niedziela, 1 września 2024

Tajemnica zaginionych jajników, czyli przyjaźń na emigracji

 W Stanach, mimo usilnych starań udało mi się znaleźć “tylko” dwie polskie, bratnie dusze. Preferując jakość nad ilością z wdzięcznością przyjęłam od losu dar w postaci dwóch przyjaciółek. Co ciekawe różni je prawie wszystko, a mimo wszystko obie wpasowały się w moje życie na emigracji jak brakujące puzzle.


Pierwszą, nazwijmy ją dla potrzeb narracji Szaloną Duszą poznałam na Jamajce trzy lata temu i jeszcze o niej na pewno napiszę.
Druga pojawiła się w moim życiu dwa lata temu i to jej właśnie zgubiły się jajniki i jak na razie się niestety nie znalazły.

Początek naszej znajomości był dość oryginalny, to był ten moment w moim życiu, kiedy kręgosłup zaczął strajkować. Myślałam wtedy, że może przekonam go do dalszej współpracy przez masaże i rehabilitację. Od sąsiadki dostałam numer telefonu do innej Polki, która też cierpiała z tego powodu. Zadzwoniłam, żeby mi dała tylko numer telefonu do rehabilitanta, a przegadałyśmy dwie godziny i obie miałyśmy wrażenie, że przyjaźnimy się od lat. Rozmawiałyśmy przez telefon jeszcze kilka razy i postanowiłyśmy się spotkać razem z mężami. Okazało się , że mieszkamy w odległości ok. 5 kilometrów od siebie, także, „hulaj dusza piekła nie ma” !

I gdy już wszystko miałyśmy dograne ja wraz z moim Mężem i Juniorem złapaliśmy COVID. Nie ukrywam, że było bardzo ciężko. Psychika ludzka ma to do siebie, że po traumatycznych przeżyciach wypiera wspomnienia w celu regeneracji. Pandemia się skończyła i wspomnienia wyblakły, ale nie do końca. Pamiętam ten moment kiedy wszyscy czuliśmy się bardzo źle i samotnie. Każda choroba wywołuje stres, lęk albo wręcz przerażenie. Choroba daleko od domu bez nikogo kto podałby przysłowiową szklankę wody jest straszna.

I właśnie wtedy w najczarniejszym momencie zadzwoniła moja, nowa znajoma i poinformowała mnie krótko, że pod drzwiami mam torbę z jedzeniem. Zaskoczyła mnie tym zupełnie. Ugotowała nam rosół, jakieś mięsko i upiekła babeczki. Przysięgam nigdy nie zapomnę tego uczucia jak jadłam ten rosół. Wręcz czułam jak razem z nim w moich żyłach zaczyna płynąć czysta, pozytywna energia. To było dosłownie „opium w rosole”, (pozdrawiam wielbicieli Musierowicz).

Cała sytuacja była o tyle ciekawa, że postanowiłyśmy, że będziemy konserwatywne i nie wyślemy sobie zdjęć, żeby sprawdzić jak wyglądamy, tylko poczekamy do osobistego zapoznania. I poczekałyśmy. Jak już doszliśmy w miarę do siebie po Covidzie spotkałyśmy się i było to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Po przegadaniu wielu godzin przez telefon stanęłam oko w oko z obcą kobietą. Prawie natychmiast złapałyśmy kontakt i był to początek przyjaźni, która trwa do dziś.

Pani Rosołkowa, bo tak ją będę dalej nazywać, zadzwoniła do mnie parę dni temu i opowiedziała mi historię, która mnie lekko zszokowała, lekko bo po własnych doświadczeniach z amerykańską służbą zdrowia już byłam przyzwyczajona.

Otóż Pani Rosołkowa cierpiała na silne bóle brzucha, ponieważ sytuacja zaczęła wyglądać poważnie wylądowała w szpitalu, gdzie zrobili jej usg dopochwowe i lekarz stwierdził, że nie widzi jej jajników. Dla ścisłości jajniki moja kumpela ma, podobnie jak potomstwo urodzone przez siebie osobiście. W związku z tym możliwośc, że jajników nie posiadała nigdy, tylko tego nie zauważyła, nie ma.  
Następnie ten sam genialny lekarz stwierdził, że może jej jajniki zaplątały się z jajowodami. Najwyraźniej takie splątanie bardzo niebezpieczne i bolesne jest również niewidoczne.

Zrobili jej tomografię, ale jajniki uparcie pozostały niewidoczne, przynajmniej dla lekarza. W przypływie desperacji wysłali ją na konsultację do następnego ginekologa, który stwierdził i tutaj zacytuję, bo nie mogę się powstrzymać: „Wszystko jest w porządku, bo na starość tak bywa. Hormony zanikają, a wraz z nimi mogą i jajniki”. 
Dla ścisłości Pani Rosołkowa to kobietka 50 plus, ale raczej 60 minus. Nie nazwałabym jej młodą kobietą, ale ze starością to bym się jeszcze nie wyrywała przed orkiestrę.
Ginekolog w uśmiechach odesłał ją do gastrologa, bo raczej nie można leczyć niewidocznych organów.

Po usłyszeniu tej diagnozy lekko mnie zatchnęło, ją wręcz przeciwnie, zaakceptowała fakt zanikania organów na starość z wdziękiem i pokorą. To jest naprawdę bardzo inteligentna i wykształcona kobieta więc jej reakcję tłumaczę zmęczeniem materiału, bo mieszka w Stanach od 20 lat. Ja całe szczęście dopiero siedem i dodatkowo jak dwa miesiące temu odwiedziłam mojego ginekologa, to bez problemu znalazł moje jajniki za co jestem jemu i moim jajnikom bardzo wdzięczna.

czwartek, 11 lipca 2024

Emocjonalne koło, czyli koniec rehabilitacji

 Drugiego dnia po powrocie do Stanów wylądowałam na rehabilitacji, tym razem w wersji amerykańskiej. Mój Mąż podszedł do sprawy poważnie. Można powiedzieć, że od razu rzucił mnie na głęboką wodę. Posprawdzał wszystkie możliwe przychodnie rehabilitacyjne w okolicy, aż znalazł taką, w której nie bali się mnie przyjąć.

Nie ukrywam, że jadąc tam nie miałam ani wielkich oczekiwań, ani co gorsza nadziei.

Weszłam do środka, miałam ze sobą dokumentację medyczną po polsku, zdjęcie rentgenowskie w telefonie i nie zagojoną do końca bliznę na plecach, melodramatyzując odrobinkę, wyszłam osiem ciężkich miesięcy później. Miałam już pojęcie jak może wyglądać “polska” rehabilitacja po tak poważnej operacji, amerykańska chociaż opierała się generalnie na takich samych zasadach była trochę inna.

Przede wszystkim nie było mat na podłodze, w pozycji leżącej ćwiczyło się na łóżkach, sprzęt do ćwiczeń był taki sam, nie było szatni, więc na ćwiczenia wchodziło się prosto z ulicy, albo raczej prosto z samochodu. Za całość był odpowiedzialny tylko jeden rehabilitant z prawdziwego zdarzenia, nie tylko niegłupi, ale również wykształcony. Podejrzewam, że dlatego nie bał się mnie rehabilitować, miał na imię Steve i tym razem nie melodramatyzując to dzięki niemu przetrwałam te miesiące bez psychotropów i depresji. Byłam jedyną jego pacjentką po operacji kręgosłupa, cała reszta to były urazy kończyn i rehabilitacja sportowców. Bez jego zgody, jego asystenci nie mieli prawa nawet poprosić mnie, żebym zgięła palec.

Powtórzyła się tutaj sytuacja z okresu pooperacyjnego, to nie ból był dla mnie najgorszy, ale strach. Tym razem strach, że nic się nie goi, że nic się nie zmienia i ogólnie poczucie, że jestem z tym wszystkim sama. Aczkolwiek mój Mąż trwał przy mnie jak skała, to było niewystarczające, ja potrzebowałam zapewnień fachowca, najchętniej takiego, który ma rentgen w oczach.

Zaczęłam rehabilitację, mieli tam ze mną na początku problem, bo nie narzekałam na ból co wszystkich dezorientowało. Dość szybko zyskałam miano twardziela, który się w ogóle nie buntuje i nie narzeka jak mu dokładają ciężarki, czy dodatkowe ćwiczenia. To Steve zmusił mnie do określania bólu regularnie w tej idiotycznej skali od 1 do 10. Chcąc być bardziej dokładną wprowadziłam do niej ułamki dziesiętne. Nauczył mnie wstawać z łóżka, żeby nie kurczyć się z bólu i kiedy przegięłam z ilością ćwiczeń i z udawaniem, że nie boli tak strasznie jak bolało naprawdę, wprowadził ograniczenia i zatrzymał moje szaleństwo.

Po każdej sesji ćwiczeń, rozciągał mi mięśnie nóg, co może się wydać dziwne, bo to nie nogi mi operowano, ale miało dużo sensu ponieważ nie tylko mi te nogi rozciągał, ale mógł również ocenić jak się zmienia elastyczność mojego ciała, a po operacji była beznadziejna. Nasze rozmowy podczas tych rozciągań, oprócz plotek bardzo często wyglądały tak:

Steve: Boli ?
Ja: Boli, ale nie szkodzi
Steve: Jeszcze ma prawo boleć, ale wszystko będzie dobrze, tylko jeszcze nie teraz.
Ja: Kiedy ?
Steve: Za rok.
Ja: Ale nic mi się nie urywa w środku ?
Steve: Nic
Ja: To dobrze

Dla zainteresowanych proces zdrowienia po operacji kręgosłupa lędźwiowego jest opisywany, (tutaj uproszczę),  jako 3-6-12, czyli pierwsze 3 miesiące bardzo silnego bólu i bardzo ograniczonej mobilności, następne 3 miesiące mniejszego bólu i trochę większej mobilności, a jeszcze następne 6 miesięcy dużo mniejszego bólu i odzyskania według mnie, ok. 80% dawnej sprawności. Cały proces gojenia po pierwszym roku zależy indywidualnie od pacjenta, czasami to jest już koniec, a czasami ludzie potrzebują następnego roku, żeby całkowicie dojść do siebie. Ideałem jest sytuacja powrotu do sprawności bliskiej 95%. Niestety jest też procent pacjentów, który nigdy nie odzyskuje pełnej sprawności.

Mogę śmiało powiedzieć, że to nie mój kręgosłup Steve utrzymał w pionie, aczkolwiek nad nim też czuwał. Najpierw chodziłam na rehabilitację trzy razy w tygodniu, potem dwa razy. Po ośmiu miesiącach kiedy byłam w Polsce poszłam na kontrolę do mojego chirurga i zaliczyłam następne prześwietlenie. Chirurg był bardzo zadowolony z widoku, nie mojego oczywiście, tylko mojego, tytanowego kręgosłupa, pochwalił wyniki, wysłał na ostatnią sesję rehabilitacyjną w celu sprawdzenia ogólnej sprawności i kazał mi cytuję: „zacząć normalnie żyć.”

Chyba jeszcze wtedy nie byłam na to gotowa, poszłam na ostatnią, (z założenia) rehabilitację, i tym razem natknęłam się na Rambo, kompletnie nie empatycznego gbura i szczerze się ucieszyłam. Wiedziałam, że nie będzie mi słodził i zaraz się po mnie przejedzie jak po chudej kobyle. Z drugiej strony miałam pewność, że jeżeli coś będzie w porządku to naprawdę będzie w porządku. Spędziłam z nim ponad godzinę, pod koniec już nie wyglądałam tak świeżo jak na początku. Dołączyła do nas Równa  Babka, która mi ostro kibicowała, a on obserwował mnie jak żałosnego wirusa pod mikroskopem. Rozrysował mi kilka trudnych ćwiczeń, a na koniec pochwalił, kazał robić to co lubię, pływać, tańczyć, może niekoniecznie skakać na bungee, ale po prostu żyć.

Jego uznanie uświadomiło mi, że zamknęłam kolejny etap w moim życiu. Jakim był człowiekiem najlepiej opisuje jego pożegnanie i tu również cytat: „Nie chcę Pani nigdy więcej widzieć, wszystkiego dobrego.”
Życie zatoczyło koło, Rambo mnie pionizował po operacji i Rambo odtrąbił koniec oficjalnej rehabilitacji i powrót do normalności.

Wróciłam do Stanów i poszłam tym razem na ostatnią rehabilitację do Steve’a i pożegnanie z nim i z jego pracownikami po tych, wszystkich miesiącach wcale nie było łatwe. Przyzwyczaiłam się do tych spotkań, stały się częścią mojego życia, wiedziałam, kiedy syn Steve’a ząbkuje, ile tatuaży ma dziewczyna, która zmieniała mi obciążenie i ile psów ma recepcjonistka. 

Steve pożegnał mnie emocjonalnie i bardzo po amerykańsku: „Byłaś super twardziel, zasłużyłaś na to, może ktoś inny naprawił ci kręgosłup, ale to ty wykorzystałaś te szansę, bo sama operacja to było za mało.”

Tak naprawdę wcale nie chciałam ich opuszczać, ale wszystkie osoby decyzyjne, czyli mój chirurg, Rambo i Steve, stwierdzili, że już nadszedł czas, żeby polecieć. Myślę, że gdybym była pisklakiem to to był ten moment kiedy rodzice wykopują dosłownie takiego ptaszka z gniazda i nie sądzę, że pisklaki lubią te momenty, chociaż może są jakieś zbuntowane, które chcą dać dyla. Ja nie chciałam. Wszystko to było bardzo emocjonalne. Wzięłam głęboki wdech i metaforycznie opisując moje uczucia, rozpostarłam skrzydła.



wtorek, 9 lipca 2024

Kim jesteście ?




Tym razem zamiast wpisu będzie prośba.
Od jakiegoś czasu widzę, że mój blog jest czytany w Azji, głównie w Chinach, Hong Kongu, Singapurze i Korei.
Mam pytanie, jak to jest możliwe ?
Kim jesteście drodzy Czytelnicy ?
Nie ukrywam, że sprawia mi to ogromną radość ! 
Pozdrawiam Was serdecznie, czy możecie opowiedzieć jak na mnie trafiliście,
 
bo „za Chiny Ludowe” nie mam pojęcia !





Leczenie w USA, czyli płacić czy cierpieć ?

 Gwoli ścisłości, nie jestem wielbicielką amerykańskiej służby zdrowia. Właściwie to nie wiem, czy ktokolwiek w Stanach jest, obstawiałabym, że zachwyty płyną głównie z zagranicy. I tylko dla formalności chciałbym zaznaczyć, że jest to moja całkowicie subiektywna opinia, aczkolwiek oparta w całości na własnych doświadczeniach. 


Mam wrażenie, że amerykański pomysł na opiekę medyczną jest następujący: na poziomie określiłabym go jako podstawowym, czyli zaziębienia, wszelkiego rodzaju infekcje, problemy gastryczne, wszyscy mają się leczyć sami. To znaczy iść do apteki, przeczytać na opakowaniu jak stosować dany lek, a potem go brać i się modlić. 

Na poziomie lekko zaawansowanym, czyli kiedy leki nie działają  szukać pomocy u lekarza pierwszego kontaktu, który zleca badania, zapisuje leki “spod lady” i w przypadkach trochę bardziej skomplikowanych odsyła do specjalisty. Od razu informuję, że proces odsyłania to na ogół nie jest kwestia dni tylko tygodni. A taka fanaberia jak na przykład USG w przypadku problemów ginekologicznych to cud techniki, na który trzeba polować, bo przeciętny ginekolog nie robi takich badań podczas standardowej wizyty u siebie w gabinecie.

Bardzo sprawnie za to działa tutaj przepisywanie leków. Jeżeli już lekarz wystawia receptę, trzeba określić co ciekawe, jedną aptekę, gdzie te leki się będzie odbierało i potem już nie ma problemów. Jest to wygodne, zwłaszcza w przypadku leczenia długotrwałego, aczkolwiek jak wyjedzie się do innego stanu, lub nawet miasta to trzeba zaczynać cały proces od nowa, bo nie ma tutaj takich możliwości jak w Polsce, że można leki odebrać na terenie całego kraju posiadając tylko numerek i pesel.

To jest już tzw. poziom zaawansowany.
I do tego momentu, jeżeli posiada się ubezpieczenie oczywiście, nie ma żadnych dramatów, oprócz okresu oczekiwania.

Stres pojawia się na poziomie zagrożenia życia, kiedy ląduje się w szpitalu spontanicznie. I to jest poziom super zaawansowany. Brutalnie powiem, że jeżeli ktoś nie ma ubezpieczenia to nawet kilkudniowy pobyt w szpitalu, czy wezwanie karetki może go zrujnować. I nie ma w tym ani odrobiny przesady. Dla przykładu koszt operacji wyrostka to ok. 20 tysięcy dolarów, z ubezpieczeniem płaci  się
”tylko” około 2000 dolarów, (nasza sąsiadka właśnie przeżyła to urocze doświadczenie życiowe). Być może są ubezpieczenia, które pokrywają w całości wszelkie nawet najbardziej skomplikowane zabiegi. Nasze ubezpieczenie jest, z tego co się orientuję, bardzo przyzwoite, ale nigdy nie ma takiej sytuacji, żebyśmy nic nie płacili.

W efekcie w szpitalu często dochodzi do sytuacji, kiedy przed wykonaniem bardziej wypasionych badań jak na przykład USG, czy nie daj Panie Boże tomograf, najpierw szpital kontaktuje się z ubezpieczycielem, sprawdzić czy pokryje koszty. Nie ma nic bardziej relaksującego dla cierpiącego człowieka i jego zdenerwowanej rodziny w szpitalu, niż podejmowanie takich uroczych decyzji.

Tutaj, żeby nie być gołosłowną podam przykład z naszego życia. Mój Mąż wylądował w szpitalu po komplikacji po covidzie. Uczciwie trzeba przyznać, że ogarnęli temat bardzo szybko, bo na początku nie było tak naprawdę jasne co mu jest. Spędził dwie pełne doby w szpitalu, miał USG brzucha, badanie krwi i moczu i kilka kroplówek, koszt 19 000 dolarów. I nie nie pomyliłam zer. Na szczęście dla nas ubezpieczenie pokryło prawie całą sumę. Tylko, że to “prawie” bardzo często również nie jest małą kwotą.

Ludzie w Stanach oszczędzają całe życie, żeby wysłać dzieci na studia, sami zainteresowani biorą kredyty studenckie, które potem spłacają prawie do emerytury. Taki parodniowy pobyt w szpitalu bez szaleństw kosztuje często tyle ile jeden semestr na wyższej uczelni. Dlatego ludzie rezygnują z leczenia, żeby ich bliscy nie wylądowali pod przysłowiowym mostem. 

 Potem znajduje się poziom, do którego na szczęście dla mnie jeszcze nie doszłam, czyli skomplikowane operacje, leczenie nowotworów czy super innowacyjne metody przeszczepów, dla których ludzie przylatują tu z całego świata. I być może ten poziom spełnia  wyobrażenia, jakie wielu obcokrajowców ma o amerykańskiej opiece medycznej. Nie będę się wypowiadać na ten temat.

Moje osobiste odczucia są takie, że leczenie w Stanach jest męczące, stresujące i nieetycznie drogie, dodatkowo niestety kwalifikacje personelu medycznego często są delikatnie rzecz ujmując wątpliwe. Miałam dwie operacje i z własnej woli zrobiłam je w Polsce, nie ze względu na koszt, ale z powodu braku zaufania do specjalistów. Powiem szczerze, że gdybym musiała usuwać zęba, a mogłabym przylecieć do Polski to wolałabym przemęczyć się w samolocie i zrobić to na ziemi przodków.

I tutaj jeszcze zahaczę  lekko o opiekę stomatologiczną ponieważ dla mnie jest to twór niezwykle tajemniczy. Generalnie ubezpieczenie stomatologiczne nie jest tak popularne jak to medyczne. Wielu ludzi, go po prostu nie ma, bo wolą płacić pełne rachunki, najlepiej żywą gotówką i wtedy paradoksalnie nie idą “z torbami”. Nasze ubezpieczenie stomatologiczne, bo takowe również posiadamy, pokrywa dokładnie koszt leczenia jednego zęba rocznie, a taki drobiazg jak leczenie kanałowe waha się tutaj od 2 do 5 tysięcy dolarów. Co ciekawe trzeba dodać, że nie ma czegoś takiego jak ceny uniwersalne. Rozrzut cenowy jest szokujący i co jest dodatkowo niewygodne bardzo często usuwanie zębów czy leczenie kanałowe, to nie jest coś co wykonują wszyscy dentyści tylko wybrani super specjaliści.

Zdaję sobie sprawę, że polskie realia opieki medycznej to nie jest raj z galopującymi po tęczy jednorożcami, na których siedzą uśmiechnięci lekarze, ale mając porównanie z amerykańskimi wstrzymałabym się jednak z jakąś, miażdżącą krytyką.

Ogólnie z całym szacunkiem do polskiej służby zdrowia amerykańska, (w całości prywatna), wygląda jak nasza państwowa, a moim skromnym zdaniem leczenie prywatne w Polsce bije na głowę amerykańskie standardy.

czwartek, 4 lipca 2024

Stosunki międzypsiowe, czyli odejdź od płota

 Odchodząc na chwilę od tematu rehabilitacji, tym razem w wersji amerykańskiej, opiszę jak zmieniała się dynamika rodzinna w naszym stadzie, a działo się.


Gucci nasz pierwszy pies, po traumatycznym początku życia w klatce, będąc jedynym psem w rodzinie, doszła do wniosku, że jest człowiekiem i zaczęła się tak zachowywać. Puchatość bez zmian, była przekonana, że jest pępkiem świata i ogólnie najważniejszą osobą w okolicy. Córka i Syn zdobywali wiedzę, każde na innym poziomie i w innym stopniu zaangażowania. Ja jeszcze wtedy przed operacją, tkwiłam w fazie wyparcia, że nic mi nie będzie, a Mąż pracował, żebyśmy nie musieli zaprzyjaźniać się z bezdomnymi i dzielić z nimi przestrzeni życiowej.

Na tym etapie naszego życia pojawił się Yogi, Gucci przez dwa tygodnie go ignorowała i demonstracyjnie opuszczała pomieszczenie jak się pojawiał, a że łaził za nią cały czas więc praktycznie spędzali dzień na wędrówkach krajoznawczych po domu. Po dwóch tygodniach poddała się urokowi Yogusia, a że dysponuje on nim w ilościach hurtowych, wkrótce Gucia ewoluowała z psa,  który myślał, że jest człowiekiem w suczkę, która odkryła w sobie psiowy czar i owinęła sobie wokół łapy Yogusia i siłą rozpędu mojego Męża.

Kot za to sprawiał wrażenie jakby miał ochotę się wyprowadzić natychmiast, najlepiej do innego stanu i zerwać z nami wszelkie kontakty.

Już na tym etapie stało się jasne, że musimy poważnie przemyśleć aspekt uszczęśliwiania sąsiadów kosztem naszego zdrowia psychicznego. Problem wyglądał prawie tak samo jak u Pawlaków i Karguli, tylko odwrotnie, zamiast walczyć o miedzę, nie mogliśmy postawić płotu, żeby nie zaburzyć widoku idyllicznego sąsiedztwa i pełnej wolności przestrzeni. I obiektywnie muszę przyznać, że okolica, w której między domami praktycznie nie ma ogrodzeń wygląda bardzo harmonijnie, tylko niestety nie do końca jest to  praktyczne rozwiązanie. Po pierwsze zakłada, że wszyscy się ze wszystkimi w najlepszym razie lubią jeżeli nie kochają, nie posiadają, albo nie wypuszczają do ogrodu żadnych zwierząt i wiedzą, gdzie mniej więcej kończy się ich posesja żeby coś posadzić, albo wręcz przeciwnie wykarczować legalnie.

Do momentu posiadania tylko jednego psa i kota jakoś sobie radziliśmy. Kotka szlajała się po okolicy bez nadzoru, a Gucia chodziła albo na regularne spacery na smyczy, albo szalała sobie po ogrodzie luzem, ale zawsze z nami. Nie było to rozwiązanie idealne, ale sąsiedzi od początku zaznaczyli, że nie mają nic przeciwko psu, który lata po ich ogrodzie, ale nie chcą płotu. Zaczęliśmy z Mężusiem sprawdzać okolice pod kątem płotów i okazało się, że owszem są.  W większości przypadków faktycznie taki płot rujnował cały efekt estetyczny. Ta ulica została zaprojektowana bez płotów i tylko tak wyglądała dobrze.
Mała część sąsiadów się wyłamała i ogrodziła z lepszym lub gorszym skutkiem. Tu należy dodać, że sąsiedzi nie chcieli się odgradzać od siebie nawzajem, ale od dzikich zwierząt, które regularnie niszczą ogrody. Oczywiście mowa tu głównie o jeleniach. Mnie osobiście zeżarły kilka drzewek i mnóstwo kwiatków, które naiwnie posadziłam, co zupełnie nie zmieniło moich uczuć do tych pięknych zwierząt. Trzeba tu uczciwie przyznać, że zamiast strzelać do jeleni sąsiedzi po prostu skupili się na sadzeniu głównie  roślin dla nich niejadalnych i chwała im za to.

W naszej zagrodzie wszystko się zmieniło, kiedy pojawił się Yogi. Wychowany na wsi zdecydowanie preferował tzw. wolny wybieg najlepiej wszędzie i dodatkowo bez ograniczeń. Na smyczy ewentualnie lubił się przejść raz dziennie, pozostały czas chciał szaleć luzem. A że przekonał do tego pomysłu Gucię, wkrótce nie robiłam nic innego tylko latałam za dwoma rozdokazywanymi psami po okolicy. Plusem było to, że poznałam sąsiadów, minusem, że nie wiem czy sąsiedzi mieli ochotę poznawać się ze mną codziennie od początku. No bo wyobraźmy sobie sytuację, ranek, kawusia, ptaszki śpiewają, dzień się budzi, a tu pod oknami latają dwa psy i kobieta w szlafroku lub w dresiku, (szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych nie nago).

Dzięki Bogu ruch samochodowy na naszej ulicy istnieje prawie w zaniku, ale jest i w efekcie żyliśmy w permanentnym stresie, że może się coś strasznego stać.
W związku z tym zaczęłam snuć plany ogrodzenia posesji, żeby zabiezpieczyć psy, nie zepsuć miłych stosunków z sąsiadami i ocalić nasze mocno już wtedy nadwątlone zdrowie psychiczne. Mężuś się wahał, a ja kombinowałam.

Na zasadzie półśrodków i prowizorek wykluł mi się plan odgrodzenia części ogrodu metrową siatką, prawie niewidoczną i stworzenia czegoś w rodzaju wybiegu dla kur.
Kiedy plan zaczął nabierać rumieńców w nasze życie władowała  się Gigi i żarty się skończyły.

Dzidzia po kilkudniowym okresie wychodzenia z traumy schroniskowej i trzymania się zawsze w pobliżu, nabrała ochoty na zwiedzanie sąsiedztwa z Gucią i Yogusiem. Teraz latałam za trójką psów po okolicy, bo w grupie spadł im drastycznie poziom grzeczności i symulowały kompletną głuchotę jak trzeba było wracać do domu.
Dla ścisłości byłam już wtedy po operacji i chodzić mogłam sobie do upojenia, o ile miałam siły, (a miałam średnie), ale nosić wolno mi było maksymalnie 2 kg. Żaden z naszych psów nie załapywał się już na taką wagę, więc odpadało wyłapywanie i noszenie bandytów, trzeba je było zaganiać, ewentualnie kusić do powrotu.

Nie wdając się w dalsze rozważania zaciągnęłam Męża do sklepu budowlanego, zakupiliśmy siatkę i coś w rodzaju wsporników. I tu pojawiła się rozbieżność oczekiwań, ja oczekiwałam, że mój Mężuś to zbuduje, a on wręcz przeciwnie, że zbudują to wszyscy tylko nie on. W celu uratowania szczęśliwego, małżeńskiego pożycia zatrudniliśmy znajomego fachowca Joachima. Facio zaznajomiony już moimi pomysłami, specjalnie się nie zdziwił tylko walnął wybieg według życzenia w lekkim, ze względu na ukształtowanie terenu, oddaleniu od domu.

I tu przyznam szczerze, że nie przemyślałam wszystkich aspektów tego projektu. Po pierwsze psy nie chciały tam siedzieć same, więc musiałam siedzieć z nimi, a jak nie siedziałam, a nie za bardzo jeszcze mogłam, to zaczęły kombinować. Yogi robił regularne podkopy i nawiewał, Gucci cierpliwie czekała, aż tunel będzie gotowy i uciekała za nim. Jak zablokowaliśmy podkopy to Yoguś zaczął skakać i wygiął siatkę tak, że zaczął się przepychać, a Gucia zaraz za nim. Wszystko to jednak zbladło przy tym co zrobiła Gigi. Ona się nie bawiła w półśrodki, tylko po prostu wspinała po siatce i przechodziła na drugą stronę. W efekcie często proces zanoszenia psów i umieszczania ich na psim padoku przez męża był dłuższy niż ucieczka tych gamoni. I najgorsze, że dawały dyla od razu “w Polskę”, a ja obolała po operacji zostawałam znowu sama z problemem.

W momencie kiedy nasze psy stworzyły regularny gang mający na celu przejęcie w posiadanie wszystkie okoliczne ogrody i uliczki, zatrudniliśmy prawdziwego fachowca od stawiania płotów. Tym razem wyrzuciłam z głowy uczucia sąsiadów, aczkolwiek skupiłam się na stronie estetycznej. W efekcie powstał projekt ogrodzenia połowy naszej “posiadłości”, tej z tyłu domu. Ogrodzenie na tyle wysokie, że żaden pies nie miałby szansy go przeskoczyć, solidny, że żadne deformacje nie wchodziły w grę i osadzony głęboko w ziemi specjalnie w celu uniknięcia podkopów. Zaprojektowałam dwie furteczki, żeby sąsiadom nie było smutno i zarządziłam początek robót.

Nie było to łatwe bo najpierw musieliśmy oznaczyć oficjalnie granice naszej działki, od razu dodam, że były momenty zdziwienia, zwłaszcza sąsiadów, a potem różne służby musiały zaznaczyć, gdzie przebiegają kable i rury, żebyśmy przez przypadek nic nie przebili.

Facio, który stawiał nam płot miał na imię Ambrosio i nie jest to żart. Przemiły facet, który dodatkowo mówił po angielsku w stopniu wystarczającym, żeby uniknąć nieporozumień. Aczkolwiek na początku miał trochę inny pomysł na nasz płot, taki bardziej dekoracyjny, a mniej praktyczny. Chcąc uniknąć straty czasu na długie tłumaczenia po prostu wypuściliśmy psy i w momencie, kiedy Mężuś i Junior zaganiali je z powrotem Ambrosio załapał problem, można powiedzieć w biegu za psem.

Wreszcie nadszedł ten dzień i prace ruszyły, trwały dwa dni i jak się skończyły to miałam ochotę się popłakać ze szczęścia i ulgi.
Przed oficjalnym otwarciem nastąpiła próba generalna i wypuściliśmy te nasze potwory, poszły jak po sznurku, a pomocnicy Ambrozia za nimi i blokowali wszelkie, możliwe sposoby ucieczki, wprowadzając konieczne udoskonalenia. Przez ok. dwie godziny trwały te przepychanki, a potem odtrąbiliśmy sukces powstania szczelnego ogrodzenia.

Szczęście nas rozpierało w odróżnieniu od naszych zwierząt. Puchatość się wkurzyła na maksa bo się okazało się,  że ona też nie daje rady sforsować ogrodzenia, a psy były zawiedzione wielkością, bo najwyraźniej oczekiwały, że ogrodzimy całą dzielnicę, a najlepiej pół stanu.

Sąsiedzi bardzo szybko przekonali się do płotu, zwłaszcza, że idealnie wtopił się w tło i z ulicy go praktycznie nie widać, a spełnia swoje zadanie idealnie. Teraz nasze psy zamiast latać i “terroryzować” okolicę, pyskują jak ktoś im się nie podoba zza ogrodzenia, a to mogę przeżyć.

I tu jeszcze mała dygresja, nie jestem w stanie zrozumieć, (mimo siedmioletniego pobytu w Stanach), dlaczego ludzie posiadający domy z ogrodami, kochający swoje psy, trzymają je zamknięte w domach, często w klatkach, a na spacery wychodzą tylko na smyczy. Te psy spędzają całe swoje życie patrząc przez okno na ogród, który jest dla nich nieosiągalny. Po zaprzyjaźnieniu się z kilkoma właścicielami psów, poruszyłam delikatnie ten temat. Okazało się, że problemem są same psy, które zwyczajnie by im uciekły. I ja zgadzam się w całej rozciągłości w tym temacie, rozumiem problem, zwłaszcza, że sama doświadczyłam skutków takich psich zachowań, tylko że nie trzeba być Einsteinem, żeby wymyślić estetyczne ogrodzenie, gdzie te psiaki mogłyby szaleć, albo po prostu spokojnie żyć.
Jedna sąsiadka powiedziała, że ona rzuca piłeczkę swojemu psu w piwnicy, żeby sobie trochę pobiegał bez smyczy.
Nasz najbliższy sąsiad podsumował za to nasze działania, (bo jak do tej pory nikt jeszcze nie ogrodził ogrodu z myślą o psach), “no to dałaś swoim psom wolność.”
Dałam, co prawda nie ja im tę wolność zabierałam, ale przynajmniej spróbowałam ją zwrócić.

Nie ukrywam, że oprócz odzyskania spokoju ducha, że naszym zwierzakom nic nie zagrozi, odetchnęłam z ulgi bardzo fizycznej, bo mój dochodzący do siebie kręgosłup nie był gotowy na biegi przełajowe, które mi regularnie fundowała ta mała, psia, zorganizowana organizacja przestępcza.

wtorek, 2 lipca 2024

Jeszcze w zielone gramy, czyli początek rehabilitacji

W czasie mojego pobytu w szpitalu odwiedziło mnie troje terapeutów, prawie jak Duchy w Opowieści Wigilijnej.


Na nogi oprócz mojego chirurga stawiał mnie facio, nazwijmy go na potrzeby narracji Rambo, ponieważ nie brał jeńców. Był szorstki jak tarka do warzyw i szczery do bólu (w tym wypadku mojego). Kazał mi inaczej oddychać i oprócz chodzenia jak wysztywniony pingwin, (bo nawet lekkie pochylenie głowy nie wchodziło w grę), lekko uginać nogi w kolanach. Praktycznie te trzy ćwiczenia to było jedyne co miałam wykonywać przez pierwsze dwa tygodnie po operacji.

Na drugi dzień przyszła kobieta, która nie zasługuje na żadną ksywkę. Rambo nie był milusim misiaczkiem, ale przynajmniej nie mówił bzdur. Pańcia praktycznie nic odkrywczego nie zrobiła, za to powiedziała, że ona doskonale wie jak ja się czuję, bo urodziła dwoje dzieci. Pamiętam, że stałam przed nią, ledwo trzymając się na nogach, a ona bredziła o bólach porodowych. Nie zdzierżyłam i zapytałam grzecznie, czy rodziła przez cesarkę. Lekko tym pańcię zaskoczyłam, okazało się, że urodziła siłami natury. A ponieważ opiaty już się mocno wypłukały się z mojego krwioobiegu to uświadomiłam ją, że ja też urodziłam dwójkę dzieci i bóle porodowe to nie jest coś co można porównać do tego co ja czuję w tej chwili.

Ból związany z przecięciem powłok brzusznych, czy mięśni grzbietowych jest dość specyficzny. Bóle akcji porodowej różnią sie przede wszystkim tym, że trwają krócej i co najważniejsze z przerwami, gdzie można złapać oddech, dosłownie i w przenośni. Jakoś podejrzanie szybko potem wyszła.

Trzeciego dnia przyszła następna kobietka, którą dla potrzeb narracji będę nazywać Równa Babka, bo taka była. Również bez sentymentów jak Rambo, ogarnęła ze mną korzystanie z toalety, mycie zębów i sport ekstremalny, czyli schody.
Rambo i Równa Babka jeszcze się pojawią w tej historii i to w charakterze bohaterów pozytywnych.

Następnie wypisali mnie do domu i kazali wrócić na zdjęcie tych koszmarnych zszywek za dwa tygodnie.
Mówiąc szczerze ten pierwszy okres wspominam nieco mgliście, po prostu trwałam. Ociupinkę odżyłam kiedy pozbyłam się z pleców metalowych części, (oczywiście tylko z zewnątrz).

Po zdjęciu szwów należało zacząć rehabilitację i to była jedna z największych lekcji pokory, jakie zaliczyłam w życiu.

Ponieważ twardo zamierzałam wrócić do Męża, który cierpliwe czekał na ulepszoną tytanem żonę za Oceanem, przedyskutowałam problem z moim chirurgiem.
Potrzebowałam nie tylko jego zgody, ale wręcz błogosławieństwa i zapewnienia, że nic ze mnie nie wypadnie i że śruby nie przebiją mi ciała jak wykonam jakiś  niedozwolony ruch. I niestety to nie jest żart, to było dokładnie to czego wtedy się obawiałam.

Po miesiącu i kontrolnym zdjęciu rentgenowskim mój lekarz wysłał mnie na parę sesji rehabilitacyjnych, żeby mi pokazali jak ćwiczyć i pozwolił wracać do Stanów.

I tak wylądowałam na mojej pierwszej sesji, która dała mi do myślenia. Przede wszystkim spotkałam na niej Równą Babkę, którą wprowadziłam w temat. Bałam się, że po powrocie do Stanów nie znajdę nikogo, kto będzie mnie rehabilitował. Równa Babka nie tylko odbyła ze mną zalecone sesje, ale również rozpisała mi ćwiczenia na przyszłość.

Początek tych ćwiczeń zapamiętam do końca życia. Kazała mi na leżąco podnieść nogę, nie za głowę tylko na wysokość kilku centymetrów. Spojrzałam na nią z politowaniem, że przecież to jakiś żart. Przyszłam tu na poważną rehabilitację po OPERACJI KRĘGOSŁUPA a ona tu wyjeżdża z czymś takim.

Zdusiłam te myśli w zarodku i z lekkim lekceważeniem podniosłam nogę. To znaczy usiłowałam, mięśnie mi się trzęsły, pot malowniczo zalewał oczy, o bólu to już nie wspomnę i w końcu mi się udało, satysfakcja zalała mnie falą.
I wtedy Równa Babka powiedziała:
„ A teraz 20 powtórzeń”.

I to był ten moment wielkiej lekcji pokory, mówiąc szczerze jeden z wielu. Od tego momentu wykonując te wszystkie mniej i bardziej trudne dla mnie ćwiczenia oprócz pokory i wszechobecnego bólu zaczęło mi towarzyszyć uczucie, że żyję.

“Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany.”

“Jeszcze się spełnią nasze piękne sny marzenia plany 
Tylko nie ulegajmy 
Przedwczesnym niepokojom 
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją 
Jeszcze w zielone gramy
Choć skroń niejedna siwa 
Jeszcze sól będzie mądra a oliwa sprawiedliwa 
Różne drogi nas prowadzą
Lecz ta, która w przepaść rwie, jeszcze nie 
Długo nie 

Jeszcze w zielone gramy
Chęć życia nam nie zbrzydła 
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła 
I myśli sobie Ikar
Co nieraz już w dół runął 
Jakby powiało zdrowo to bym jeszcze raz pofrunął.”




W końcu nadszedł dzień wylotu, całe szczęście dzieciaki ogarniały bagaże i Yogusia w transporterze. Ja miałam za zadanie tylko przetrwać. W związku z zaistniałą sytuacją leciałam businessem, czyli w luksusach i od momentu osiągnięcia tzw. wysokości przelotowej, na leżąco. Yogusiowi też się udało bo zaparkowaliśmy jego transporter koło mnie, także miał więcej przestrzeni niż między nogami.

Lot przeżyłam, może nie wyglądałam super świeżo i witalnie, ale wyszłam z samolotu o własnych siłach, a to przecież najważniejsze. Dla mojego Męża najważniejsze było, że żyłam, wróciłam i to na własnych nogach, mogłam wyglądać jak zombie na kacu gigancie i tak by się zachwycał.

W ramach poczucia humoru Siły Wyższej Gucci dostała cieczkę dzień przed naszym przylotem. Mężuś wziął ją na lotnisko w celu przywitania rodziny. Yogi się ucieszył jak szalony, że całe stado znowu się odnalazło, a jak dodatkowo doleciał do niego upojny zapach, to natychmiast się zakochał i rozpoczął starania o powiększenie rodziny.





poniedziałek, 1 lipca 2024

Kręgosłup z tytanu, czyli Ja

 „Statystycznie, 95% rzeczy, które nas przeraża nigdy w życiu się nie zdarza”.

Tym, średnio potwierdzonym naukowo stwierdzeniem lekarz, specjalista neurochirurg, usiłował mnie uspokoić.
Siedziałam w gabinecie lekarskim, a raczej usiłowałam siedzieć, bo z bólu mi to średnio wychodziło i mierzyłam się z jednym z moich najgorszych, życiowych koszmarów, jakim była operacja kręgosłupa. Z lekarzem mierzyć się nie mogłam, bo był za duży.
Każdy ma swój poziom bólu i moment kiedy dochodzi do przysłowiowej ściany i zaczyna walić w nią głową.
Ja właśnie stałam pod taką ścianą i brałam rozmach.

Był czerwiec rok temu, dochodziłam ciągle do siebie po Covidzie, Yogi i Gucci zaprzyjaźnili się, a kot objął we władanie piwnicę z Juniorem.

Wzięłam  ze sobą dzieciaki i Yogusia i przyleciałam napawać się Ojczyzną. Mąż został z Puchatością i Gucią. Rozdzielenie naszych psów miało sens ponieważ Gucci i Yogi nie byli wysterylizowani i groziło nam realne powiększenie rodziny w  tempie przyspieszonym. Mężuś zaopatrzony w majtki dla suczek dzielnie szykował się na „te dni”, a ja szykowałam się na relaksujący pobyt w kraju.

I powiem z ręką na sercu, mieszkam w Stanach od 7 lat, staram się przylatywać do Polski dwa razy do roku i nigdy nie jest relaksująco, zawsze coś się dzieje, coś poważnego, aczkolwiek dzięki Sile Wyższej do tej pory zawsze wszystko jakoś kończyło sie dobrze.
I jestem za to głęboko wdzięczna, tylko czasami nie udaje mi się dojść do siebie między kolejnymi odwiedzinami.

Wracając do tematu walenia głową, zgodnie z lekarzem doszliśmy do wniosku, że taka operacja to nie jest pikuś i trzeba nabrać do niej sił i dystansu, żeby nie zwariować.
W ramach nabierania tego wszystkiego zabrałam Córkę i Yogusia do Władysławowa. Jak zwykle liczyłam na to, że Bałtyk pomoże na wszystko.
O ile Yogi stolicy nie polubił o tyle polskie Wybrzeże spełniło jego oczekiwania. Szalał w piasku, szalał w wodzie, ogólnie humor mu dopisywał, robił też furorę swoim wyglądem, bo czasy kiedy był zaniedbanym, pachnącym obornikiem kołtunkiem już dawno minęły.
Nabrałam sił i koloru, wróciłam do Warszawy, zrobiłam stertę badań i zameldowałam się w szpitalu.

Najgorszą rzeczą w przypadku operacji kręgosłupa paradoksalnie nie jest ból, (który przekraczał skalę), ale strach przed byciem sparaliżowanym. Statystyki operacyjne, które zostały mi przedstawione, skądinąd niezwykle optymistyczne, nie były w stanie zgasić tego strachu.

Każdy kto chociaż raz w życiu miał narkozę nawet płytką zna to uczucie. Dla tych osób, które szczęśliwie dla nich nigdy nie musiały tego doświadczyć służę opisem. Leży się na golasa, w wdzianku z „papieru” na sali operacyjnej i zamyka oczy na sekundę, następnie je otwiera i człowiek budzi się w innej rzeczywistości, w innym miejscu, dużo, dużo później. Operacja na kręgosłup była drugą operacją w moim życiu, a narkoz miałam kilka, w związku z czym wiedziałam czego się spodziewać. Nie wchodząc w drastyczne szczegóły obudziłam się zanurzona w Oceanie bólu. Brzmi melodramatycznie, ale najbardziej mi to określenie pasuje.

I tu ciekawostka co robią wszyscy operowani na kręgosłup nieszczęśnicy po otworzeniu oczu ? Ruszają stopami, żeby sprawdzić czy mogą. Co ciekawe robią to bez względu na stopień stężenia opiatów we krwi. Ja nie byłam wyjątkiem, ruszałam palcami u nóg przez całą noc, tak na wszelki wypadek i ponieważ tylko tym mogłam ruszać bez bólu.
Niestety wyjątkowe okazało się za to moje uczulenie na opiaty.

Ciężko jest sobie wyobrazić, że po przekrojeniu pleców na przysłowiowe pół i wstawienie tam tytanowych części, (jak robić to na bogato), po kilkunastu godzinach stawiają człowieka na nogi. Można powiedzieć, że dosłownie i w przenośni do pionu.
Moja pionizacja obfitowała w atrakcje dodatkowe, bo wymiotowałam jak kot, krew gotowała mi się żyłach, twarz spuchła, o takich drobiazgach jak cewnik, podłączone kroplówki nawet nie warto wspominać. W charakterze ostatniej rozrywki wystąpił gorset. Jest to narzędzie tortur znane historykom od wieków stosowane na kobietach. Aczkolwiek szczerze przyznam, że mimo strasznego bólu był pomocny. Musiałam go nosić tylko przez dwa tygodnie po operacji, ale i tak było to zaporowe doświadczenie. Cała rana długości dokładnie 18 cm była nie tylko zszyta, ale również potraktowana metalowymi zszywkami w ilości sztuk ok. 40. I jak się ściskałam gorsetem to te zszywki wbijały mi się w ciało, mogę śmiało powiedzieć, że gorsety to nie jest sport dla mięczaków.

Drugą szokująca rzeczą był fakt, że zostałam wypisana do domu po 3 dniach. Lista czego mi było nie wolno miała kilka metrów, co trzeba robić zawierała 4 pozycje, a co moglam to zdaje się dotyczyła tylko modlitwy i pozytywnej afirmacji, bo nawet sposób oddychania był zmodyfikowany.
Już w szpitalu, kiedy okazało się, że jestem uczulona na opiaty zaczęli mnie traktować paracetamolem i jeszcze jakimś specyfikiem, ale one niestety nie za bardzo działały. Lekarz pocieszył mnie, że do domu dostanę leki przeciwbólowe, które będę brała  w ilościach hurtowych dzięki czemu statystyczny misiek koala to będzie przy mnie zwykły nerwus.

Dotarłam do domu asekurowana przez dzieci, aczkolwiek do tej pory nie wiem jak to zrobiłam, bo nikt mnie nie niósł. Pamiętam, że nie dałam rady dojść do łóżka i reanimowałam się gdzieś w połowie drogi. A potem nastąpił moment, w którym się okazało, że nie mogę brać również leków, które mi przepisali w szpitalu. Reakcja alergiczna kojarzyła mi się dosłownie z umieraniem, wybrałam ból. Lekarz się wkurzył jak tchórzofretka na kofeinie, ale przecież nie mógł mnie zmusić do niczego na odległość. Leki przeciwbólowe są konieczne bo pacjenci czując powalający ból nie chcą się ruszać, a muszą. Można powiedzieć, że ból i strach przed bólem paraliżują i przeszkadzają w dochodzeniu do siebie i rehabilitacji.

Mnie paraliżował tylko strach, że nie będę mogła się poruszać, ból potraktowałam jako cenę za drugą szansę od życia.
I tak oto przetrwałam okres pooperacyjny i ogólnie cały okres rehabilitacji na ibuprofenie, wersji podstawowej.

I niech mi teraz ktoś powie, że nie jestem twardzielem i czy to jest takie dziwne, że mam trzy psy ? A jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa w tym temacie.






niedziela, 30 czerwca 2024

Gigi l’amoroso, czyli dlaczego nie ?

“Najpiękniejszy wiek kobiety, to czas kiedy przestaje ona mieć lata i zaczyna spełniać marzenia”. To stwierdzenie, (niestety nie moje), zapoczątkowało szereg zmian, dzięki którym w naszym życiu pojawiła się Gigi.

W ramach wprowadzenia i nurzając się przez chwilę w filozoficznych przemyśleniach pokuszę się o stwierdzenie, że życie kobiety, (w imieniu facetów nie będę się wypowiadać, ale podejrzewam, że jest podobnie), ukierunkowane jest na spełnianie mnóstwa, czasami bardzo męczących oczekiwań, odkładania swoich szalonych marzeń na później i poświęcanie, które jest przyjęte jako norma, wpisane w całość naszego żywota, które dodatkowo na nikim nie robi wrażenia. I dla ścisłości dodam, że to wszystko ma dla mnie głęboki sens i uważam, że może przynieść przysłowiową “kupę’’ szczęścia, radości i samospełnienia, ale pod warunkiem, że w pewnym momencie nie okazuje się, że jest już na wiele rzeczy za późno.
I w takim momencie gorycz i ogólne rozczarowanie może przesłonić lata męczącego, ale wciąż wielkiego szczęścia.

Myślę, że kluczowe tutaj jest wyczucie czasu. I nie ma tu konkretnej daty, dla jednej kobiety to będzie emerytura, dla drugiej menopauza, a dla jeszcze innej rozwód. Ogólnie myślę, że wszelkiego rodzaju traumy te większe i te mniejsze są bardzo pomocne w dokonywaniu zmian w życiu. Oczywiście preferuję przeżycia z gatunku: „operacja się udała, wszyscy tańczą na stole” niż wręcz przeciwnie.

W moim przypadku kiedy już tych „tańców na stole” było trochę za dużo, postanowiłam dla odmiany rozpocząć nowy etap w życiu, tzw. Złoty Wiek Pozytywnego Egoizmu. I teraz będzie o tym co to oznaczało w praktyce dla mnie i dla całego, mojego stada.

I tutaj nastąpi najpierw krótkie streszczenie, ponieważ ostatni wpis popełniłam ponad rok temu i nie mam prawa oczekiwać, że wszyscy muszą pamiętać o co w tym wszystkim chodzi.
Po zapakowaniu całej rodziny czyli siebie, Mężusia, Córki, Syna i dwóch świnek morskich wyruszyłam do Ameryki przez Helsinki.
W odróżnieniu od Kolumba nie chciałam nikogo podbijać, ograbiać, tudzież wysyłać do krainy wiecznych łowów.

W Stanach ułożyliśmy sobie życie, najpierw do naszego stada dołączyła kotka, potem odeszły Świnki i kiedyś jak będę gotowa to o tym napiszę, a później nasze stado powiększyło się o dwa psiaki. Nieudolnie naśladując poetów mogę stwierdzić, że już właściwie w momencie, kiedy brałam drugiego psa moje życie zaczęło lekko lśnić złotem przeplatanym odblaskami egoizmu, tylko, że jeszcze wtedy tego nie dostrzegałam.
Następnie wylądowałam na stole operacyjnym, nie w charakterze tancerki niestety i potem zaczęłam już oficjalnie spełniać swoje marzenia.

I tak po wyjątkowo długim wstępie dochodzimy do Gigi, bohaterki tego wpisu. Nie uciekając się do żadnych babskich podchodów, intryg czy przekupstwa zapytałam mojego Męża, czyli Chodzącą Dobroć i Wyrozumiałość, dlaczego nie mielibyśmy zaadoptować psa. Uratować jakiegoś futrzaka ze schroniska, chrzanić wszystko i wszystkich. Dlaczego nie ??? Możemy wszystko. Ja mogę wszystko, teraz, nie kiedyś tylko już. Mamy przestrzeń życiową, możliwości i całe morze miłości do zaoferowania. Mąż po Yogusiu, naszym drugim psie był już zaprawiony w bojach i zdecydowanie mniej zszokowany moimi pomysłami, staż małżeński też zrobił swoje, poparł pomysł. 

Zarejestrowałam się na stronę adopcyjną psów z różnych schronisk. Jednym warunkiem był rozmiar psa, ze względu na nasze psiaki i moje fizyczne możliwości nie mógł to być psiak wielkości kucyka tylko raczej wiewiórki na sterydach. Formalności było sporo, ale się zawzięłam, że biurokracja nie pokona „nowej” mnie, ulepszonej wersji Matki Polki z ułańską fantazją i pragnieniem wolności wyjącym we krwi.

Nasi sąsiedzi Chińczycy mają psa rasy bernedoodle, skrzyżowanie pudla z owczarkiem berneńskim, totalnego słodziaka. Stworzyłam profil psa o jakim myśleliśmy dodając tę rasę nieśmiało marząc, że może się uda dostać podobnego psiaka. Z założenia miał to być pies dorosły, nieagresywny, średniej wielkości. 
Dzień przed Dziękczynieniem, które dla Amerykanów według mnie jest najważniejszym świętem w roku zadzwoniła do nas kobieta ze schroniska pytając czy możemy przyjechać po psa. Najwyraźniej chcieli się pozbyć możliwe dużo psów przed przerwą świąteczną. Według polskich standardów to było jak jechanie po psa 23 grudnia, gdzieś między marynowaniem mięs i łowieniem karpi.

Wsiedliśmy do samochodu i wyruszyliśmy do oddalonego o rzut kamieniem ok. 170 kilometrów schroniska. To był mój największy stres, całe życie unikałam schronisk, ponieważ wiedziałam, że odchoruję widok tych wszystkich psów czekających zza krat na ratunek. Od razu opiszę, że miałam wielkie szczęście, bo trafiłam do schroniska, które preferowało bardziej przytulny wizerunek i nie widziałam psów w klatkach, tylko czekaliśmy w wielkim pokoju, gdzie wypuścili na nas psy. 

Na miejscu okazało się, że w naszej kategorii kilogramowej czekają na nas cztery zwierzaki.  I tutaj przeżyliśmy szok stulecia bo to były same szczeniaki. Okazało się, że kobieta, która rządzi schroniskiem bierze od hodowców szczeniaki, które są oddawane do uśpienia i szuka im domów. I znowu siedziałam na podłodze wśród mocno woniejących, zaniedbanych psiaków. Tym razem nie płakałam, nie miałam nawet za bardzo prawa wyboru bo Gigi po prostu wybrała mnie. 

I tutaj krótki opis techniczny Gigi, zwana również Dzidziunią miała zostać uśpiona ponieważ nie spełniła norm jakościowych. Okazała się za mała i za brzydka. W teorii bernedoodle, w praktyce coś nie wyszło. Powinna była być czarno-brązowo-biała i docelowo ważyć około 12kg. Zamiast tego ważyła 2,5 kg i wyglądała jak czarna szczotka do butelek, ale po wyczyszczeniu popielniczki. Jednym słowem szaro-czarna kruszyna z diabelskim błyskiem w oku. Ogólnie była w dobrej formie, śmierdziała strasznie i co mnie już zupełnie nie zdziwiło miała zapalenie uszu.

Dopełniliśmy formalności adopcyjne, podpisaliśmy nawet papierek, że jak ją będziemy źle traktować to ją nam odbiorą, opatuliłam psiaka w kocyk i ruszyliśmy kompletnie ogłuszeni w drogę powrotną do domu. Cała sytuacja wzięła nas z zaskoczenia i o ile w miarę szybko mogliśmy przeorganizować w domu wszystko dla nowego psa, to na posiadanie szczeniaka nie byliśmy gotowi zupełnie. 

Imię Gigi wymyślił mój Mąż, mnie skojarzyło się z bardzo znaną piosenką Dalidy Gigi l’amoroso.
Dlaczego nie ?

czwartek, 25 maja 2023

Wigilia z Covidem, czyli siła ducha

 Pomimo popularnego stwierdzenia, że Święta Bożego Narodzenia są dla dzieci, dla mnie są czasem szczególnym, niosącym w sobie olbrzymią dawkę nadziei, szczęścia i magii. Czekam na nie prawdopodobnie bardziej niż moje dzieci i mimo powtarzalności i całkowitej przewidywalności Świąt nieustannie się nimi zachwycam. 


Miałam już szybko nadgonić chronologię i skupić się bardziej na chwili obecnej, ale stwierdziłam, że nic się nie stanie jak spłodzę krótki wpisik o pierwszej Wigilii w naszym, nowym domu, bo w końcu było to dla mojego stadka coś wyjątkowego.

Dwa dni przed Wigilią wyczołgałam się z łóżka, i to nie dlatego, że lepiej się poczułam, na tym polu było raczej gorzej, ale po prostu nie miałam wyboru. Jeszcze żyłam, a moja dusza Matki Polki cierpiała na myśl o przeleżeniu Wigilii w stanie ogólnej niezdatności do niczego. Wszystko we mnie buntowało się przed oddaniem walkowerem świąt. Dzięki Bogu choinka stała, prezenty można było zamówić przez internet i zapakować siłą woli, pozostało tylko skupić się na części gastronomicznej i wznosić modły do Siły Wyższej o wsparcie.

Razem ze mną z łóżka wyczołgał się Mężuś, który usilnie mi wmawiał, że już jest całkiem zdrowy i wypoczęty, a wręcz zmęczony leżeniem w łóżku. Można powiedzieć, że zgadzała się jedna rzecz, mianowicie oboje byliśmy wykończeni. Junior hibernował w swojej piwnicy i prawie nam się płakać chciało, jak chodziliśmy po schodach sprawdzać jak się czuje. Jego covid na szczęście potraktował najbardziej łagodnie.

Mąż z kilkumetrową listą pojechał na zakupy, a ja zainicjowałam część kulinarną, to znaczy spróbowałam. Po dwóch godzinach wróciłam do łóżka w takim stanie, że zdechły karp wyglądał przy mnie super witalnie. Po dwóch turach po sklepach mój mąż stwierdził, że może jednak nie do końca czuje się gotowy na powrót do cywilizacji, za to był bardziej niż gotowy na powrót do łóżka. 

Córka zjechała do domu i z miejsca zrobiła pierogi, a ja zrobiłam drugie podejście do przygotowania uczty świątecznej. Działając na zasadzie godzina w kuchni, godzina albo lepiej dwie w łóżku, pomału wszystko ogarnęliśmy, można powiedzieć kolektywnie.
Równo pół roku temu w Wigilię wystrojeni w piżamki i dresiki zasiedliśmy przy stole, lampki mrugały, prezenty leżały, kolędy leciały w tle, a my podzieliliśmy się opłatkiem.
Na zewnątrz rozszalał się huragan, drzewa się kołysały, dom trzeszczał, ale dzielnie nas ochraniał, a ja byłam po prostu wdzięczna, że wszyscy żyjemy.

Według tutejszych lekarzy dochodzenie do siebie po tej konkretnej, „amerykańskiej”mutacji covida zajmuje ok. 6 miesięcy, nie ukrywam, że w związku z tym wiążę wielkie nadzieje z czerwcem. Chciałabym już bardzo odzyskać wszystkie siły, (fizyczne i psychiczne), które wracają do mnie powoli, ale Dzięki Bogu wracają. 
Mówiąc szczerze do tej pory nie wiem jak udało mi się to świństwo przetrwać.








piątek, 19 maja 2023

Strzelba i mysz, czyli instynkt myśliwski

 W oczekiwaniu na pierwsze Święta Bożego Narodzenia na całkowicie własnych śmieciach zaczęliśmy nieśmiało rozglądać się po okolicy.

Jedną z pierwszych rzeczy jakie rzuciły nam się w oczy był brak płotów w większości domów. Co prawda zdarzali się sąsiedzi, którzy demonstracyjnie odgradzali się od świata, ale taka postawa nie przysparzała im przyjaciół. Asymilujących się z otoczeniem również nie wybudowaliśmy żadnego muru. Obawiałam się tylko jak utrzymamy zwierzaki na terenie naszej „posiadłości”, ale postanowiłam się tym martwić później.

Kontynuując temat sąsiedztwa okazało się bardziej zróżnicowane niż w Connecticut, ale tutaj, co ciekawe, również nie mamy czarnych sąsiadów. Jest za to sporo Azjatów, Hindusów, Portugalczyków i niespodzianka, parę rodzin polskiego pochodzenia.

Podczas pierwszego „zapoznania” z jedną z sąsiadek o mało co nie zniechęciliśmy jej do nas totalnie, a wszystko to przez Mężusia. W ferworze urządzania zamówiłam półki do szafy, kiedy przyszły nikt jakoś nie miał czasu się nimi zająć i je rozpakować, bo zawsze coś innego było do zrobienia. Po dwóch tygodniach mąż zdecydował się zadziałać i je zamontować. Wybrał sobie moment kiedy odwiedzała nas sąsiadka. To był jeden z tych niezapomnianych momentów. Ja się starałam zrobić pierwsze wrażenie, w dodatku dobre, kiedy w drzwiach pojawił się Mężuś ze skołowanym wyrazem twarzy, trzymając w ręku wielkie pudło ze strzelbą w środku. 
Ignorując zszokowaną sąsiadkę poinformował mnie na bezdechu: „Dostaliśmy broń”.

Cud, że sąsiadka nie uciekła, choć ewidentnie miała ochotę. Okazało się, że zamiast półki dostaliśmy strzelbę, która przy bliższym poznaniu okazała się czymś w rodzaju wiatrówki. I nawet jeżeli nie był to karabin maszynowy, to krzywdę spokojnie można nim było zrobić. Mąż w  szoku zaczął się nawet zastanawiać, czy może to jest prezent na nowe mieszkanie od naszego agenta Miśka, (nie był). I przysięgam, że ta historia jest prawdziwa, chociaż gdybym nie była świadkiem to pewnie bym w nią nie uwierzyła. Nie wiem jak ktoś mógł pomylić broń z deską, ale najwyraźniej mógł.

Następnym wydarzeniem, chociaż już mniej groźnym, aczkolwiek wymagającym użycia „siły”, było, pojawienie się w domu myszy. Zauważyłam cwaniarę w kuchni, kiedy wychodziła na zakupy spożywcze zza lodówki. Co było do przewidzenia oprócz mnie zauważyła ją nasza Puchatość i jak na kota przystało zaczęła się czaić, chociaż miała nie posiadać instynktu myśliwskiego. Najwyraźniej nikt jej o tym nie poinformował, bo się okazało, że nasza kotka ów instynkt i to rozwinięty niestety posiada.
Zaczął się wyścig z czasem kto dopadnie mysz pierwszy, ja czy kot. Zamówiłam specjalną humanitarną pułapkę i zaczaiłam się na mysz razem z kotem, (bez strzelby). Na całe szczęście dla myszy i mojej równowagi psychicznej, mnie się udało pierwszej i myszka szczęśliwie weszła do mojej pułapki. Kotka była niepocieszona, mysz kulturalnie wywieźliśmy do lasku i puściliśmy wolno.




Nie doszłam jeszcze do siebie po tych atrakcjach kiedy okazało się, że w okolicy jest więcej zwierząt. Przed domem o poranku pojawił się lis, stado jeleni i sokoły, (te ostatnie w powietrzu). Ogólnie w okolicy ewidentnie królują drapieżniki. Ptaki i wiewiórki są w mniejszości i starają się nie rzucać w oczy chociaż śpiewają, (ptaki, a nie wiewiórki oczywiście). Dorobiłam się nawet własnego dzięcioła, który stuka regularnie i cały czas wydaje mi się to surrealistyczne, wspaniałe, ale surrealistyczne.

Junior wznowił proces edukacyjny w nowej szkole i tu okazało  się, że pod samym domem bladym świtem specjalnie dla niego będzie się zatrzymywał, pomarańczowy, szkolny autobus, (bardzo amerykański).

I tak się jakoś złożyło, że nadeszła zima. Na początku grudnia ubrałam choinkę i udekorowałam cały dom. Chyba miałam jakieś przeczucie, żeby nie czekać na ostatnią chwilę, ponieważ gdy byłam w trakcie tego procesu twórczego, Junior wrócił ze szkoły chory i w przeciągu kilku dni okazało się, że chorzy jesteśmy wszyscy, tak do towarzystwa. 
I tak pierwsze święta i Sylwestra w nowym domu obchodziliśmy z Covidem chociaż nikt go nie zapraszał.


poniedziałek, 15 maja 2023

Wicie gniazdka, czyli działalność w domu i w zagrodzie

Uczciwie przyznam, że czas rozpakowywania w naszym, nowym domu był, jak do tej pory, jedynym momentem kiedy myślałam o porzuceniu Męża. Może nie na zawsze, ale solidna separacja jawiła mi się uparcie przed oczami.


Zaczęliśmy się rozpakowywać właściwie prawie od razu. Kuchnia była gotowa, można było działać w tym temacie. Mąż szalał, a ja zaczęłam mieć mordercze myśli. Ja chciałam trochę zwolnić tempo, a on rozpakowywać wszystko, praktycznie bez chwili odpoczynku. Adrenalina go nie tylko napędzała, ale wręcz unosiła w powietrzu. Usiłował mnie nawet przekonać, że on to zrobi sam. Już się rozpędziłam, jak nic cały, następny rok szukałabym połowy rzeczy.

W międzyczasie przyjechały meble, wszystkie oprócz Juniora, który zażyczył sobie objąć w posiadanie piwnicę, w której cały czas nie było podłogi za to były meble kuchenne.

Tutaj mała dygresja. W amerykańskich domach bardzo często piwnice są zaadaptowane na powierzchnie mieszkalne, co za tym idzie często posiadają nie tylko łazienkę, ale również kuchnie.
Piwnica Juniora zaliczała się właśnie do takiej kategorii, oprócz tego, że w części kuchennej nie było doprowadzonej wody, także stały sobie te meble w charakterze niespecjalnie atrakcyjnej dekoracji. Wymontowaliśmy to cudo mimo sprzeciwów syna, który stwierdził, że przyda mu się kuchnia. W ramach kompromisu z nastoletnim terrorystą zostawiliśmy mu mini lodówkę.

Przy wniesieniu mebli nie obyło się oczywiście bez atrakcji, bo panowie stwierdzili, że w życiu nie widzieli takich łóżek i nie umieją ich złożyć z powrotem. Dla wyjaśnienia, to były łóżka z Ikei ze skrzynią na pościel. W trosce o moje zdrowie psychiczne wysłałam do tych geniuszy moją Córkę, żeby im pokazała co mają robić. Czterech napakowanych latynosów słuchało w skupieniu drobniutkiej blondyneczki przez pół godziny, potem złożyli łóżka, a potem trzeba było po nich poprawiać. Samo życie.

Mordercze tempo, które narzucił mój Mąż oprócz pogorszenia stosunków małżeńskich przyniosło wymierne efekty. W ciągu niespełna miesiąca rozpakowaliśmy się i urządziliśmy nowe gniazdo.

Gdzieś w połowie tego wykańczającego procesu przyjechała podłoga do piwnicy. Tutaj znowu powtórzyła się akcja z odmową wniesienia do środka, ale mąż już nabrał wprawy i masy mięśniowej. Następna ekipa wzięła się do roboty. Po zerwaniu wykładziny przyszedł do mnie chłopaczek i wręczył mi nabój i zerwany złoty łańcuszek, który znaleźli pod podłogą. Na tym etapie, gdyby nawet wykopali kości dinozaura nie zrobiłoby to na mnie specjalnego wrażenia.
Na szczęście obyło się bez żadnych kości i po paru dniach Junior objął w posiadanie piwnicę. I od razu powiem, że ma to swoje plusy i minusy. Niewątpliwą zaletą jest fakt, że w naszej części domu jest porządek, ale wadą, że w części Juniora wręcz przeciwnie.

Po uwiciu gniazdka i unormowaniu stosunków małżeńskich, zdecydowałam się rozejrzeć w terenie, czyli sprawdzić co kupiliśmy razem z domem. A było co oglądać bo razem z domem staliśmy się posiadaczami ogrodu, trzeba dodać bardzo zaniedbanego. O ile sprzedający wykazał się przyzwoitością i dom był odnowiony i w bardzo dobrym stanie o tyle ogród niestety mocno podupadł.

Przytomnie zaczęliśmy organizowanie przestrzeni zielonej od zaprzyjaźnienia się z bardzo sympatycznym gościem, który obsługiwał sąsiadów strzygąc im trawniki, wywożąc liście itd. Felippe mój nowy przyjaciel z przyjemnością podjął się oczyszczenia tej stajni Augiasza, jakim był nasz ogród. Co nie znaczy, że my mogliśmy sobie leżeć i pachnieć. Okazało się, że nawet po wielkiej akcji sprzątania przez Felippe zostało mnóstwo pracy dla nas. Nasz dzielny ogrodnik bardzo nam pomógł bo oprócz doprowadzenia do względnego stanu totalnie zarośniętych i wysuszonych trawników, wywiózł śmieci, które zalegały w jednej części ogrodu, którą się nikt nie interesował od tak na oko kilkunastu lat. Wywiózł z niej 5 ciężarówek odpadów rożnego pochodzenia, a ja potem z Juniorem zebrałam tam kilka worów śmieci, które jakby wypłynęły na powierzchnię. Po pozbyciu się chaszczy, które sięgały po uda, miałam wrażenie, jakby ziemia, która się wcześniej dusiła, teraz pomału zaczynała oddychać.

W związku z nowymi wyzwaniami dokonaliśmy zakupów jak dla psychopaty, ewentualnie seryjnego zabójcy. Nabyliśmy wielki kilof, siekierę, łopatę, grabie, taczki i jak na rasowego mordercę przystało piłę elektryczną.
Nie zliczę ile uschniętych gałęzi usunęliśmy i co zakrawało na czyste szaleństwo, wycięliśmy też z mężem 4 martwe, małe drzewa. Cud, że nic nas nie uszkodziło jak leciało nam na te głupie łby. Okazało się, że zostały jeszcze 3 duże, martwe drzewa i tu po uzyskaniu pozwolenia zatrudniliśmy kumpla Felippe, bo jednak chcieliśmy trochę pożyć. I od razu chciałabym wyjaśnić, że usunięcie drzewa, które stoi w otoczeniu innych w niedalekiej odległości od domu to jest sztuka i nie można sobie pomachać siekierą, po czym patrzeć radośnie jak pada.
Takie drzewo tnie się od góry po kawałku na specjalnym wysięgniku i zdecydowanie nie można tego robić w sposób chałupniczy.

Po pozbyciu się śmieci i martwych drzew okazało się, że nadeszła jesień. Zdążyłam posadzić trochę kwiatków, które z założenia miały się pojawić na wiosnę i odtrąbiłam przerwę zimową.

I tak oto wkraczając w wiek niestety średni, na obcym kontynencie, po raz pierwszy w życiu stałam się włascicielką nie tylko domu, ale i ogrodu. Co za tym idzie wszystkie drzewa, które znajdują się na naszej posesji, a jest ich trochę stały się moją własnością i póki tu jestem, a na razie się nigdzie nie wybieram, żadna łajza ich nie wytnie.





piątek, 12 maja 2023

Przeprowadzka, czyli trochę ćwiczeń z przetrwania w warunkach ekstremalnych

 Nabycie prawa własności do domu, czy mieszkania w Polsce wymaga jednego podpisu u notariusza, w Stanach ok. siedemdziesięciu.


W oznaczonym dniu stawiliśmy się karnie w biurze nieruchomości, gdzie w obecności dwóch agentów i naszego adwokata przez prawie dwie godziny podpisywaliśmy różne dokumenty.
W ferworze składania podpisów nie zauważyłam nawet kiedy podpisałam dokument potwierdzający prawo własności. Z całego stosu papierów zapamiętałam tylko jeden, że nie wolno nam uprawiać marihuany w ogródku. W obliczu dożywotniego kredytu, małego remontu, wielkiej przeprowadzki, która na nas czekała jakoś przebolałam ten fakt.

W międzyczasie jeszcze odbyliśmy dwie inspekcje budowlane, jedną naszą, drugą z banku i odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że dom nie ukrywa żadnych czarujących niespodzianek takich jak na przykład kanalizację do wymiany.

Już w momencie oglądania naszego domu wiedziałam, że niestety bez małego remontu się nie obędzie. O ile ściany i podłoga na parterze były w bardzo dobrym stanie o tyle podłoga na pięterku i w piwnicy wymagała wymiany i to natychmiastowej zanim się wprowadzimy ponieważ wszędzie zalegała wykładzina. Mówiąc szczerze od samego stania na niej miałam ochotę poddać się dezynfekcji.

Dom kupiliśmy rok temu pod koniec maja, przytomnie od razu zamówiliśmy podłogę. Ponieważ umowa najmu kończyła się 1 sierpnia naiwnie wierzyliśmy, że wszystko przebiegnie bez problemów, a czasu mamy więcej niż potrzeba. Zwłaszcza, że poinformowano nas, że ułożenie parkietu i specjalnych paneli w piwnicy zajmie 5 dni.

Już wcześniej zakupiliśmy kartony i zaczęłyśmy się pakować. To niesamowite jak człowiek obrasta w różne rzeczy, kilka razy się nawet zdziwiliśmy co mamy. Przy okazji zrobiliśmy wielkie sprzątanie i segregację. Kartonów przybywało, sił ubywało, a czas się kurczył w zastraszajacym tempie.
W międzyczasie poleciałam z dzieciakami do Polski, bo kończyła nam się wiza.

Mężuś został na polu bitwy z Gucią, zaczął przewozić zapakowane bambetle i ustawiać je na parterze, czyli w miejscu, które miało podłogę.
Gucci jeździła razem z nim i dlatego przeprowadzka dla niej była stosunkowo bezbolesna. Kotka dla odmiany przeżyła zmianę miejsca zamieszkania bardzo emocjonalnie.

W trakcie mojego pobytu przyszła podłoga, na razie o zgrozo tylko połowa, na pięterko. Przywiozło go małe dziewczątko i zrzuciło na podjeździe. Mój mąż wniósł wszystko do domu, żeby drzewo się przyzwyczajało, grubo ponad 1000 kg.
To był ten czas kiedy chwilowo stracił zainteresowanie siłownią, ciekawe dlaczego.

Kartony zawaliły prawie całą, wolną przestrzeń, drzewo się oswajało, a ja szczęśliwie wróciłam do Stanów. Okazało się, że posiadając, co prawda chwilowo, ale dwa domy nigdzie tak naprawdę nie ma warunków do mieszkania. W nowym domu oprócz kuchni nie było żadnych mebli, w starym co prawda były meble, ale prawie wszystkie rzeczy były już wywiezione, wiec straszyły pustki. 

Zamarliśmy w oczekiwaniu na ekipę instalującą podłogi. Pojawiła się w poniedziałek 25 lipca, czyli 6 dni przed końcem najmu. Na 29 lipca zamówiliśmy ekipę do przewiezienia mebli i zaczęliśmy się modlić.

Panowie sprawnie zdarli wykładziny, z przytupem zabrali się do pracy właściwej, położyli trochę parkietu i zupełnie jak w czasach socjalizmu zrobili przerwę.
Wychowana w innych realiach od razu wyczułam nadciągające kłopoty. 
Okazało się, że poziomy podłogi biedakom się nie zgadzają. Panowie poinformowali mnie, że od wyrównywania poziomów jest inna ekipa, dostępna prawdopodobnie za dwa tygodnie, a oni to już się zmywają i wrócą jak powierzchnia płaska będzie płaska, a nie pofalowana. Mąż zaczął wyglądać jakby miał ochotę wyrównać podłogę rozpłaszczonymi na niej fachowcami lub ewentualnie dostać wylewu.

Zmobilizowałam się wewnętrznie, przypominając sobie „czasy słusznie minione” i poszłam dać swoją, pierwszą łapówkę w USA.
Nie wchodząc w szczegóły finansowe panowie dokończyli kładzenie podłogi, zajęło im to 3 dni. Piwnica cały czas czekała na swoją kolej, ale pięterko już kusiło możliwościami. Mieliśmy jeden dzień na relokację kartonów, żeby zrobić miejsce na meble i resztę rodziny, bo w piątek oficjalnie się przeprowadzaliśmy.

Powiedzmy, że po ogarnięciu setek kartonów entuzjazm z posiadania własnego domu troszeczkę mi się zmniejszył.
Następnego dnia mąż odwiózł mnie z Juniorem, kotem i psem do nowego domu, następnie wrócił, żeby z Córką nadzorować proces przewożenia mebli. Nadzorowanie mu wyszło bardzo dobrze, gorzej z przewozem. Panowie zapakowali wszystko po czym radośnie krzyknęli: „Do zobaczenia w przyszłym tygodniu” i zniknęli zanim mój Mężuś zdecydował się mieć zawał, albo chociaż mały atak szału.

Późnym popołudniem mój, biedny Mąż i Córka i dotarli wreszcie do nowego domu. W praktyce sytuacja była bardzo podobna do wcześniejszej. Byliśmy w domu pełnym kartonów, bez żadnych mebli za to z dwójką dzieci, psem i kotem.
I tutaj pojawia się moment chwały dla zapobiegliwości Matki Polki. Przed przeprowadzką ignorując zapewnienia męża, że nie muszę niczego zabierać bo wszystko przewiozą, przygotowałam mały zestaw na tzw. czarną godzinę. Trochę ubrań, kosmetyki i karton kuchenny, czyli herbata, kawa, cukier itd.

Usiedliśmy w nowej kuchni na leżakach plażowych i podsumowaliśmy sytuację. Mąż stwierdził, że musimy poszukać hotelu, gdzie nas przyjmą ze zwierzętami, ja stwierdziłam, że musimy pojechać do sklepu i kupić materace do spania.

Zakupiliśmy materace i czajnik. Pierwszą noc i parę następnych przespaliśmy w naszym, nowym domu w warunkach mocno turystycznych.
Leżąc na materacu wśród zalegających wszędzie kartonów walnęłam sobie herbatkę, nie ma to jak słowiańska zapobiegliwość.