sobota, 27 stycznia 2018

Rozrywki językowe, czyli komunikacja na wesoło

Co myślę o lingwistycznych zdolnościach Amerykanów już pisałam i to dokładnie. Jednakże oprócz frustracji używanie języka angielskiego w Stanach czasami dostarcza prawdziwej rozrywki. 

Już przyzwyczaiłam się do nieśmiertelnego "How are You?" 
Chociaż myślę, że na początku każdy obcokrajowiec ma ochotę odpowiadać na to konkretne pytanie wyczerpująco i zgodnie ze stanem faktycznym. Problem w tym, że nikt nie chce tego słuchać. No bo wyobraźmy sobie taką sytuację po polsku:


- Jak się masz ?
- Tak sobie mam hemoroidy

- Co słychać ?
- Mam depresję, łupie mnie w krzyżu i zdechła mi złota rybka

Taaaak, z tej perspektywy zdecydowanie lepsze jest rozwiązanie amerykańskie, gdzie na wszelkie tego rodzaju pytania/powitania, jest praktycznie jedna odpowiedź: ŚWIETNIE !

Zadziwia mnie też sposób żegnania pod szkołą, rodzice rzucają w powietrze za biegnącymi dziećmi " love You". Nikt nie przywiązuje do tego specjalnej wagi, w tym kontekście te słowa występują raczej jako, może bardziej osobiste, ale ciągle normalne pożegnanie. A z drugiej strony kiedy mężczyzna wypowie to w formie pełnej " I love You" do kobiety, to jest to równoznaczne prawie z deklaracją małżeństwa. 

Tak, należy uważać bo jedna literka za dużo i trzeba dawać na zapowiedzi.

Niedawno musiałam odbyć z moją starszą pociechą wizytę lekarską. Oczywiście po wypełnieniu stosu papierków w dwóch rożnych recepcjach, czułam się lekko wymięta. 

O ile trochę pod koniec tego procesu osłabłam to błyskawicznie wróciły mi siły witalne, kiedy już blisko końca tego biurokratycznego ciągu trafiła nam się recepcjonistka (rasistowsko opisuję: młoda, ładna i biała). 

Zadała mi pytanie o lekarza tzw. pierwszego kontaktu. Grzecznie poinformowałam blond dziewoję, że jesteśmy tu od paru miesięcy, zdrowie odpukać nam dopisuje i jeszcze się takowego nie dorobiliśmy. 

Dziewczyna ponowiła pytanie o lekarza, poddając w wątpliwość prawdziwość moich słów, wyjaśniłam ponownie. 

Drążyła temat dalej patrząc na mnie podejrzliwie. Obrazowo opisałam naszą tężyznę fizyczną.  Nie odpuściła, rozpoczęła szturm po raz trzeci tryumfalnie mi udowadniając, że na bank się mylę, bo jak mnie wpuścili do szkoły ? Czułam silną pokusę powiedzenia, że przez okno, ale grzecznie wyjaśniłam, że do szkoły mnie wpuścili bo sprawdzili szczepionki, co trzeba to zrobili, dzieci zdrowe i mogły zacząć pochłaniać wiedzę. 

Pani recepcjonistka się zawiesiła, widać było, że nie da rady rozwiązać tego problemu samodzielnie. Najśmieszniejsze i bardzo sympatyczne w całej tej sytuacji było to, że po mojej drugiej odpowiedzi, zaczęli jej wyjaśniać sytuację inni czekający w poczekalni pacjenci (Amerykanie) oraz jej kumpelka druga recepcjonistka. Trwało to i trwało, ale naprawdę się wzruszyłam i dodatkowo odetchnęłam, że skoro rozumieją mnie wszyscy oprócz niej to nie jest źle.

Przeżyliśmy tu już trochę takich śmiesznych sytuacji, aczkolwiek raz zdarzyło mi się, że nie wiedziałam jak zareagować. 

Byliśmy w sklepie i przy kasie poproszono nas o podanie adresu emailowego w celach marketingowych. Podaliśmy, bo co będziemy dziewczynie (młodej i sympatycznej), żałować, niech nam przysyła emaile. Kasjerka pieczołowicie wprowadziła nasz adres emaliowy do systemu, a następnie zapytała (na poważnie), czy to jest nasz numer telefonu.

Staliśmy z moim mężem jak dwa głąby, nasze miny, jak to się mówi musiały być bezcenne. Małżonek pierwszy otrząsnął się z szoku, wyjaśnił panience, że to e-mail i wyciągnął mnie ze sklepu. Najwyraźniej się obawiał mojej błyskotliwej reakcji na to genialne pytanie, nie musiał bo zdolność mowy odzyskałam dopiero po dłuższej chwili.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz