niedziela, 14 stycznia 2018

Uber, czyli samochód z niespodzianką

Według amerykańskich standardów jestem dziwolągiem, wręcz czymś co nie ma prawa istnieć, a dziwna sprawa istnieje i w dodatku rozrabia. Mianowicie, nie mam i nie prowadzę samochodu.

Już w Polsce wielu znajomych dziwiło się jak tak mogę żyć, mogłam i bardzo dobrze mi to wychodziło. Co prawda mam prawo jazdy, zrobione kupę lat temu, ale nigdy z nich nie korzystałam i chyba już tak zostanie. 

Mam świadomość własnych ograniczeń, nie śpiewam, nie tańczę w balecie klasycznym i nie narażam swojego i czyjegoś życia (przynajmniej świadomie).


Ponieważ mąż na szczęście samochód prowadzić umie i lubi tragedii nie ma. W celu ułatwienia sobie życia w amerykańskiej rzeczywistości zakupiliśmy samochód, duży, rodzinny, wygodny i biały.


Chociaż osobiście nie jestem kierowcą, bardzo polubiłam naszą nową formę komunikacji.
Mam nadzieje, że jak trochę odpuszczą śniegi, mrozy, epidemia grypy oraz inne tego typu rozrywki wypuścimy się na zwiedzanie Stanów. 
Póki co nauczyliśmy się racjonalnie organizować sobie rożne aspekty codziennego życia, takie jak na przykład zakupy. 

A ponieważ  jak wiadomo: "zawsze jak nie urok to przemarsz wojsk", postaraliśmy się o instalację Ubera. Uber jako forma przemieszczania się funkcjonuje już w Polsce, ale ja osobiście nigdy z niej wcześniej nie korzystałam posiłkując się raczej zaprzyjaźnioną korporacją taksówkową. 

Tutaj okazało się, że po pierwsze taksówki są drogie, a po drugie kierowcy mają swoiste poczucie czasu. Jechałam taksówką raz (oczywiście mowię tu o przedmieściach, bo w NY to działa zupełnie inaczej) i pan zamiast dojechać w ciagu 10 minut dotarł do mnie po 50. Myślałam, że coś mnie wtedy trafi. 

Zainteresowaliśmy się więc Uberem. Po problemach telefoniczno-techniczno-płatnościowych, udało nam się wreszcie wszystko dograć. Cały system działa jak w zegarku, czeka się krótko, wiadomo z góry ile czasu zajmie droga i ile będzie kosztować. Ceny są dużo niższe niż standardowych taksówek.

W charakterze dodatkowego bonusa, podobnie jak w czekoladowych jajkach z niespodzianką występują kierowcy. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, podróżować dwa razy z tym samym, za to zawsze dzieje się coś interesującego. 

Najmniej relaksujące są jazdy, gdzie kierowcy nie mówią w żadnym języku, przynajmniej rozpoznawalnym dla mnie. Arabskim niestety się nie posługuję. W takim wypadku trzeba zawierzyć systemowi komputerowemu i się modlić. Może nie potrafią się komunikować, ale podwożą tam, gdzie trzeba bez pudła. 

Prawdziwa rozrywka zaczyna się jak z takim panem można sobie pogadać. Jechałam z Włochem, tak włoskim, że mógłby grać Ojca Chrzestnego bez charakteryzacji i żadnego przygotowania, młodymi super przystojniakami latynoskiego pochodzenia (obiektywnie część aktorów hollywoodzkich mogłaby się przy nich nabawić kompleksów), Hindusami w turbanach, potężnymi Afroamerykanami z dredami lub bez, zawsze chwalącymi się dziećmi, wnukami i pokazującymi mi zdjęcia.

Jak do tej pory jednak z tych wszystkich podróży dwie najbardziej wryły mi się w pamięć.


Jazda nr 1. 
Wsiadam i widzę lekko wymiętego  Świętego Mikołaja we flanelowej koszuli w kratę, nawet okularki miał w odpowiednim stylu. Pan z uśmiechem od ucha do ucha zagaił rozmowę waląc prosto z mostu, czy wierzę w Jezusa, a następnie zaproponował wspólną modlitwę. Po raz pierwszy w życiu modliłam się w środku transportu nie ze strachu w dodatku na głos. Sympatyczny kierowca produkował tak pozytywne wibracje, że nie miało kompletnie żadnego znaczenia, jakiego jest wyznania. Pobłogosławił mnie na do widzenia i pojechał wibrować pozytywnie z następnymi pasażerami.


Jazda nr 2. 
Wsiadam i widzę młodego faceta, takiego bardziej śniadolicego. Pan przepytawszy mnie na okoliczność akcentu i kraju pochodzenia rozpromienił się i zadeklarował, że jest fanem piłki nożnej. W Stanach piłka nożna nie jest tak popularna jak praktycznie wszędzie na całym świecie. Tym bardziej szokujące było to, że kierowca był naprawdę nieźle oblatany z historią polskiej piłki nożnej. Prawdziwe wzruszenie mnie ogarnęło jak zaczął wspominać Bońka, wszystkie nasze sukcesy piłkarskie z lat 70-tych i na koniec zaczął skandować: Lewandowski, Lewandowski !!! Mój duch patriotyczny lekko zahibernowany na skutek niskich temperatur ożywił się znacząco. 
Na koniec okazało się, że sympatyczny gościu jest z Haiti, Boże jaki ten świat jest mały !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz