czwartek, 18 stycznia 2018

Legginsy, czyli gdyby głupota miała skrzydła

Odkąd sięgam pamięcią staram się żyć według zasady "żyj i daj żyć innym", Ameryka jednakże wystawia regularnie moją, liberalną postawę życiową na próbę. 

Przyznam uczciwie, że parę razy udało mi się opanować tylko ze strachu przed przymusowym zwiedzeniem oddziału penitencjarnego.

Nigdy nie wtrącałam się w wychowywanie cudzych dzieci, nie pouczałam innych mamuś na placu zabaw itd. Tutaj niestety jest to wyzwanie, zwłaszcza teraz kiedy zrobiło się naprawdę zimno. 

Zahartowana w bojach przez polskie zimy oraz długoletnie macierzyństwo, przygotowałam moje dzieci na zimę odpowiednio do klimatu (nie ma sorry). Standard: ciepła kurtka, czapa, szalik, rękawiczki i naprawdę ciepłe, nieprzemakalne buty (na wszelki wypadek wszystko w wersji podwójnej).

Junior dostał twarzowy woreczek z butami na zmianę w szkole i odetchnęłam dumna ze swojej zapobiegliwej postawy.

Najpierw, co już powinno było mi dać do myślenia, okazało się, że z całej klasy tylko mój syn i jeden kolega mają buty na zmianę. Lekko zdębiałam i wyobraziłam sobie jak te dzieciaki muszą się gotować w tych ocieplanych kożuszkiem buciorach cały dzień, o zapachu nie wspominając. 

Prawda okazała się, jeszcze bardziej szokująca. Ponieważ spora część dzieci jest dowożona przez mamusie lub mieszka w pobliżu szkoły, inteligentne inaczej rodzicielki wysyłają do szkoły dzieci w wersji mocno okrojonej, gotowej do zdobywania wiedzy, z całkowitym pominięciem procesu przebierania.

Typowy amerykański dzieciak ma cienką kurteczkę, adidaski i jeżeli ma dużo szczęścia długie spodnie i czapkę. Większość ma legginsy lub krótkie spodenki. Nie wiem czy to ma hartować te dzieciaki, ale wygląda po prostu strasznie.

Zazwyczaj jak stoję przed szkołą w moim wspominanym wielokrotnie z rozrzewnieniem kożuszku, (który kocham wraz ze spadkiem temperatur coraz bardziej), obserwuję dzieciaki i mamusie. 

Sama pewnie też jestem niezłą rozrywką dla nich. Ja wyglądająca jak dziki, polski, kudłaty zwierz i mój potomek, mała wersja niedźwiadka, opatulonego na maksa obok porozbieranych kolegów.

I to właśnie te obserwacje regularnie podnoszą mi ciśnienie i skłaniają do refleksji czy, jak to było w kultowym serialu "Szpital na peryferiach", gdyby głupota mogła latać to wszyscy Amerykanie fruwaliby jak gołąbki czy tylko część z nich ma takie skłonności do lotów.

Nawet nie jestem w stanie stwierdzić, ile razy widziałam dzieci w tych chrzanionych legginsach z czerwonymi, odmrożonymi łydkami, bo nawet jak taki dzieciak ma do przebiegnięcia 50 metrów lub czeka na mamusię 5 minut w minusowych temperaturach to jest to o te 5 minut za dużo.

I teraz w Stanach dodatkowo wybuchła epidemia grypy. Dostałam z dwóch szkół emaile jak mam się zachowywać. Same życiowe mądrości: nie wysyłać chorego dziecka do szkoły (odkrycie roku), a jak ma gorączkę to nawet jak się czuje dobrze to też go nie wysyłać (szokujące), a jak mu już gorączka minie to po 24 godzinach może wrócić do szkoły. 

Chyba nikt słynnym, amerykańskim naukowcom jeszcze nie powiedział, że dobrze jest potrzymać takiego delikwenta w domu trochę dłużej, mianowicie 72 godziny, żeby uniknąć ewentualnych powikłań, ale co ja tam wiem jestem tylko szaloną Matką Polką w kożuchu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz