Po opisaniu podróży i rożnych zawirowań politycznych, stanęłam przed zadaniem właściwym, czyli opisaniem mojego życia w Algierii. I od razu stwierdziłam, że łatwo nie będzie, bo moje wspomnienia dziecka nakładają się na doświadczenia dorosłej kobiety i można powiedzieć, że z perspektywy czasu postrzegam Algierię dwuwymiarowo.
W związku z tym, na początku może być trochę chaotycznie, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie jest łatwo cofnąć się w czasie i na zimno, bez emocji opisać kawałek życia i wszystkie uczucia, które mną wtedy szarpały, a trochę tego było.
Algieria to piękny kraj. Ma wszystko: wspaniałe wybrzeże z pięknymi plażami i muszlami, góry, zarówno łyse jak i zalesione, z pięknymi przełęczami, niesamowite przestrzenie, unikalne zabytki i spory kawałek Sahary na własność.
Tylko, że w odróżnieniu od Egiptu, Maroka czy Tunezji, Algieria niestety nigdy nie była i nie jest krajem turystycznym.
W związku z tym faktem całe zaplecze turystyczne, takiej jak hotele czy przewodnicy było mocno ograniczone, ale z drugiej strony jak często człowiek ma okazję zachwycić się czymś pięknym bez tłumu ludzi nad głową ?
W momencie zjeżdżania z promu w Algerze nie zastanawiałam się jednak zupełnie nad turystyką. Pamiętam tylko uczucie strasznego zmęczenia i widok mnóstwa palm daktylowych.
Małe wprowadzenie topograficzne, Algieria jest olbrzymim krajem, (największym w Afryce), ludnościowo oczywiście wygląda to znacznie skromniej, bo klimat i pustynia raczej nie zachęcają do osiedlania na stałe.
Wszyscy Polacy zostali rozrzuceni po całym kraju, jak dla mnie drogą losowania.
W praktyce największego farta mieli ci co wylądowali na wybrzeżu czyli w Algerze, Oranie i Annabie.
Potem już zaczynały się tereny bardziej suche, górzyste i pustynne.
Najpierw była Konstantyna, bardzo ładne miasto z pięknym mostem i jeszcze bardziej w dół Batna, nazywana rownież Batiną.
Najwyraźniej nie były mi sądzone morze i widok fal z okna, bo jak się można domyślić, mój Tata dostał przydział do Batny.
Jeszcze bardziej w dół, jakieś 90 km była Biskra, (mieliśmy tam fajnych znajomych), a potem jeszcze kawałek i zaczynała się Sahara.
Batna była położona w dolinie, (nie sądzę by ten fakt, podobnie jak i pogoda tam panująca, na przestrzeni lat uległa zmianie).
Pieszczotliwie nazywali to miejsce "kotliną diabła", bardzo optymistycznie, głównie dlatego, że w zimie leżał tam autentyczny śnieg, a w lecie można było gotować obiady na masce samochodu.
Nic dziwnego, że moi Rodzice potrzebowali przyczepy, to nie była przeprowadzka w tropiki, gdzie można było pląsać na letniaka cały rok, to było życie w warunkach ekstremalnych.
Zakwaterowali nas w hotelu, w oczekiwaniu na przydział mieszkania.
Trochę to oczekiwanie się przeciągnęło. Spędziliśmy w stanie takiego zawieszenia pół roku.
Tak, to był zdecydowanie najdłuższy okres w moim życiu, w którym mieszkałam w hotelu. Razem z nami mieszkało kilku samotnych Polaków, (dla ścisłości nie w tym samym pokoju).
Przyczepa została zaparkowana na terenie uczelnianego kampusu, na przeciwko akademika, w którym mieszkała reszta spłoszonych rodaków.
W hotelu mieliśmy śniadanie, (i łazienkę), to tak w celu rozwiązania ewentualnych wątpliwości.
Ja dziecko socjalistycznej rzeczywistości, nie widziałam w tym większego problemu, ale wyobrażam sobie, że dla mojej Mamy nie było to spełnienie marzeń o afrykańskim kontrakcie.
Ciężko mi sobie wyobrazić życie z dziećmi, świnkami i mężem w jednym, nawet, dużym pokoju przez pół roku.
Szczęśliwie dla moich Rodziców, psa dopiero miałam w planach, a oni nie mieli już w planach powiększania rodziny.
Musieliśmy kompletnie zmienić sposób życia. Jakiś czas temu jeden znajomy powiedział mi przed moim wyjazdem do Stanów, że: "Gatunek ludzki ma wyjątkową zdolność adaptacji".
Nasz pobyt w Algierii dowiódł słuszności tego stwierdzenia, niejako z wyprzedzeniem czasowym. Wkrótce nasze życie zaczęło biec dość utartym torem, dostosowanym odpowiednio do nowego położenia geograficznego.
Rano Tata gnał na uczelnię, a ja z Mamą po śniadaniu, szłyśmy spacerkiem, (około 1,5 km), na teren uczelni, gdzie Mama wyciągała wszystkie gary z przyczepy i gotowała w kuchni ze studentami.
Dolatywał Tata, pochłaniał obiad i pędził na dalsze zajęcia, Mama upychała wszystko z powrotem w przyczepie. W międzyczasie spędzaliśmy życie towarzyskie z Polkami w akademiku, a gdzieś w tym wszystkim musiałam się uczyć.
To było takie małe niedopowiedzenie ze strony moich Rodzicieli. Nie mówiłam po francusku, a najbliższe polskie szkoły, działające pod skrzydłami ambasady były na wybrzeżu.
W efekcie uszczęśliwili mnie szkołą korespondencyjną.
Metoda mordercza dla dziecka, w praktyce sprowadziła się do egzaminów ze wszystkich przedmiotów, w czerwcu, w Algierze po samodzielnej nauce w domu.
I to z mojego punktu widzenia była najgorsza rzecz, jak przydarzyła mi się w Algierii.
Wyprzedzając czas i kończąc ten temat, egzaminy zdałam, przypłacając całe wydarzenie traumą i odmówiłam dalszego życia w Afryce.
Odpuszczając na razie temat edukacji, lubiłam Algierię. Polacy trzymali się razem jeździliśmy na wycieczki, organizowane były bardzo często imprezki kooperanckie bez powodu, zupełnie nie przeszkadzało mi, że gdzieś wsród nas siedzi "krecik" i podkopuje.
Ale z drugiej strony nie jestem przekonana, czy moi Rodzice też byli tak wyluzowani.
Perspektywa posiadania "kumpla", który jednym pstryknięciem palców, może odesłać całą rodzinę do Polski, a pełnoletnich członków bezpośrednio do więzienia, prawdopodobniej skłaniała do rożnych refleksji.
Udało mi się zobaczyć Algierię, w momencie kiedy kończyły się tam wpływy francuskie. W sklepach można było jeszcze znaleźć rożne niespodzianki, dzięki czemu, w krótkim czasie stałam się dumną posiadaczką pierwszego zestawu Lego w życiu.
Jeździliśmy regularnie na suk czyli bazarki po owoce i warzywa. Przyzwyczajona do faktu, że cytrusy można było zobaczyć w Polsce w porywach raz do roku, nagle zobaczyłam pomarańcze, mandarynki i inne dziwne owoce leżące na ziemi jak kartofle.
Tutaj dwie sprawdzone empirycznie informacje. Nigdzie indziej, w żadnej formie, nie jadłam lepszych daktyli niż Algierii.
I były jeszcze nefle, nie wiem czy ta nazwa obowiązuje do dziś, z wyglądu przypominały małe gruszki, a smakowały jak skrzyżowanie gruszki z brzoskwinią i z tajemnicą.
W środku miały olbrzymie brązowe pestki. Po ich wydobyciu i pozbyciu się skorki zostawało naprawdę niewiele do zjedzenia.
Dodatkowo jako bardzo łatwo psujące się owoce, praktycznie nie mogły być nigdzie eksportowane.
Jadłam je tylko w Algierii i chociaż minęło tyle lat, wciąż pamiętam ten cierpki smak, jedyny w swoim rodzaju.
A jak to wyglądało oczami dorosłej kobiety ? Moja Mama godzinami szorowała pomarańcze i inne owoce szczotką ryżową, (fakt), obierała z anielską cierpliwością, nefle jak niewolnica. Watpię, że z rozrzewnieniem wspomina ten aspekt swojej kooperacji.
I tu być może zszokuję wszystkich, Polacy bali się w Algierii wielu rzeczy, ale najbardziej Ameby i rożnych pasożytów. I to nie jest żart.
Część produktów spożywczych z góry było wykreślone z menu, a reszta przechodziła zawsze długi i żmudny proces oczyszczająco-dezynfekujący.
Kąpiele w zbiornikach wodnych, czy okresowych rzekach była zabroniona i nie było takiej siły, ani temperatury, która skłoniłaby kogoś do podjęcia takiego ryzyka.
Z tego co pamiętam był ktoś, kto podjął, zdaje się, że jakiś Francuz.
Nie wiem jak potoczyły się jego losy, ale zabierali go "na sygnale" do Francji.
Wtedy złapanie Ameby równało się wyrokowi śmierci.
Bardzo szybko stało się jasne, że aby przeżyć we względnym zdrowiu tę afrykańską przygodę, należy oprócz szorowania wszystkiego co się da, skupić się głownie na kurczakach.
Dodatkowo jako pozostałości po wpływach francuskich, pieczywo można było dostać tylko w formie długich bagietek, które były jadalne, tylko kiedy były gorące i chrupiące, a potem to już tylko wtedy, jak ktoś był bardzo głodny.
Woda oprócz faktu, że czasami jej nie było, nie nadawała się do picia. Chlor zabijał wszystkie smaki. Herbatę można było przełknąć tylko po wciśnięciu cytryny i na bezdechu.
Pamiętam, że na mojej, pierwszej emigracji, oprócz Rodziny, najbardziej mi brakowało polskiego chleba i wody.
I tak ja teraz piszę te słowa, chociaż wszystko wydaje się być inne, dotarło do mnie, że tak naprawdę nic się nie zmieniło.
Nefle można nadal kupić we Francji, ale tylko na bazarach. Są dobre...
OdpowiedzUsuń😘💕
Usuń