najważniejsze poczuciem humoru. Całość była okraszona wąsikami zbliżonymi do tych noszonych przez carskich oficerów, (bez podkręcenia). 


Uwodzicielskie Wąsiki, przeleciał przez cały dom kilkakrotnie, a ja moglam tylko pogratulować sobie w duchu, że jeszcze nie umyłam podłóg po Podgolonymi Pączusiu.

Na początku wyglądał bardzo energetycznie, ale w miarę upływu czasu, zaczął się upodabniać do naszych świnek, (zaciekawiony wytrzeszcz, wąsiki w pakiecie).
Wąsy, które podczas mówienia były w ciągłym ruchu, a nie przestawał wydawać rożnych odgłosów, żyły własnym życiem, można powiedzieć, że uwodziły bez udziału właściciela. 


Otrząsnęłam się z oszołomienia zarostem i zaczęłam słuchać technicznych mądrości. Wyjątkowo małżonek był obecny i mógł całym sobą doświadczyć gamy uczuć, jakie są w stanie wyzwolić ekipy remontowe.
Pewnie teraz zacznie nocować w biurze, przynajmniej dopóki nie skończą prac budowlanych.


Uwodzicielskie Wąsiki chodził i prawie płakał, w końcu zarządał bezpośredniego kontaktu z Plenipotentem. 

Z prawdziwą przyjemnością oddałam mu telefon, żeby ściągnął Plenipotenta na plac boju w języku ojczystym i z latynoskim ogniem w głosie.


Plenipotent przybył spóźniony tylko o godzinę, zdążyliśmy z mężem i z Wąsikami wypić kawę i obgadać wszystkie aspekty klimatyzacji i porozumienia międzynarodowego.

Uwodzicielskie Wąsiki wykazał zainteresowanie językiem polskim, ze względu na rozrastającą się według niego niezwykle dynamicznie polską wspólnotę fachowców wszelkiego asortymentu.
Najwyraźniej woli się zakumplować niż rywalizować.


Wreszcie do naszej kuchni wparował Plenipotent i jego wielkie ego, chwilę zajęło mu przepchnięcie się z nim przez drzwi i rozpoczął obchód z Uwodzicielskimi Wąsikami, który nadawał jak wściekły po hiszpańsku, angielsku, dodatkowo wykonując zamaszyste gesty, niestety w dzikim zapamiętaniu ani razu nie trafił Plenipotenta w ucho.


W międzyczasie dostaliśmy emaila od właściciela domu, obecnie przebywającego na drugim końcu świata, że podobno mamy kłopoty z klimatyzacją.

Przez chwilę myślałam, że jednak demencja mnie dopadła i starość zakradła się perfidnie od tylu, bo dałabym się pokroić, że informowaliśmy właściciela o problemach chłodząco-grzewczych kilka razy.

W międzyczasie panowie wrócili z obchodu, Plenipotent mocno spacyfikowany, zapytał mnie dlaczego wcześniej nic mu nie mówiłam na ten temat, bo przecież on od tego jest żeby rozwiązywać właśnie takie paląco-mrożące problemy.
On i jego ego usiłowali mnie przekonać, że zasadniczym problemem nie jest źle działająca klimatyzacja tylko ja.


I to był ten moment, kiedy sekundy dzieliły Plenipotenta od wybuchu słowiańskiego temperamentu. Nie zliczę ile razy dzwoniłam do gnojka w tej sprawie i albo się wykręcał, albo po prostu nie odbierał.

Widocznie w moich oczach odbiło się dość dokładne wyobrażenie co zaraz mogę  zrobić z Plenipotentem. Wszystkie scenariusze kończyły się wizją Plenipotenta w pozycji embrionalnej, bez nadziei na potomstwo.

Uwodzicielskie Wąsiki zareagował błyskawicznie, uspokoił mnie, że wszystko naprawi tylko właściciel musi wyrazić zgodę. Obecnie czekamy na zgodę, ale raczej udzieli, bo Plenipotent i Uwodzicielskie Wąsiki ewidentnie chcą sobie co nieco dorobić na boku.
Taaaak, już całkiem nieźle się orientuję w tych układach.

I teraz prawdopodobnie znowu zawita mi do domu ekipa gości, dewastujących dla odmiany wszystkie przewody wentylacyjne. 
I potem należy się już tylko modlić, że będzie grzało to co ma grzać, a nie odwrotnie.

Biorąc przewidywaną przyszłość pod uwagę chyba muszę sobie nadać jakieś, słodkie, odpowiednie do sytuacji, indiańskie imię.
Waham się między Wściekłą Smoczycą, a Kastrującą Furią.

poniedziałek, 25 lutego 2019

Krwawe Oskary, czyli gala czy operacja

Jestem starą wyjadaczką "oskarową". Odkąd to było tylko możliwe zawsze oglądałam transmisje z rozdawania nagród Akademii, a miłość do filmów dostałam w swoim, prywatnym pakiecie DNA.
I oto już drugi raz mogłam się napawać ową galą nie tylko na żywo, ale jeszcze o ludzkiej porze, (wiadomo w kraju środek nocy).

Najpierw Oskary miał prowadzić komediowy aktor pochodzenia afroamerykańskiego, ale potem okazało się, że niestety wypowiedział się niepochlebnie, pechowo dla niego publicznie o osobnikach innej orientacji seksualnej i dostał wilczy bilet.
Moj mężuś był niepocieszony bo za owym śmiesznym facecikiem przepada.

W tym roku odpuściłam sobie pogadanki na czerwonym dywanie i skupiłam się na samej gali. Już na początku lekko mnie zatchnęło. 

Po pierwsze okazało się, że nie ma fajnego rozpoczęcia, ani prowadzącego, (przez chwilę pojawiły się trzy aktorki starające się być zabawne), a po drugie dekoracje wywołały u mnie małe, estetyczne załamanie nerwowe.

Czoło dekoracji wyglądało jak wielka paszcza, ewentualnie peruka z plastiku, wygląd sceny zmieniał się, ale główny motyw pozostawał niezmienny, nazwałabym go anatomicznym.

Przede wszystkim królowały figury Oskarów, (prawidłowo), zrobione z czerwonych kwiatków,  które z daleka wyglądały mocno krwiście, a nie kwieciście, coś jak sen seryjnego mordercy, psychopaty z nieograniczonym dostępem do kwiaciarni.
Na szczęście po kilku nominacjach czerwone zjawy zniknęły zastąpione zasłoną z brylantów, raczej skromną, która potem powiewała jeszcze kilkakrotnie, ale szału nie było.

Potem pojawiły się oskary w kolorze złotym, (czyli już połowa sukcesu), tylko, że jakiś artysta wymyślił, że nie bedą wyglądać jak zwykle, bo to najwyraźniej byłoby za nudne, tylko zaprojektował je z czegoś co wyglądało jak metalowa harmonijka. 
Dodatkowo wszystkie wyglądały jakby stały tyłem, bo nie widać było miecza.

Po pewnym czasie, prawdopodobnie żeby nie było za dobrze, wróciły krwawe figury i straszyły razem z harmonijkowymi.
Raz gdzieś nieśmiało w tle pojawiły się Oskary srebrne, rownież harmonijkowe.

Kiedy już jakoś nauczyłam się omijać wzrokiem kwiatowe potworki, organizatorzy poszli na całość i tło zaczęło przypominać wielkie żyły i tętnice, (również z czerwonych kwiatów), w złocie.
Ogólnie trochę tej czerwieni było jak dla mnie za dużo i cała scena wyglądała bardziej jak sala operacyjna podczas transplantacji, a nie hollywoodzka gala. 

W przerwach pojawiały się fajne reklamy, (tak zwane wersje limitowane, nakręcone specjalnie na rozdanie nagród Akademii), właściwie tylko jedna lekko mną wstrząsnęła, mianowicie reklama szpitala, najwyraźniej nie mogłam się wyzwolić z klimatów anatomicznych.

Zdroworozsądkowo podchodząc do tematu nie ma w tym nic złego, że placówka medyczna reklamuje się, że walczy z chorobami do upadłego, bierze przypadki beznadziejne, wygrywa i ogólnie jest ostatnią deską ratunku dla biednych pacjentów.
Tylko, że nawet przy podejściu racjonalnym cała taka kampania wydaje mi się po prostu nieetyczna.
Być może wychodzi ze mnie nieufna, węsząca spisek Polka, ale jaki naprawdę dobry szpital musi się reklamować ? Dobre placówki cierpią raczej na brak miejsc niż na deficyt pacjentów.

Nie wiem czy ta czerwień z elementami złota wpłynęła tak na co słabszych psychicznie artystów, bo trochę się za bardzo rozczulili.
Wszyscy, co było oczywiste byli podekscytowani, ale część zdecydowanie za bardzo, płakali, jak bobry i właściwie w większości wypadków wyglądało to jak farsa, a nie wzruszenie. 
Chociaż być może źle ich oceniam i może płakali z ulgi, że dostali normalne figurki Oskarów, a nie wersje futurystyczne w harmonijkę.

W dodatku chyba ten cały ogrom hemoglobiny w tle, ogłupił zwycięzców, bo albo pletli bzdury, albo mieli problemy z czytaniem z kartek. 
Rekord, jak dla mnie, pobiła jedna zwyciężczyni, która miała na twarzy złoty łańcuszek, (najwyraźniej szał elegancji), a następnie nasadziła na niego okulary, a potem odczytywała listę osób z telefonu. 
Ja rozumiem, że należy iść z duchem czasu i papier podobnie jak książki w formie papierowej są już według wielu ludzi passe, ale może można było "trochę odstąpić od tej całej nowoczesności", jak mawiał Pawlak.

Najwyraźniej w celu wyrównania poziomu, (jako, że dekoracja była raczej niskobudżetowa), niektórzy uczestnicy zdecydowali się zaszaleć z kreacjami.

Całe szaleństwo zaczynało się jak Oskar trafiał na elegantkę, ledwo szły sieroty, plątały się w tych kreacjach z ogonami i jakimiś wielkimi niesymetrycznymi kołnierzami, osobiście się zdziwiłam, że żadna nie zaprzyjaźniła się bliżej z podłogą. 
 
Niektórzy panowie też zaszaleli, głownie z kolorami garniturów, ale chyba najbardziej mnie zirytował zwycięzca drugoplanowej roli, bo wystąpił w garniturze, z kołnierzykiem w stylu mormońskim i w wełnianej czapce. 
Nie wiem czy to miała być forma protestu, (to był Afroamerykanin), czy mu było zimno.
Czasami za dużo oryginalności nie wzbudza podziwu tylko politowanie i nie jest eleganckie tylko żałosne.

Mimo wszystko krwawe dekoracje i szalone kreacje, były do przeżycia. Najgorsze okazały się podteksty polityczne. Gdzieś na przestrzeni lat największe widowisko filmowe, zmieniło się w demonstrację polityczną w brylantach. 
Zbiorowy protest dotyczył tym razem: dyskryminacji rasowej, płciowej i dyskryminacji emigrantów.
Dodatkowo też, (jak to typowi Amerykanie z dużym wyprzedzeniem), co poniektórzy zaczęli napomykać o następnych wyborach prezydenckich.
W takich chwilach zastanawiam się do jakiego stopnia ci wszyscy artyści i filmy, dostają  nagrody za osiągnięcia, a do jakiego stopnia za "poprawność", pożądaną w danym momencie.
Od razu powiem, że nie doszłam do specjalnie optymistycznych wniosków.

Dwoma najlepszymi momentami były występy wokalne Bette Midler i Lady Gagi.
Przepadam za Bette Midler od zawsze, wygladała i śpiewała obłędnie. Ucieszyłam się, że amerykański show biznes nie spisał jej jeszcze na straty bo nie ma 20 lat i przekutych wszystkich możliwych części ciała.

Co do Lady Gagi, która słynęła z ekscentryczności posuniętej do granic niemożliwości, sytuacja przedstawia się inaczej. Pamiętam, że regularnie szokowała opinię publiczną, sukienką z surowego mięsa, szalonymi makijażami tudzież nagością.
Właściwie dopiero parę lat temu, przypadkowo również na gali oskarowej, mogłam się przyjrzeć jej twarzy. 
Zmyła wtedy z siebie kilka kilogramów sztucznych upiększeń i zaśpiewała tak, że dla wszystkich stało się jasne, że ona nie potrzebuje żadnych dodatkowych efektów specjalnych, bo sam głos wystarczy w zupełności.

Po przezwyciężeniu strachu, że obrzuci publiczność surowym, (dosłownie), mięsem organizatorzy znowu ją zaprosili na Oskary i powtórzyła sukces. Potwierdziła go wczoraj Oskarem za najlepszą piosenkę i wykonaniem, które aż iskrzyło od emocji i uczuć, jak dla mnie najbardziej wiarygodnych ze wszystkich występów, podziekowań i krokodylich łez.

Wielką galę oskarową zakończyła Julia Roberts, w bardzo "zwyczajnej" kreacji, udowadniając, że czasami mniej znaczy zdecydowanie lepiej.
Lubię stylowe suknie wieczorowe, zwłaszcza jak w środku nich znajdują się znane aktorki. 
Mimo upływu czasu, myślę, że byłoby miło gdyby zachowały, (i aktorki i stroje), trochę klimatu hollywoodzkich stylizacji sprzed lat. 
Smutno się patrzy na artystki odbierające Oskary, które przypominają rybki akwariowe bez gustu, które dały dyla z wody, podsuszyły ogony i wylądowały na scenie.

piątek, 22 lutego 2019

Smętne Gacie i jacuzzi, czyli co grzeje, a co ziębi

Podgolony Pączuś, (jak się okazało przy bliższym poznaniu, posiadający ogniste imię Raul), wraz z kumplem konsekwentnie reanimują moją piwnicę, dewastując przy okazji inne części domu. 


Kumpla ochrzciłam mianem Smętne Gacie na zasadzie przekory i konkretnych przesłanek. Przekory, bo ogólnie kawał z niego chłopa, obiektywnie można powiedzieć "kawałek przystojnej mężczyzny", tylko niestety za bardzo idącego z duchem czasu. 
Mianowicie jest to jeden z osobników lubujących się w pokazywaniu bielizny i noszeniu spodni gdzieś pod pośladkami.

W efekcie spodnie zwisają z niego wręcz depresyjnie, bez żadnych szans na podniesienie.
W związku z czym, wiem już wszystko o jego bieliźnie osobistej, aczkolwiek jest to wiedza, bez której z łatwością byłabym w stanie wyobrazić sobie moją, dalszą egzystencję.
Zauważam u siebie widoczne wpływy pochodzące z lektury indiańskiej.
Jak tak dalej pójdzie każdy fachowiec dorobi się indiańskich dwuczłonowych imion.

Smętne Gacie ruszając kusząco brewkami zagaił do mnie po hiszpańsku, rozczarowałam gościa, że nic z tej konwersacji nie wyjdzie. Przeszedł cwaniaczek na angielski i uszczęśliwił mnie informacją, że musi skontrolować moja sypialnię i łazienkę.


Najwyraźniej brak zapału na mojej twarzy był dość przejrzysty, bo przystojniaczek, ciągle nie przejmując się opadającymi spodniami, zawlókł mnie w kąt kuchni i kazał podziwiać sufit.
Karnie popatrzyłam, a Smętne Gacie uświadomiły mi, że przecieka mi łazienka i lada moment odpadnie kawał sufitu, co już widać. No niestety widać nawet moim, nieprofesjonalnym okiem.

Czaruś, podciagnął ociupinkę gacie, bo jednak walka z grawitacją trwa i zakomunikował, że najwyraźniej zepsuło mi się jacuzzi.
No fakt, jacuzzi brzmi lepiej niż wanna.

Ignorując uśmiechy Smętnych Gaci, umówiłam się na inspekcję jak moje nieocenione, starsze dziecko wróci ze szkoły i będę mogła zaatakować eleganta dwujęzycznie angielsko-hiszpańsko.

Córka wróciła, zawlokłyśmy ognistego fachowca do łazienki, problemem okazał się prysznic.
Chcę być obecna, kiedy powiedzą to mojemu mężowi, który kocha ten prysznic, że nie może z niego korzystać, aż zalepią wszystkie dziury.

Przy okazji Smętne Gacie, stojące najwyraźniej wyżej w hierarchii niż Podgolony Pączuś, skontrolowały nasze zabezpieczenia lodowatych wyziewów.
Geniusz był przekonany, że zalepiłyśmy otwory, żeby nam było zimniej w zimie. 
Dopuszczał też możliwość, że zalepiłyśmy otwory wylotowe, żeby im biedakom było za gorąco w piwnicy, (najwyraźniej wyglądam na sadystkę).

Zawsze w takich chwilach zastanawiam się jak oni sobie wyobrażają Europę. 
Może faktycznie uważają te niedźwiedzie na ulicach, żłopiące od czasu do czasu wódkę, (celem rozgrzania), za stan faktyczny, a nie żart.

Honorując zasadę "ufaj i sprawdzaj", najpierw nam zaufał, a potem odlepił jedno zabezpieczenie i zrobił minę jak nasze świnki, tzw. zdziwiony wytrzeszcz.
Dość długo zajęło mu zrozumienie fenomenu grzania w lecie i chłodzenia w zimie. 
Tak bowiem działa nasza amerykańska klimatyzacja.
Obiecał zdać relację Plenipotentowi, uszczęśliwił mnie wizją dłuższej znajomości, zrycia ścian, przeciągnięcia prac budowlanych do lipca, zgarnął Podgolonego Pączusia i zniknął z horyzontu.

I teraz rozpatruję wszystkie możliwości, jest ich kilka. 
Wyprowadzić się, uciec na Wyspy Karaibskie, wpaść w jakiś rozweselający nałóg lub zakumplować się z fachowcami i wynająć im piwnicę.

Mieszacz i Podgolony Pączuś, czyli dzieje się

Lektura indiańska wywołuje u mnie stan lekko depresyjny w związku z tym zamierzam całkowicie zignorować ten temat i skupić się na elementach humorystycznych naszego codziennego życia.
A wyjątkowo rożne, zabawne rzeczy dzieją się wszędzie tylko nie u juniora, który ma się uduchawiać, (a ja niestety razem z nim).

Mój mąż, na przykład został uszczęśliwiony przymusem "dobrowolnego" uczestnictwa w pakowaniu paczek dla głodujących. Nie za bardzo wie dla, których, ale najwyraźniej liczy się sam czyn społeczny i dzisiaj cały dzień ma pakować. Mam tylko nadzieję, że gdzieś pod dachem, bo jak go zaziębią, to coś mnie trafi i raczej nie będzie to uczucie charytatywnego spełnienia.

Plenipotent poddał się i oddelegował na stałe jednego pracownika do remontu naszej piwnicy. Osobnika, ze względu na walory fizyczne postanowiłam nazywać Podgolonym Pączusiem. 

Sympatyczny, okrąglutki Latynos z elegancko wygolonymi bokami głowy, pojawia się u nas codziennie bladym świtem. Na początku usiłował zachowywać się kulturalnie i anonsował swoje przybycie, czekając na wpuszczenie. 
Po kilku traumatycznych momentach, kiedy zderzył się z nieprzytomną panią domu, (czyli ze mną), w strachu o własne zdrowie psychiczne, (wiadomo kobieta bez makijażu może przestraszyć), zrezygnował z form grzecznościowych i cichutko jak myszka zakrada się do piwnicy, gdzie spędza cały dzień, wychodząc tylko okazjonalnie.

Wieczorem cichutko opuszcza podziemie i tutaj dla odmiany straszy męża, który parę razy po powrocie z pracy natknął się na obcego faceta we własnej kuchni.

Podgolony Pączuś, przestał już się mnie bać, bo na początku widać było, że lekko szarzeje na mój widok. Teraz co jakiś czas przesyła mi uśmiechy i hałasuje bez zahamowań.
Najbardziej mnie rozbroił jak puściłam sobie muzykę, (dość głośno), jak skończyłam słuchać to ewidentnie mi pozazdrościł doznań akustycznych i zaczął śpiewać. 
To było coś rzewnego, na bank o miłości i na tyle głośne, że było go słychać przez zamknięte drzwi z podziemi. I jak tu go nie lubić ?

Dzisiaj do Pączusia podjechał kumpel i rozpoczął rżnięcie wielkich desek, czy paneli przed domem. Trzeba chłopakom przyznać, że przynajmniej starają się ograniczać bałagan.
Inna sprawa, że nie wiem, gdzie by się zmieścili z tymi piłami, a że pogoda dopisuje to rżną sobie na zewnątrz.

Ale chyba nic nie dorównuje przeżyciom mojej córki. Kto by pomyślał, że zajęcia licealne mogą dostarczyć tyle rozrywki, (przynajmniej mnie), bo mojemu dziecku to już chyba trochę mniej.

Zaczynając, od wyjaśnień technicznych, należy zaznaczyć, że w liceach amerykańskich dbają o wszechstronny rozwój młodzieży. To znaczy, że w praktyce oprócz standardowych przedmiotów są tak zwane dodatkowe.

I tutaj już jadą "na bogato": rysunek, rzeźba, ceramika, robienie filmików, fotografia, szycie na maszynie i gotowanie. I nie ma przeproś, któryś trzeba zawsze wybrać i zaliczyć. 

Mojej ambitne dziecko rozpoczęło od rysunku, a że manualne zdolności odziedziczyło po Babci, (ja jestem tym pokoleniem, które niestety talent przeskoczył), to wymiatało i tworzyło dzieła sztuki.
W momencie, kiedy Pani zabrakło ambitnych, artystycznych pomysłów i zaczęła panikować, na szczęście skończył się semestr i przesunęli moją córkę na szycie. 

Dziecko ogarnęło szybko obsługę maszyny i walnęło najpierw spódnicę, potem sukienkę, (na zaliczenie), a potem Pani w popłochu zasugerowała zmianę zajęć lub przerwę relaksacyjną, bo koleżanki były cały czas przy wykrojach. 
W efekcie do końca semestru córka uszyła mamusi w bonusie woreczek na pierdołki z wyhaftowanymi inicjałami, czym nabawiła kompleksów cała grupę. 

I tak nadszedł następny semestr - gotowanie. 
I tutaj już mogę nieskromnie zauważyć, że jakiś, mały udział w kształceniu na polu kulinarnym córki mam.
Wiadomo, że dziewczynki w polskich domach zawsze coś tam w kuchni, chcąc nie chcąc lizną, (takie ma dzisiaj smakowite skojarzenia).

Moje dziecko, któremu śmierć głodowa nie grozi, bo kilka dań obiadowych ma swoim repertuarze opanowane, wiązało z tym kursem wielkie nadzieje.
Tymczasem, zamiast kulinarnych uniesień wyklarowały się "kuchenne rewolucje" z potencjalnym nadużyciem siły w tle.

Pani o apetycznie opływowych kształtach, bardzo adekwatnych do prowadzonego przedmiotu, podzieliła grupę głodnych, (podwójnie), wrażeń na małe podgrupki, nazywając ich, jakże odpowiednio "słodziaczkami".
Następnie zaczęła edukację od drobiazgowych wyjaśnień do czego służą łyżki, miski, jak należy obsługiwać piekarnik itd. I to nie są żadne żarciki rozbawionej Matki Polki tylko smutna prawda, niestety.

Już w tym momencie moje dziecko zaczęło mieć złe przeczucia. Po teście dotyczącym wielkości misek, łyżek, rondli itd, rozpoczął się właściwy proces twórczy, czyli wypieki. 
Na pierwszy ogień poszły babeczki.

I tu okazało się, że istnieje specjalna procedura, mianowicie każda taka, mała podgrupka jest dodatkowo podzielona na: mieszacza, odmierzacza, sypacza, sprzątacza i zmywaka. 
Podział ról zmienia się rotacyjnie, najbardziej prestiżowy jest oczywiście mieszacz.

Dzieciaki dostają produkty, przepis na karteczce, podział ról i rozpoczynają wypieki. 
I wszystko byłoby piękne, pachnące i smakowite, gdyby jełopy czytały przepisy. 
Bo jakoś tak się dziwnie składa, że jak się nie doda połowy składników to zamiast babeczek wychodzi niespodzianka, z gatunku tych szokujących.

W efekcie produkt wypływa, (czasami dosłownie), z piekarnika niejadalny, a grupa dostaje niskie oceny, o braku zaliczenia nie wspominając.

Moje dziecko, któremu raz udało się być mieszaczem, raz odmierzaczem i potem wylądowało na zmywaku, zaczęło się buntować.

Wychowana w kulcie domowego biszkoptu, córka z zamkniętymi oczami mogła wyprodukować dowolną ilośc babeczek. Zamiast tego szorowała, aż iskry leciały blaty z mordem w oczach.
Po parokrotnym zawaleniu zaliczenia udała się do pani i zażądała zmiany grupy.
Szalę przeważył fakt, jak cała grupa czekała, (dość długo), jak wyrośnie ciasto, ale zapomniała dodać drożdże.
Pani ze współczuciem w oczach wyraziła zgodę.

Najśmieszniejszy w tym wszystkim jest fakt, że junior w zeszłym roku miał podobne zajęcia i też wypiekał rożne babeczki, pączusie itd. Przynosił owe produkty do domu i wszystkie były jadalne, a niektóre nawet bardzo smaczne.

Zaczynam się poważnie zastanawiać, na którym etapie rozwoju tutejsza młodzież przestaje samodzielnie czytać, pisać, liczyć i myśleć.

środa, 20 lutego 2019

Polacy nie gęsi, czyli samopoczucie osła

Myślę, że dla wszystkich, moich czytelników stało się już jasne, że duch patriotyczny we mnie buzuje, zdychać, mimo oddalenia od Ojczyzny, nie chce i można powiedzieć, że razem z moją rogatą duszą uporczywie nadaje ton naszemu ognisku domowemu.
I należy dodać, że nie są to subtelne nutki tylko grzmiący dzwon, (dla odmiany nie pusty, ale pełen dumy narodowej).
Można być obywatelem świata, ale korzenie trzeba mieć, bo mówiąc poetycko zawierucha historyczna może człowieka zwiać.

Po sprawdzeniu dokładnie mojego wnętrza, w jak najdalszy od metafizycznego, sposób. Uspokojona i obładowana głownie lekami, kosmetykami i książkami, powróciłam do swojego stada. 

Jako, że byłam z nimi w ciągłym kontakcie, nie oczekiwałam żadnych niespodzianek.
Wszyscy uniknęli urazów, złamań i ciągle ze sobą rozmawiali, więc myślę, że można ich przerwę zimową beze mnie nazwać pełnym sukcesem.

Skończyły się ferie, zaczęła szkoła, ze swoją upojną lekturą o Indianach i psychodeliczną matematyką.
Szkolne prace domowe, które nawet kiedy byłam w świetnej formie wywoływały u mnie stan graniczący ze śpiączką, po przeleceniu Oceanu dwukrotnie w ciągu sześciu dni i walką  ze zmianą czasu, pogody itd, wywołały u mnie zapaść, (i przesadzam tylko trochę).

I to skłoniło mnie do refleksji, kiedy język obcy, (tzw. drugi), staje się tym pierwszym. Wiem, że powszechnie uważa się, że po jakimś czasie i w odpowiednich warunkach to jest możliwe lub wręcz nieuniknione, ale jakoś nie jestem przekonana. 
(Duch patriotyczny rownież spogląda ze sceptycyzmem).

Jako, że duma zahacza też, co oczywiste, o język, pojawia się tutaj zgrzyt bo ciężko być dumnym czując się jednocześnie bezradnym i ogłupiałym. Taki patriotycznie nastawiony, niezrozumiany osiołek, (w tym konkretnym przypadku oślica).

Niby osły to inteligentne, filozoficznie nastawione do życia zwierzęta i bzdurą jest przekonanie  o ich wrodzonej głupocie, ale jakoś nikt nie chce się do nich porównywać, w odróżnieniu od lwów, na przykład, które mimo braku życiowych ambicji, zdecydowanie lepiej się prezentują, (nie ma to jak dobry wizerunek i gęsta grzywa).

Zagalopowałam się z tymi lwami, wróćmy do istoty problemu.

W Stanach, nauczyłam się nie słuchać ludzi, (brzmi lekko przygnębiająco), w sklepach, na ulicach, ignorować ten biały szum, który zalewa mnie jednostajnym, męczącym buczeniem.
I na swoją obronę mogę powiedzieć, że słuchałabym, gdyby oni mówili w miarę poprawnie, najlepiej po angielsku, a jeszcze lepiej, żeby rozumieli co mówią i co słyszą.

Przed wejściem do samolotu, zaczęłam dla odmiany słyszeć rodaków. Na początku wyłączyłam się odruchowo, a potem zaczęłam słuchać. Był to efekt porównywalny do przetykania uszu po pływaniu.

Bez względu na temat i poziom prowadzonych rozmów to uczucie uświadomiło mi, że minęłam już w życiu bezpowrotnie punkt, do którego mogłam ewoluować. 
Oczywiście mogę zmieniać opinie, miejsca zamieszkania, bądź przekonywać się do rożnych nowinek technologicznych czy kulinarnych, (na przykład do masła orzechowego z galaretką), ale nie zmienię już tego kim lub czym jestem i co chyba najważniejsze wcale tego nie chcę.
W skrócie, gęsią nie jestem, swój język i kulturę mam, ale jednak wychodzi na to, że niepokojąco przypominam tego biednego osła.

Być może się mylę, ale wydaje mi się, że tylko dzieci mogą być albo dwujęzyczne, albo całkowicie zaaklimatyzować się w nowej rzeczywistości.
I nie chodzi o to, że jestem "starym drzewem", jeszcze nie czuje się spróchniała, ale wyglada na to, że prędzej się niestety złamię niż ugnę.

Życie w kraju, gdzie codzienna komunikacja stanowi ciągłe wyzwanie jest po prostu nużące. 
Nie oznacza to oczywiście, że nie może być ciekawe, śmieszne, pełne przygód itd.

Najgorsze jest to, że znajomość języka, tylko częściowo pomaga. To tak jak w tym kawale, po co się uczyć języków, skoro inni się ich nie uczą i suma summarum i tak nie można się z nikim dogadać.

Po powrocie z Polski, gdzie wszystko załatwiałam wręcz odruchowo, uderzenie głową w mur w Stanach było niezwykle bolesne. (Mur językowy, żeby była jasność).

Mur jak zwykle dotyczył spraw medycznych i dotyczył jednej, małej recepty. 
Jedyną rzeczą mianowicie, której ze względu na brak czasu, nie udało mi się załatwić w Polsce była recepta dla córki. 
Nic specjalnego, ostatnia dawka szczepionki na rożne trawki, ziółka i drzewa.

Zostałam postawiona pod ścianą, albo zrezygnujemy i paroletnie odczulanie uleci razem z pyłkami, albo wymyślimy coś na miejscu, bo lek nie nadaje się do wysłania pocztą.

Udało mi się uzyskać dokumentację medyczną, żeby nie chcieli jej tu odczulać od początku i na tym jak na razie skończyły się moje sukcesy.
Okazało się, że polscy lekarze w Stanach są bardzo popularni, (okres oczekiwania minimum 6 tygodni).
Po długiej, frustrującej rozmowie udało mi się załatwić wizytę u lekarza, który ma zasięgnąć konsultacji polskiego alergologa i miejmy nadzieję wypisać receptę.
Pożyjemy zobaczymy, jak to wyjdzie w praktyce.

Pozostając w tematach medycznych, o ile, jak już wcześniej pisałam amerykańska poczta lekko mnie przeraża, o tyle uwielbiam amerykańskie apteki. 
Z grubsza przypominają nasze, polskie sieciówki, ale dodatkowo można tam znaleźć zabawki, dekoracje na wszystkie możliwe święta w roku, materiały papiernicze, a w okresie świątecznym nawet całe komplety lampek na szpulach.

Jak na aptekę przystało oprócz słodyczy i całej gamy produktów rozrywkowych są lekarstwa, 
inteligentnie podzielone podobnie jak w Polsce na te bez recepty, (na półkach) i te na receptę, (spod lady).

I tu zaczynają się problemy. Do momentu pilnej potrzeby zakupu leku amerykańskie apteki oszałamiają, euforia kończy się w momencie potrzeby konsultacji kogoś kompetentnego, kto albo poleci jakoś preparat, (niekoniecznie na receptę), albo wyda lek na receptę, wtedy zaczyna się szał, (gwoli wyjaśnienia nie radości).

W pierwszym przypadku, to już nawet nie jest kwestia języka, tylko żenującego braku wiedzy. 
Co w przypadku leczenia, może przerażać.

Mam blade pojęcie, (ale mam), o lekach, leczeniu itd., macierzyństwo dokształca w tej materii dość konkretnie, ale nie muszę znać wszystkich amerykańskich odpowiedników polskich leków.
Teoretycznie, w tym celu służy tak zwany punkt konsultacyjny, miejsce dostarczające niezapomnianych wrażeń.

Najpierw stoi się przy tym okienku jak ostatnia łajza i czeka na specjalistę, potem zadaje pytanie i specjalista nie ma pojęcia o czym się mówi, (nawet jak podaje się nazwę substancji, która brzmi dokładnie tak samo każdym języku na świecie), potem odsyłają do konkretnej alejki z obietnicą przysłania pomocy, a potem stoi się tym razem w owej alejce jak trąba i czeka, (z zasady nikt się nie pojawia). 
Wtedy z nudów zaczyna się czytać wszystkie nazwy leków w rzędzie i gdzieś po 30 minutach trafia na coś co być może jest tym czego się szuka.

I cały ten proces jest przerażający, bo właściwie nie potrzeba posiadać narkotyków, żeby zrobić sobie krzywdę, wystarczy niewiedza. 
Może nie będzie to przebiegało tak szybko jak w przypadku klasycznego przedawkowania, ale skutecznie. 
Bo jak wiedzą nawet dzieci, "co za dużo, to nie zdrowo" i nawet witaminy pochłaniane kilogramami mogą zaszkodzić.
Tylko, co mają zrobić ci ludzie, którzy o tym nie wiedzą, a nie ma nikogo kto by im powiedział ?
To jest ta strona amerykańskiego snu, która z dalszej perspektywy jest kompletnie niewidoczna.

A co do leków na receptę, raz mieliśmy odebrać lek przeciwbólowy przy złamaniu nogi naszego dziecka. Nie mogli nam dać recepty jak to mamy w zwyczaju w kraju, tylko skierowali nas do konkretnej apteki po odbiór. W owej aptece nie mieli o niczym pojęcia i nic nie dostaliśmy.

Podsumowując, zdecydowanie łatwiej jest przywozić leki z Polski. To by się nawet ładnie komponowało z tym osłem, którym i tak się czuję, bo dźwigam te ciężary z podobnym zacięciem jak sympatyczni, a niedoceniani dalecy kuzyni rączych rumaków.

piątek, 15 lutego 2019

Atrakcje za Wielką Wodą, czyli nie ma dymu bez strażaków

Spontanicznie, można powiedzieć, że w dzikim amoku znalazłam się sama w samolocie lecącym do Warszawy. 
Tym razem, mąż został z całą, naszą bandą, powiększoną dodatkowo, o rybkę sąsiadów, która powtórnie trafiła do nas na przechowanie, bo jak wszyscy sąsiedzi wiedzą, jesteśmy ludźmi zimnymi, bezwzględnymi i mało empatycznymi.
Kocyk elektryczny, służący teraz dla dwóch rybków, to tylko przykrywka naszego podłego charakteru.

Wypad do kraju tak samo jak spontaniczny, był z założenia krotki, bo miał trwać sześć dni. 
Wystarczajaco dużo czasu, żeby odbyć wszystkie, możliwe wizyty lekarskie i zrobić małe, głownie farmaceutyczne, zakupy i dodatkowo totalnie się zarżnąć, bo nie ma na to lepszego określenia.

W samolocie, los posadził mnie koło młodej kobiety, lat około trzydziestu, która  nie tylko była  młoda, to jeszcze się tak czuła, a na dodatek wyglądała.
Odwiedzała NY już kilkakrotnie, cały czas zakochana w tym miejscu.
Przegadałyśmy część podróży i uświadomiłam sobie jak dwie osoby mogą postrzegać jedną rzecz diametralnie rożnie, tylko ze względu na wiek. Smutne, ale prawdziwe.

Nowy Jork widziany jej oczami był zupełnie innym miejscem. 
Oczy jej błyszczały jak opowiadała mi to wszystko co ja widziałam. 
Zachwycała się wszystkim, nawet szczurami w metrze. 
I nie mowię tego ze złośliwością, bo nie mam nic przeciwko szczurom, bardzo inteligentne gryzonie, tylko ze słabym "pi arem".

Chyba nigdy wcześniej nie odczułam tego tak wyraźnie, nawet mając dzieci i prowadząc z nimi rozmowy o życiu, że jestem przedstawicielem innego gatunku, (raczej wymarłego, dinozaurów na przykład).
Dość szybko pocieszyłam się myślą, że przecież wszyscy albo lubią dinozaury, albo się ich boją i z tak poprawionym samopoczuciem wkroczyłam kolejny raz na ziemię przodków.

Kraina protoplastów przywitała mnie rozkwitem lata, słońcem i realnym, zagrożeniem przegrzania się w tych wszystkich warstwach, które miałam na sobie, potrzebnych do przeżycia zimy w Stanach.

Dotarłam do domu, wpadłam w ramiona rodziny, rozpoczynając w międzyczasie proces gruntownej zmiany wizerunku. 
W efekcie zaczęłam wyglądać jak te amerykańskie pacany w krótkich spodenkach w śniegu.
Nie zaczęłam, co prawda latać na pół goło, ale i tak wszyscy usiłowali mnie na siłę ubierać.
Po paru dniach trochę mi przeszło i zaczęłam się zachowywać normalnie, znaczy komórki mózgowe bezpowrotnie mi się nie ugotowały.

Rozpoczęłam proces diagnostyczny, w celach logistycznych uruchomiłam znajomą korporację. Zaraz na początku natknęłam się na znajomego pana taksówkarza, który wykazał pewne zaniepokojenie, że nie widział mnie przez dłuższy czas.
Po czym energicznie zaczął ze mną flirtować i wprowadził mnie w szczegóły załatwiania swojej i szwagra emerytury, (wyjątkowo perfidne), i ogólnego stanu zdrowia wnuczków, (swoich, szwagier się nie załapał).
Od razu poczułam się jak w domu.

I gdy ja sobie w takim, miłym towarzystwie wizytowałem rożne placówki medyczne, w Stanach dochodziło do mrożących krew w żyłach sytuacji.

Z rozwianym włosem wpadłam do domu, przegryźć coś i lecieć dalej kontrolować swoje organy wewnętrzne, kiedy przyszedł e-mail informujący mnie, że w moim domu, w Stanach detektor dymu rozszalał się w piwnicy.

Złapałam za telefon i przepytałam na okoliczność ewentualnego wycia systemu córkę. Moje starsze dziecko, wkurzone jak norka nie mogło sobie poradzić z wyłączeniem upojnych dzięków. 
Dodatkowo, w trakcie rozmowy ze mną do domu włamali się strażacy. 
Pod dom podjechały trzy wielkie wozy strażackie, dostarczając rozrywki sąsiadom i płosząc obżerającą się zwierzynę łowną.

Ponieważ w Stanach był poranek junior trwał jeszcze w objęciach Morfeusza.
Panowie wpadli do piwnicy, nakryli w niej Latynosa, który zadymił i zakurzył całe pomieszczenie i wystraszyli biedaka prawie na smierć.
Zrobili porządek z systemem, następnie zażądali rozmowy przez telefon oczywiście, ze mną. 
Poinformowali mnie, że nasz fachowiec jełop ma zakrywać czujniki, bo wprowadza w błąd amerykańskie służby ratunkowe, które z założenia istnieją żeby służyć, ale najchętniej nie idiotom.

Zgodziłam się, co do okoliczności, grzecznie przeprosiłam, (mam sentyment do strażaków) i panowie odjechali. 
Niestety nie zostawili żadnego fajnego kalendarza z porozbieranymi strażakami, ale prawdopodobnie nie chcieli zgorszyć nieletniego dziewczątka.
Odjechali z pompą i paradą, a junior przez cały czas trwania akcji się nie obudził, proszę jak mu ładnie służy to amerykańskie, oceaniczne powietrze.

Tutaj małe wyjaśnienie, w naszej dzielnicy występków o charakterze kryminalnym jest niewiele, (Dzięki Bogu). W praktyce, jak komuś zadymi kominek pod domem stoi od razu cała kawalkada wozów strażackich, bo chłopaki zwyczajnie się nudzą i potrzebują ruchu.

Moja córka była ogólnie rozbawiona całą akcją, zrobiła zdjęcia samochodów przed domem i żartownisia wysłała fotki do tatusia, (zdaje się, że bez komentarza).
Po paru sekundach miałam już na linii męża, który chyba nie do końca docenił humorystyczny wydźwięk sytuacji.

W międzyczasie, prawie w trakcie badań zaczęłam dostawać smsy od zaniepokojonych sąsiadek. Widok wozów strażackich najwyraźniej rozruszał całą okolicę i prawdopodobnie częstotliwość spacerów z psiakami znacznie wzrosła.

O faciu w piwnicy wszyscy zapomnieli, dalej sobie cichutko dewastował podłogę.

Następnego dnia fachowiec znowu dzielnie stawił się na posterunku i zaszył w podziemiach. 
Wygląda na to, że trafił nam się kawał twardziela, bo według mnie on pracuje tak legalnie, jak ja uprawiam zapasy w błocie. 
(Informacja dla tych co mnie nie znają i znają, słowo honoru, nie uprawiam).

Pechowo dla facia podłogowego, Plenipotenta najwyraźniej rownież nie rozbawiła wizyta dziarskich strażaków, bo za karę przetrzymał biedaka w piwnicy do nocy.
Przyjechał po niego bardzo późno, a najśmieszniejsze było, że wszyscy myśleli, że już go tam dawno nie ma, bo najwyraźniej bał się wcześniej wyjść.




środa, 6 lutego 2019

Wielka moc słowa pisanego, czyli horror amerykańskich lektur



Zgnębiona i skrajnie wyczerpana pochłanianiem wiedzy na poziomie amerykańskiej, szkoły podstawowej, postanowiłam zadumać się chwilę nad sensem doboru lektur i ich wpływu na nasze życie.

Temat niby nudny jak flaki z olejem, ale czy książki, które pochłanialiśmy bardziej lub mniej dobrowolnie w dzieciństwie nie ukształtowały w dużej mierze naszej osobowości ? 
Zdarzały się co prawda osobniki, które starały się pochłaniać jak najmniej, ale coś tam każdy załapał, nawet ci najbardziej oporni.



Do tej pory pamietam pierwszą książkę, którą wypożyczyłam samodzielnie z biblioteki szkolnej w drugiej klasie, wybrałam sobie inteligentnie "O psie, który jeździł koleją". 
(A mogłam o kotku Filemonie, inteligentka w ząbek czesana).


Obecnie owa książka znajduje się w zestawie lektur obowiązkowych. Do tej pory pamiętam, jak ryczałam jak bóbr na koniec. (Można się łatwo domyślić, że nie z powodu wzruszenia związanego z radosnym zakończeniem). 

Może dlatego nie jestem psychopatką, dokarmiam wiekszą część populacji okolicznego zwierzyńca i mój rybek ma swój koc elektryczny, a może po prostu taka miałam być, nawet jeżeli w życiu nie przeczytałbym żadnej książki. (DNA ma swoje prawa).


Porzucając gdybanie, bo analfabetyzm raczej mi już nie grozi, skupmy się na słowie pisanym dla dzieci i młodzieży.
I z ręką na sercu nie wiem co jest gorsze amerykańska podstawówka czy liceum.


Na razie skupię się na juniorze, o licealnych lekturach będzie trochę pózniej, muszę sobie dozować wrażenia, bo siły już nie te.


Jesteśmy w Stanach od półtora roku, przez ten czas mój syn przeczytał serię książek o wszystkich, możliwych kataklizmach, w których brały udział bohaterskie dzieci, o dzieciństwie sportowców, kilka dokumentów o zwierzętach i roślinach i książkę pod tytułem "Stone fox". 
Podsumowując książki były albo nudne, albo straszne, nic pomiędzy.



I tutaj nie odmówię sobie przyjemności streszczenia lektury głównej. 
Chłopiec sierota, chcąc uratować farmę dziadka, który w między czasie wpadł w depresję (powód nieznany), bierze udział w wyścigu psich zaprzęgów. 
Oczywiście ma nadzieję na wygraną pieniężną, są tylko dwa, małe problemy, po pierwsze ma tylko jednego psa, (ukochaną sukę), a po drugie niezwyciężonego rywala Indianina, corocznego zwycięzcę, tajemniczego, małomównego twardziela o posępnym spojrzeniu.



Normalnie nie opowiadam zakończeń, ale tym razem nie zdzierżę. 
Wyścig pełen emocji trwa, dzielna suka daje z siebie wszystko co może z miłości do dziecka i pada kilka metrów przed metą.



Indianin, normalnie postrach okolicznych mieszkańców, okazuje się szlachetnym człowiekiem, wstrzymuje jednym spojrzeniem resztę zawodników, żeby chłopiec mógł wygrać wyścig. 
I dzieciak wygrywa, niosąc nieżywego psa na rękach i ciągnąc za sobą zaprzęg, przekracza linię mety, wygrywa pieniądze, ratuje farmę, a mnie się chce wyć, prawdopodobnie bardziej niż wszystkie psy w tej książce razem wzięte.



To była tak zwana lektura wiodąca w zeszłym roku. Ze względu na braki językowe syna, musiałam mu tę książkę przeczytać i przetłumaczyć co do słowa. 
Miałam ubaw po pachy, można powiedzieć.
I tutaj mogłabym się retorycznie zapytać: "Za jakie grzechy ?"


I najwyraźniej tych grzechów mi ciągle przybywa, bo w tym roku, taką lekturą jest książka o Indiance. W wolnym tłumaczeniu, "Domek z brzozowej kory".

Jako pasjonatka Indian ucieszyłam się z tematu, licząc w duchu, że tym razem się obejdzie bez traum, a dodatkowo junior zapała gorącym uczuciem do kultury indiańskiej.

Początek zaczął się sielankowo, od widoku wyspy, na której żyło plemię Indian, (czas zdecydowanie przeszły), bo wszyscy umarli na czarną ospę, oprócz jednej, ocalałej, malutkiej dziewczynki raczkującej wsród leżących ciał rodziny. 


Taki ładny prolog, żeby przyciągnąć uwagę młodego czytelnika i nastroić go odpowiednio.
Ja już poczułam się rozstrojona wystarczajaco, ale wyjścia niestety nie miałam i dalej pochłaniam dzieło. 



Po szokującym początku, książka pozornie jest nudnawa. Pozornie, bo obfituje w urocze momenty zabijania zwierząt, zdzierania skór, łapania ptaków, ukręcania im łebków, patroszenia itd. 
Główna bohaterka ma 7 lat, czyli idealny wiek na polowania można powiedzieć.



Trochę te klimaty mi się nie zgadzają z Winnetou. (Romantyzm zdechł, albo raczej został mu ukręcony łeb).
W tym momencie fakt, że Karol May był do szpiku Niemcem, zupełnie nie ma znaczenia. Najwyraźniej niemieckie obywatelstwo nie przeszkadzało mu rozbudzić miłości do Dzikiego Zachodu wśród czytelników. Przynajmniej ze mną mu się udało, w odróżnieniu od autorki "Domku z brzozowej kory"



Tymczasem autorka naszej, indiańskiej lektury, szczyci się korzeniami rdzennych Amerykanów, oraz całym szeregiem nagród literackich.
Gratulacje, tylko może pomijając pochodzenie, powinna się zastanowić nad innym wyborem zawodu. 
A jeżeli pisanie stanowi jej pasję i sens życia, (chylę czoło), to może niech chociaż nie będzie obowiązkowe dla dzieci i w ogóle najlepiej dla nikogo. 



Jestem mniej więcej w połowie książki i jak na razie nie ma fajerwerków, (delikatnie rzecz ujmując).
Patrzę na mojego syna, który karnie, chociaż bez większego entuzjazmu czyta i zastanawiam się czy on w przyszłości będzie miał takie samo romantyczne spojrzenie na Indian jak ja.
Uczciwie przyznaję, w książce, codzienne życie Indian jest przedstawione bardzo wiernie i dokładnie, może nawet za bardzo. 
Dla dorosłego czytelnika prawdopodobnie wiele szczegółów może być ciekawych, ale dla dziecka, na przykład jednostronicowy opis jak śmierdział niedźwiedź może już niekoniecznie.


I tutaj wyjdzie ze mnie polska skłonność do węszenia teorii spiskowych. Nie mam wśród przodków Indian, ani na przykład Eskimosów, ale jestem przekonana, że gdybym musiała napisać o nich książkę dla dzieci, byłaby bardziej pozytywna, rozbudzające wyobraźnię i przede wszystkim sympatię. 


Czytając to arcydzieło, ostatnie uczucie jakie człowiek w sobie odkrywa to sympatia dla głównych bohaterów.
Wracając do teorii spiskowej, komu tak strasznie zależało, żeby przedstawić Indian w tak nudnawo-niekorzystnym świetle, przy jednoczesnym wmawianiu wszystkim, że jest to wspaniała lektura.



Nie umiem wielu rzeczy, ale umiem docenić dobrą książką, bez względu na fakt, czy jest to bajka, dukument czy krwawy kryminał.
A ponieważ zawsze staram się brać pod uwagę, że jestem nieobiektywna, chwyciłam córkę i zmusiłam biedulę do przeczytania jednego rozdziału i podzielenia się wrażeniami z matką.



Moje inteligentne dziecko, pechowo trafiło na rozdział z ukręcaniem głów ptakom, tudzież opisem głowy rodziny. 
Córka lekko zszarzała, (po mamusi ma słabość do zwierzaków), po czym w krótkich słowach przedstawiła recenzję. 
Stwierdziła: "osobowość dwubiegunowa despoty", (to o ojcu małej Indianki) i "nic dziwnego, że ty tak źle wyglądasz, jak czytasz to paskudztwo", to dla odmiany było o mnie.



Ja się nie upieram, że my Polacy to mamy same literackie "tęcze i jednorożce". 
Nie przesadzajmy, część naszych lektur potrafi wykończyć. "Janko Muzykant", (nic tylko siąść i płakać),"Anielka" (podobnie) i "Antek", na przykład który mógłby służyć za scenariusz do horroru.



Ale dla równowagi mamy rownież mnóstwo optymistycznych, przygodowych i rozbudzających wyobraźnię książek zarówno dla chłopców jak i dziewczynek. (Szklarski, Nienacki, Makuszyński, Musierowicz, Siesicka, bezsprzeczna królowa Chmielewska i wielu innych).
A żeby nie było, że zachwycam się tylko patriotycznie, to część naprawdę dobrych pozycji, to są tłumaczenia z całego świata, na przykład fantastyka dla dorosłych i dla dzieci, (Muminki rządzą !).



Uważam, że dzieci poprzez książki powinny poznawać świat ze wszystkich stron, smutnych, strasznych, śmiesznych, współczujących i brutalnych. 
Nic tak nie rozwija wyobraźni jak dobrze napisana książka i jednocześnie nic tak nie niszczy
psychiki jak tekst nieodpowiedni dla danego czytelnika na określonym etapie jego życia.
Dzieci nie można trzymać pod szklanym kloszem cały czas, ale nie wolno im fundować koszmarów i przerażać w imię źle pojętego rozwoju intelektualnego.



Bądźmy realistami, skoro taka lektura szkolna, mówiąc delikatnie psuje mi, osobie dorosłej dobry nastrój, wręcz mnie męczy to jak wpłynie na dziecko ?
W najlepszym razie nie wpłynie, w najgorszym zacznie w praktyce sprawdzać jak to jest z tym ukręcaniem łebków, ewentualnie ściąganiem skór.