środa, 13 grudnia 2017

Amerykańskie jedzenie, czyli cierpienia wątroby na emigracji



O jedzeniu już  pisałam wcześniej, nawet sporo, ale temat cały czas do mnie wraca. Prawdopodobnie dlatego, że jeść trzeba, w dodatku regularnie, najlepiej codziennie. 

Korzystając z okazji pozdrawiam serdecznie wszystkie Panie, które prowadzą takie sklepy na całym świecie. Oprócz niewątpliwie emocjonalnych przeżyć, dostarczają bowiem jakże potrzebne do przeżycia kalorie !

Nigdy nie uważałam jedzenia za sens życia i problemy żywieniowe średnio zaprzątały moja uwagę. Niestety na emigracji to się drastycznie zmieniło. Nie wiem na jakiej zasadzie ludzie tu tyją. 

Jesteśmy już na "wygnaniu" od paru miesięcy i ciągle nie możemy się przestawić na jedzenie amerykańskie. Podejrzewam, że cały czas nie znaleźliśmy właściwych sklepów (o ile oczywiście takie istnieją). 

Stosunkowo w miarę dobrze można ogarnąć problem śniadań i kolacji. Mamy już obcykane pieczywo, sery i polskie wędliny. 
Problemy pojawiają się przy obiadach. 

Mięso na przykład, leży go mnóstwo, ładnie wygląda, tylko w ogóle nie ma smaku. Co jeszcze nie jest najgorsze, bo parę razy się zagapiliśmy, kupiliśmy mięso od razu ociupinkę zamarynowane, gotowe do pieczenia i to dopiero była kulinarna  katastrofa. Czasami taka marynata jest bardzo słabo widoczna i trzeba by lizać takie mięcho, żeby określić smak. Mieliśmy z tym takie niespodzianki, że nie wiedziałam czy płakać czy się śmiać. 

Także temat mięsa pozostaje ciągle otwarty, osobista hodowla rogacizny lub standardowej trzody chlewnej w ogródku nie wchodzi w grę, bo my się wiążemy uczuciowo i musielibyśmy z taką krową mieszkać przez całe życie, aż by zdechła ze starości, a potem wyprawilbyśmy jej pogrzeb zamiast zjeść. 

No i te nieszczęsne warzywa i owoce. Tutaj bez pudła można liczyć na nasze świnki, które są lepsze niż wykrywacz metalu na lotniskach. Jak czegoś nie ruszają, należy to niezwłocznie wyrzucić. Parę razy usiłowałam zignorować ich milczące, napuszone sugestie i zawsze potem cierpiałam z tego powodu. 

Niech mi ktoś wytłumaczy dlaczego w takim wielkim kraju, który na zachodzie ma praktycznie stały dostęp do cytrusów i warzyw nie ma smacznego jedzenia ? Wracamy nieuchronnie do braku smaku. 
Nie jestem amatorką " śmieciowego jedzenia", ale nawet gdybym była to też nie widzę tu szału. 

Ostatnio spadł u nas śnieg, snieżyca trwała cały dzień i złapała nas w środku zakupów. Przemoczeni, przemarznięci i pioruńsko głodni, zdecydowaliśmy się przetestować następną amerykańską atrakcję. 

Wylądowaliśmy bowiem w takiej knajpce, gdzie chodzą Panie i dolewają cały czas kawę, wypisz, wymaluj jak na filmach. Ponieważ piliśmy herbatę, dolewały nam cały czas wrzątku, co też miało swój urok. 

Co do jedzenia to bazując na stereotypach wybraliśmy standardy amerykańskie. Najlepsza jazda była z naleśnikami z jagodami, które w praktyce bardziej przypominały omlety, były słodkie z natury, podane ze słonym masłem i słodkim syropem. Moje dziecko po ogarnięciu sytuacji na talerzu (wyglądało bardzo ładnie), zamieniło się ze mną błyskawicznie na potrawy. 

Naleśniki nie były złe, ale od razu powiem, że potem moja wątroba dość jasno przekazała mimo co sądzi o tego rodzaju rozrywkach żywieniowych. 

Obsługiwała nas sympatyczna pani z bardzo silnym akcentem. Jej sposób mówienia, wywołał u mnie niejasne wspomnienia. Przez cały czas trwania posiłku obstawialiśmy kraj pochodzenia naszej kelnerki. Po zapłaceniu rachunku nie wytrzymałam i zapytałam Panią. Okazało się, że jest Greczynką. 

Kocham grecką kuchnię, najlepsze krewetki, kalmary i ośmiornice w życiu jadłam właśnie w Grecji. Błyskawicznie znalazłyśmy wspólny język, kiedy skończyłyśmy omawiać smak, zapach i wygląd greckich specjałów obie miałyśmy autentyczne łzy w oczach (słowo honoru nie przesadzam).

Kończąc ten mocno niestrawny temat na własną obronę, krótka historyjka.


Niedawno poznałam parę lekarzy z Ukrainy. Temat zszedł na jedzenie, po krótkim narzekaniu pan doktor pocieszył mnie, że się przyzwyczaimy. Nie zdzierżyłam i z czystej ciekawości zapytałam czy on już się przyzwyczaił. Pan lekko się spłoszył, ciężko westchnął i powiedział, że jeszcze nie za bardzo. Drążyłam temat dalej, chociaż mój mąż usiłował mnie spacyfikować (możliwe zakłócanie porządku publicznego itd). Zapytałam przesłuchiwanego przeze mnie nieszczęśnika ile już lat tu żyje. Okazało się, że czternaście.

1 komentarz: