poniedziałek, 22 stycznia 2018

Mowa ciała, czyli czy warto uczyć się języków

Już od jakiegoś czasu chodzi za mną jeden temat. Chodzi to mało powiedziane, męczy mnie i wręcz dyszy w kark. Dzisiaj się wreszcie poddałam, spróbuję opisać w miarę możliwości nie złośliwie (będzie ciężko), jak wyglądają formy komunikacji z Amerykanami, a wyglądają cienko, blado i ogólnie nieestetycznie. 

Gwoli informacji i uczciwości informuję, że mowię, piszę i czytam po angielsku już od wielu lat. Oczywiście nie czytam sobie Shakespeare'a w oryginale do poduszki, ale na przykład kryminał już mogę (chociaż niekoniecznie chcę, bo lubię czytać po polsku, wolno mi).

Bez względu na uczucia patriotyczne, czy je ktoś ma czy nie, na Polskę, tak jak i na każdy kraj można ponarzekać. Nasza Ojczyzna nie przypomina utopijnego raju, ale myślę, że mamy powody do dumy.

Wracając do naszego kraju, wszyscy mówią, piszą i są w stanie porozumiewać się po polsku bez problemów. Co prawda, ilość czytanych książek per capita jest przygnębiająca, częstotliwość chodzenia do teatru jeszcze gorsza, ale jak to ładnie określamy "statystyczny Polak" ma całkiem przyzwoitą wiedzę o świecie i własnym kraju o tabliczce mnożenia nie wspominając.

Zawsze przyjmowałam to za pewnik, słyszałam co prawda rożne historie o Stanach, ale rzeczywistość przerosła moje zdolności pojmowania i akceptacji. 

Mówiąc brutalnie Ameryka to kraj emigrantów nowych i starych. To sztuczny twór, który powstał po wymordowaniu tzw. "rdzennych" Amerykanów czyli Indian, którzy mieli tego pecha, że nie byli jednym narodem, tylko grupą plemion rozsianych po wielkim, bogatym we wszystko co się da kontynencie. 

Skracając moje wynurzenia historyczne, biedni Indianie, (a przynajmniej to co z nich zostało) wylądowali w rezerwatach jak zwierzęta, a ziemie opanowali pielgrzymi, obecnie nazywani już mniej romantycznie emigrantami. W efekcie można było się spodziewać, że naturalnym problemem będzie stworzenie wspólnego języka. Aczkolwiek nie uważam, że to język stanowi problem tylko ludzie. Angielski ze swoją gramatyką, jest na pewno przyjemniejszy w nauce niż na przykład polski, nie wspominając o całej grupie języków skandynawskich. 

W teorii wszystko powinno być pięknie, praktyka jak zawsze pokazuje palec (wszyscy wiemy dokładnie który). Żyję w kraju, gdzie miliony ludzi to analfabeci lub ludzie nie mający zielonego (ani żadnego innego koloru) pojęcia o tylu rzeczach, że jest to ciężkie do uwierzenia. 

Są miejsca, w których nie mam żadnych problemów z komunikacją, należą do nich szkoły, niektóre przychodnie, urzędy nastawione na dużą ilość formalności i wypełniania papierków. Ale niestety na przykład w sklepach, rożnych punktach usługowych czy (o zgrozo) aptekach to już jest dramat. 

Uważam, że pani "na kasie" nie musi mieć doktoratu, ale powinna zrozumieć podstawowe zdania we własnym języku, tymczasem nie rozumie. Oprócz braków językowych pojawiają się też braki tzw. merytoryczne. Przykład z życia: kupuję cykorię i pęczek koperku pani pyta: "Co to jest ?" Wyjaśniam, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo ona mnie nie rozumie i nie zna tego słowa. Ja go znam, a ona nie, a jesteśmy w jej kraju. Nie wierzę, że gdzieś w Polsce na wsi czy mieście, w małym spożywczaku czy wielkim supermarkecie jest ktoś kto nie rozpozna koperku. Takie przygody mam tu na porządku dziennym. Jak się można domyślać nie zbudza to mojego specjalnego podziwu. 

Osobnym problemem jest "postawa świadomego niedosłyszenia". I to jest chyba jeszcze gorsze, bo o ile można z ciężkim westchnieniem, porozumiewać się za pomocą rąk, nóg, min i całego ciała robiąc z siebie klauna (zwłaszcza w sklepach jest to świetne uczucie, jak za tobą jest cała kolejka ludzi z wózkami) o tyle spotkanie się oko w oko z Amerykaninem, który po prostu cię nie słucha chociaż swietnie rozumie jest naprawdę wkurzające. 

Odbywa się to w sposób pozornie cywilizowany i jak to tu zwykle bywa towarzyszy mu milion uśmiechów. Zadaje się pytanie i otrzymuje odpowiedź, która nijak się nie ma do treści rozmowy. Powtarza się pytanie i efekt jest dokładnie taki sam. Można tak w nieskończoność. Oni po prostu nie słuchają, przyjmują za pewnik, że pytasz o jakaś konkretną rzecz, udzielają na nią odpowiedzi i nie ma sposobu (bez naruszenia kilku paragrafów), żeby ich zmusić do myślenia. 

Na przykład mam takie sytuacje regularnie w naszym klubie sportowym. Na początku myślałam, że może mój angielski zardzewiał, ale okazało się, że mój maż ma dokładnie takie same wrażenia, dodatkowo pocieszył mnie, że on ma z tym do czynienia jeszcze częściej (sam czar i urok).

Byłam kiedyś świadkiem rozmowy dwóch Amerykanek (klasa średnia bez szaleństw), uczciwie powiem nie wiem jak one się dogadały. Słyszałam dzieci w podstawówce używające bardziej złożonych zadań.

Jak można mieć jakiekolwiek kompleksy i poważnie traktować kraj, w którym większość mieszkańców nie jest w stanie porozumieć się ze sobą w ojczystym języku ? I na jakiej zasadzie jest to światowa potęga ? 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz