poniedziałek, 22 stycznia 2018

Mały przewodnik dla romantyków, czyli trochę amerykańskiej magii

Wiem, że jestem zadziorą, ale z ułańską fantazją i w duszy ciągle jeszcze mi gra. Opisywanie Mojej Wielkiej Amerykańskiej Przygody sprawia mi autentyczną frajdę, a ponieważ chciałabym trochę tej frajdy przekazać dalej, tym razem będzie się scukrzało w powietrzu. 

Na razie nasze zwiedzanie Stanów znajduje się w sferze planów, w związku z tym nie będę robić nikogo w konia i opisywać coś czego nie widziałam na własne oczy. Może na razie widziałam niewiele, ale mam nadzieję, że dla nieuleczalnych romantyków wystarczy. 

Wiem, że pisałam już o moim ogródku, ale czuję zdecydowany niedosyt w temacie przyrodniczym. 

Okolica, w której obecnie mieszkamy jest piękna (przynajmniej dla mnie). Nie wiem czy kiedykolwiek można się przyzwyczaić do jeleni, które po prostu się pokazują jakby przeniesione z innej rzeczywistości. Są naprawdę duże i piękne, w ich oczach widać inteligencję i niesamowity spokój. 

Ptaki, których nazw nie znam, swoimi kolorami zaprzeczają oczywistemu faktowi, że mamy zimę i powinny przybierać (przynajmniej dla przyzwoitości, jeżeli nie dla bezpieczeństwa),  bure kolory. Moje ulubione przypominają polskie dzięcioły, ale są całe niebieskie, w rożnych odcieniach błękitu i kardynały,  oczywiście dla odmiany  czerwone ze śmiesznymi czubkami. Razem z wiewiórkami codziennie tłuką się regularnie o nasionka i orzeszki, które kupujemy specjalnie dla nich. 

Na początku zimy przychodziło maksymalnie 6 wychudzonych wiewiórek, mój mąż się śmiał, że tutejsze wiewiórki najwyraźniej nie utrzymują ożywionych kontaktów towarzyskich, bo inaczej mielibyśmy ich zdecydowanie więcej. Obecnie co rano czeka 14 przyjemnie zaokrąglonych wiewiórek. Zdaje się, że jednak się ze sobą kontaktują (przynajmniej businessowo).

Całe to towarzystwo, oczywiście oprócz jeleni, pomieszkuje na drzewach. A te naprawdę robią wrażenie. Przede wszystkim są wielkie, stare i pięknie szumią. Między nimi znajdują się domy, co nie jest jakąś specjalną, turystyczną atrakcją bo nie żyjemy na księżycu, ale większość z nich robi wrażenie. Ja osobiście wolę te starsze, mniej wypielęgnowane, z werandami. 

A ponieważ znajdujemy się w bliskim sąsiedztwie Oceanu, wpływa on bardzo skutecznie na romantyczne porywy duszy (o ile oczywiście ktoś lubi wodę, ja kocham, ale to tak na marginesie).

I na koniec dla wszystkich, którzy cierpią na jesienno-zimową depresję jest słońce i niebieskie niebo, prawie codziennie. Może być zimno, ale nie jest ponuro i w duszy ciągle mi gra.


1 komentarz: