niedziela, 17 grudnia 2017

Światła wielkiego miasta, czyli samotność w tłumie


Moje potomstwo poczuło gwałtowną potrzebę zanurzenia się w cywilizacji. 

Mianowicie zgodnie stwierdzili, że jesteśmy w Stanach (zgadza się), niedaleko Nowego Jorku (zgadza się), a nie widzieliśmy choinki i świateł wielkiego miasta (no tak to się niestety nie zgodziło ze stanem faktycznym). 

Osobiście miałam w zanadrzu kilka innych pomysłów na spędzenie niedzieli niż uganianie się po Nowym Jorku, ale były one zdecydowanie za mało rozrywkowe dla młodszego pokolenia. 

Mąż postanowił zadziałać przekupstwem, zaproponował, że wstąpimy do sklepu Disney'a bo może coś nowego "rzucili". Pokusa była zbyt wielka, uległam. 

Przytomnie powstrzymałam całe towarzystwo od wyruszenia rankiem, bo przecież wtedy się jeszcze nic nie świeci. Opatuliliśmy się jak przystało na zapobiegliwą, Polską rodzinę i wyruszyliśmy  wczesnym popołudniem. 

O ile na naszym przedmieściu zalegało jeszcze trochę śniegu, o tyle w Nowym Jorku zupełnie go nie było. Było za to zimno, tłoczno i do  domu daleko. 

Rozpoczęliśmy  szybki spacerek, bo wolny raczej nie wchodził w grę. W parku Bryant'a wpadliśmy w środek czegoś w rodzaju bazarków rożnego rodzaju rękodzieła. 

Utknęłam jak zwykle w sklepiku z dekoracjami świątecznymi i trzeba było mnie wyciągać siłą (perswazji). Potem zupełnie nieoczekiwanie stanęliśmy oko w oko z wielką żywą choinką, obwieszoną olbrzymimi bombkami i gwiazdami, jeszcze nie podświetloną bo było za jasno. Muszę przyznać, że bardzo mi się ta choinka spodobała, miała w sobie to nieuchwytne świąteczne "coś". Już wtedy zaczęli mi się rzucać w oczy "chłopcy radarowcy", ale jeszcze nie nachalnie. 


Złapawszy  trochę ducha świąt, wyruszyliśmy dalej. 

W sklepie Disney'a panowało pandemonium. Ludzie z szaleństwem w oczach obwieszeni torbami wykupowali towar. W ramach promocji części pluszaków, przy zakupie jednego zdaje się drugi był za darmo. Promocja moim zdaniem zupełnie zbędna, bo wszyscy wręcz rzucali się na puchate, słodziakowate zabawki. Zreszta zupełnie im się nie dziwię, sama bym się trochę porzucała, ale chwilowo nie było zapotrzebowania niestety. 

Wzdychając nostalgicznie - jak te dzieci szybko rosną, dotarliśmy wreszcie na Rockefeller Plaza. I tu żarty się skończyły, a  duch Świat Bożego Narodzenia szybko się upłynnił, albo raczej mocno rozrzedził. 

Choinka faktycznie robiła wrażenie nawet z daleka, były lampki, anioły i od cholery policji. Obrońcy prawa byli uzbrojeni jak na wojnę, co przy takiej liczbie ludzi latających w amoku było w pełni zrozumiałe, aczkolwiek niekoniecznie miłe dla oka. Może jestem nietypowa, ale duże ilości broni palnej jakoś mi się kłócą z Magią Świąt. 

Chcąc przyjrzeć się wszystkiemu trochę bliżej jak ostatnie łajzy wpakowaliśmy się w tłum, który z nabożeństwem podziwiał wystawy sklepu Saks Fifth Avenue. 

Wtedy po raz pierwszy poczułam się mocno niekomfortowo. Otaczała mnie ściana ludzi, nie mogliśmy się  ruszyć, przytomnie tylko pilnowaliśmy dzieci. Nie wiedziałam co się dzieje, tłum bowiem pomalutku się przemieszczał. Okazało się, że w stronę tych nieszczęsnych wystaw. Muzyczka grała przeboje z kreskówek Disney'a, światła na budynku sklepu udawały zamek, ale mi było zupełnie niebajkowo. 

Wreszcie dotarliśmy na ulicę i tu okazało się, że o bliższym podejściu można tylko marzyć bo policja zamknęła ulicę. Kiedy udało nam się szczęśliwie wyrwać z tego obłąkanej rzeki ludzi, nawet moje dzieci miały niewyraźne miny. 

Zaczęłam sie zastanawiać, czy to jest kwestia wieku czy usposobienia. Doszłam do wniosku, że chyba głownie wieku, gdybym 20 lat temu znalazła się w takim tłumie pewnie świetnie bym się bawiła. Widziałam kupę rozchichotanych nastolatek, które bez przerwy robiły sobie zdjęcia, wyraźnie dobrze spędzając czas nie zwracając kompletnie uwagi na nic. A ponieważ nie jestem już nastolatką (całe szczęście, bo dorastać w obecnych czasach to niezłe wyzwanie), czułam tylko ból kręgosłupa i potworne zmęczenie. 

Nasyceni widokami zgodnie udaliśmy się  w drogę powrotną. Po dotarciu na "nasze tereny" uderzyła nas cisza i świeże powietrze. Tłum jak wiemy może pachnieć rożnie, ale raczej nie różami.

Wracając na koniec do naszych upojnych chwil w Wielkim Jabłku, byłam świadkiem sceny, która zapadła mi w serce. 

Stałam i podziwiałam te wszystkie świecące cuda przy słynnej choince, kiedy zwróciłam uwagę na mężczyznę, który znajdował się przede mną. Był bardzo niski, pochodzący z Ameryki Południowej (tak przynajmniej myślę) i rozmawiał przez telefon używając kamerki. Chociaż nie należę do bardzo wysokich kobiet i tak przewyższałam gościa o głowę. Dzięki temu widziałam mimo woli jego telefon. A on pokazywał choinkę i lodowisko swojej żonie i małemu synkowi, jednocześnie ich widząc. Oni siedzieli sobie gdzieś w blasku dnia, na jakimś ciepłym pustkowiu z malutkim domkiem w tle, a on stał sam w czapce marznąc i pokazywał im amerykańskie marzenie.

1 komentarz: