czwartek, 4 lipca 2024

Stosunki międzypsiowe, czyli odejdź od płota

 Odchodząc na chwilę od tematu rehabilitacji, tym razem w wersji amerykańskiej, opiszę jak zmieniała się dynamika rodzinna w naszym stadzie, a działo się.


Gucci nasz pierwszy pies, po traumatycznym początku życia w klatce, będąc jedynym psem w rodzinie, doszła do wniosku, że jest człowiekiem i zaczęła się tak zachowywać. Puchatość bez zmian, była przekonana, że jest pępkiem świata i ogólnie najważniejszą osobą w okolicy. Córka i Syn zdobywali wiedzę, każde na innym poziomie i w innym stopniu zaangażowania. Ja jeszcze wtedy przed operacją, tkwiłam w fazie wyparcia, że nic mi nie będzie, a Mąż pracował, żebyśmy nie musieli zaprzyjaźniać się z bezdomnymi i dzielić z nimi przestrzeni życiowej.

Na tym etapie naszego życia pojawił się Yogi, Gucci przez dwa tygodnie go ignorowała i demonstracyjnie opuszczała pomieszczenie jak się pojawiał, a że łaził za nią cały czas więc praktycznie spędzali dzień na wędrówkach krajoznawczych po domu. Po dwóch tygodniach poddała się urokowi Yogusia, a że dysponuje on nim w ilościach hurtowych, wkrótce Gucia ewoluowała z psa,  który myślał, że jest człowiekiem w suczkę, która odkryła w sobie psiowy czar i owinęła sobie wokół łapy Yogusia i siłą rozpędu mojego Męża.

Kot za to sprawiał wrażenie jakby miał ochotę się wyprowadzić natychmiast, najlepiej do innego stanu i zerwać z nami wszelkie kontakty.

Już na tym etapie stało się jasne, że musimy poważnie przemyśleć aspekt uszczęśliwiania sąsiadów kosztem naszego zdrowia psychicznego. Problem wyglądał prawie tak samo jak u Pawlaków i Karguli, tylko odwrotnie, zamiast walczyć o miedzę, nie mogliśmy postawić płotu, żeby nie zaburzyć widoku idyllicznego sąsiedztwa i pełnej wolności przestrzeni. I obiektywnie muszę przyznać, że okolica, w której między domami praktycznie nie ma ogrodzeń wygląda bardzo harmonijnie, tylko niestety nie do końca jest to  praktyczne rozwiązanie. Po pierwsze zakłada, że wszyscy się ze wszystkimi w najlepszym razie lubią jeżeli nie kochają, nie posiadają, albo nie wypuszczają do ogrodu żadnych zwierząt i wiedzą, gdzie mniej więcej kończy się ich posesja żeby coś posadzić, albo wręcz przeciwnie wykarczować legalnie.

Do momentu posiadania tylko jednego psa i kota jakoś sobie radziliśmy. Kotka szlajała się po okolicy bez nadzoru, a Gucia chodziła albo na regularne spacery na smyczy, albo szalała sobie po ogrodzie luzem, ale zawsze z nami. Nie było to rozwiązanie idealne, ale sąsiedzi od początku zaznaczyli, że nie mają nic przeciwko psu, który lata po ich ogrodzie, ale nie chcą płotu. Zaczęliśmy z Mężusiem sprawdzać okolice pod kątem płotów i okazało się, że owszem są.  W większości przypadków faktycznie taki płot rujnował cały efekt estetyczny. Ta ulica została zaprojektowana bez płotów i tylko tak wyglądała dobrze.
Mała część sąsiadów się wyłamała i ogrodziła z lepszym lub gorszym skutkiem. Tu należy dodać, że sąsiedzi nie chcieli się odgradzać od siebie nawzajem, ale od dzikich zwierząt, które regularnie niszczą ogrody. Oczywiście mowa tu głównie o jeleniach. Mnie osobiście zeżarły kilka drzewek i mnóstwo kwiatków, które naiwnie posadziłam, co zupełnie nie zmieniło moich uczuć do tych pięknych zwierząt. Trzeba tu uczciwie przyznać, że zamiast strzelać do jeleni sąsiedzi po prostu skupili się na sadzeniu głównie  roślin dla nich niejadalnych i chwała im za to.

W naszej zagrodzie wszystko się zmieniło, kiedy pojawił się Yogi. Wychowany na wsi zdecydowanie preferował tzw. wolny wybieg najlepiej wszędzie i dodatkowo bez ograniczeń. Na smyczy ewentualnie lubił się przejść raz dziennie, pozostały czas chciał szaleć luzem. A że przekonał do tego pomysłu Gucię, wkrótce nie robiłam nic innego tylko latałam za dwoma rozdokazywanymi psami po okolicy. Plusem było to, że poznałam sąsiadów, minusem, że nie wiem czy sąsiedzi mieli ochotę poznawać się ze mną codziennie od początku. No bo wyobraźmy sobie sytuację, ranek, kawusia, ptaszki śpiewają, dzień się budzi, a tu pod oknami latają dwa psy i kobieta w szlafroku lub w dresiku, (szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych nie nago).

Dzięki Bogu ruch samochodowy na naszej ulicy istnieje prawie w zaniku, ale jest i w efekcie żyliśmy w permanentnym stresie, że może się coś strasznego stać.
W związku z tym zaczęłam snuć plany ogrodzenia posesji, żeby zabiezpieczyć psy, nie zepsuć miłych stosunków z sąsiadami i ocalić nasze mocno już wtedy nadwątlone zdrowie psychiczne. Mężuś się wahał, a ja kombinowałam.

Na zasadzie półśrodków i prowizorek wykluł mi się plan odgrodzenia części ogrodu metrową siatką, prawie niewidoczną i stworzenia czegoś w rodzaju wybiegu dla kur.
Kiedy plan zaczął nabierać rumieńców w nasze życie władowała  się Gigi i żarty się skończyły.

Dzidzia po kilkudniowym okresie wychodzenia z traumy schroniskowej i trzymania się zawsze w pobliżu, nabrała ochoty na zwiedzanie sąsiedztwa z Gucią i Yogusiem. Teraz latałam za trójką psów po okolicy, bo w grupie spadł im drastycznie poziom grzeczności i symulowały kompletną głuchotę jak trzeba było wracać do domu.
Dla ścisłości byłam już wtedy po operacji i chodzić mogłam sobie do upojenia, o ile miałam siły, (a miałam średnie), ale nosić wolno mi było maksymalnie 2 kg. Żaden z naszych psów nie załapywał się już na taką wagę, więc odpadało wyłapywanie i noszenie bandytów, trzeba je było zaganiać, ewentualnie kusić do powrotu.

Nie wdając się w dalsze rozważania zaciągnęłam Męża do sklepu budowlanego, zakupiliśmy siatkę i coś w rodzaju wsporników. I tu pojawiła się rozbieżność oczekiwań, ja oczekiwałam, że mój Mężuś to zbuduje, a on wręcz przeciwnie, że zbudują to wszyscy tylko nie on. W celu uratowania szczęśliwego, małżeńskiego pożycia zatrudniliśmy znajomego fachowca Joachima. Facio zaznajomiony już moimi pomysłami, specjalnie się nie zdziwił tylko walnął wybieg według życzenia w lekkim, ze względu na ukształtowanie terenu, oddaleniu od domu.

I tu przyznam szczerze, że nie przemyślałam wszystkich aspektów tego projektu. Po pierwsze psy nie chciały tam siedzieć same, więc musiałam siedzieć z nimi, a jak nie siedziałam, a nie za bardzo jeszcze mogłam, to zaczęły kombinować. Yogi robił regularne podkopy i nawiewał, Gucci cierpliwie czekała, aż tunel będzie gotowy i uciekała za nim. Jak zablokowaliśmy podkopy to Yoguś zaczął skakać i wygiął siatkę tak, że zaczął się przepychać, a Gucia zaraz za nim. Wszystko to jednak zbladło przy tym co zrobiła Gigi. Ona się nie bawiła w półśrodki, tylko po prostu wspinała po siatce i przechodziła na drugą stronę. W efekcie często proces zanoszenia psów i umieszczania ich na psim padoku przez męża był dłuższy niż ucieczka tych gamoni. I najgorsze, że dawały dyla od razu “w Polskę”, a ja obolała po operacji zostawałam znowu sama z problemem.

W momencie kiedy nasze psy stworzyły regularny gang mający na celu przejęcie w posiadanie wszystkie okoliczne ogrody i uliczki, zatrudniliśmy prawdziwego fachowca od stawiania płotów. Tym razem wyrzuciłam z głowy uczucia sąsiadów, aczkolwiek skupiłam się na stronie estetycznej. W efekcie powstał projekt ogrodzenia połowy naszej “posiadłości”, tej z tyłu domu. Ogrodzenie na tyle wysokie, że żaden pies nie miałby szansy go przeskoczyć, solidny, że żadne deformacje nie wchodziły w grę i osadzony głęboko w ziemi specjalnie w celu uniknięcia podkopów. Zaprojektowałam dwie furteczki, żeby sąsiadom nie było smutno i zarządziłam początek robót.

Nie było to łatwe bo najpierw musieliśmy oznaczyć oficjalnie granice naszej działki, od razu dodam, że były momenty zdziwienia, zwłaszcza sąsiadów, a potem różne służby musiały zaznaczyć, gdzie przebiegają kable i rury, żebyśmy przez przypadek nic nie przebili.

Facio, który stawiał nam płot miał na imię Ambrosio i nie jest to żart. Przemiły facet, który dodatkowo mówił po angielsku w stopniu wystarczającym, żeby uniknąć nieporozumień. Aczkolwiek na początku miał trochę inny pomysł na nasz płot, taki bardziej dekoracyjny, a mniej praktyczny. Chcąc uniknąć straty czasu na długie tłumaczenia po prostu wypuściliśmy psy i w momencie, kiedy Mężuś i Junior zaganiali je z powrotem Ambrosio załapał problem, można powiedzieć w biegu za psem.

Wreszcie nadszedł ten dzień i prace ruszyły, trwały dwa dni i jak się skończyły to miałam ochotę się popłakać ze szczęścia i ulgi.
Przed oficjalnym otwarciem nastąpiła próba generalna i wypuściliśmy te nasze potwory, poszły jak po sznurku, a pomocnicy Ambrozia za nimi i blokowali wszelkie, możliwe sposoby ucieczki, wprowadzając konieczne udoskonalenia. Przez ok. dwie godziny trwały te przepychanki, a potem odtrąbiliśmy sukces powstania szczelnego ogrodzenia.

Szczęście nas rozpierało w odróżnieniu od naszych zwierząt. Puchatość się wkurzyła na maksa bo się okazało się,  że ona też nie daje rady sforsować ogrodzenia, a psy były zawiedzione wielkością, bo najwyraźniej oczekiwały, że ogrodzimy całą dzielnicę, a najlepiej pół stanu.

Sąsiedzi bardzo szybko przekonali się do płotu, zwłaszcza, że idealnie wtopił się w tło i z ulicy go praktycznie nie widać, a spełnia swoje zadanie idealnie. Teraz nasze psy zamiast latać i “terroryzować” okolicę, pyskują jak ktoś im się nie podoba zza ogrodzenia, a to mogę przeżyć.

I tu jeszcze mała dygresja, nie jestem w stanie zrozumieć, (mimo siedmioletniego pobytu w Stanach), dlaczego ludzie posiadający domy z ogrodami, kochający swoje psy, trzymają je zamknięte w domach, często w klatkach, a na spacery wychodzą tylko na smyczy. Te psy spędzają całe swoje życie patrząc przez okno na ogród, który jest dla nich nieosiągalny. Po zaprzyjaźnieniu się z kilkoma właścicielami psów, poruszyłam delikatnie ten temat. Okazało się, że problemem są same psy, które zwyczajnie by im uciekły. I ja zgadzam się w całej rozciągłości w tym temacie, rozumiem problem, zwłaszcza, że sama doświadczyłam skutków takich psich zachowań, tylko że nie trzeba być Einsteinem, żeby wymyślić estetyczne ogrodzenie, gdzie te psiaki mogłyby szaleć, albo po prostu spokojnie żyć.
Jedna sąsiadka powiedziała, że ona rzuca piłeczkę swojemu psu w piwnicy, żeby sobie trochę pobiegał bez smyczy.
Nasz najbliższy sąsiad podsumował za to nasze działania, (bo jak do tej pory nikt jeszcze nie ogrodził ogrodu z myślą o psach), “no to dałaś swoim psom wolność.”
Dałam, co prawda nie ja im tę wolność zabierałam, ale przynajmniej spróbowałam ją zwrócić.

Nie ukrywam, że oprócz odzyskania spokoju ducha, że naszym zwierzakom nic nie zagrozi, odetchnęłam z ulgi bardzo fizycznej, bo mój dochodzący do siebie kręgosłup nie był gotowy na biegi przełajowe, które mi regularnie fundowała ta mała, psia, zorganizowana organizacja przestępcza.

1 komentarz: