czwartek, 11 lipca 2024

Emocjonalne koło, czyli koniec rehabilitacji

 Drugiego dnia po powrocie do Stanów wylądowałam na rehabilitacji, tym razem w wersji amerykańskiej. Mój Mąż podszedł do sprawy poważnie. Można powiedzieć, że od razu rzucił mnie na głęboką wodę. Posprawdzał wszystkie możliwe przychodnie rehabilitacyjne w okolicy, aż znalazł taką, w której nie bali się mnie przyjąć.

Nie ukrywam, że jadąc tam nie miałam ani wielkich oczekiwań, ani co gorsza nadziei.

Weszłam do środka, miałam ze sobą dokumentację medyczną po polsku, zdjęcie rentgenowskie w telefonie i nie zagojoną do końca bliznę na plecach, melodramatyzując odrobinkę, wyszłam osiem ciężkich miesięcy później. Miałam już pojęcie jak może wyglądać “polska” rehabilitacja po tak poważnej operacji, amerykańska chociaż opierała się generalnie na takich samych zasadach była trochę inna.

Przede wszystkim nie było mat na podłodze, w pozycji leżącej ćwiczyło się na łóżkach, sprzęt do ćwiczeń był taki sam, nie było szatni, więc na ćwiczenia wchodziło się prosto z ulicy, albo raczej prosto z samochodu. Za całość był odpowiedzialny tylko jeden rehabilitant z prawdziwego zdarzenia, nie tylko niegłupi, ale również wykształcony. Podejrzewam, że dlatego nie bał się mnie rehabilitować, miał na imię Steve i tym razem nie melodramatyzując to dzięki niemu przetrwałam te miesiące bez psychotropów i depresji. Byłam jedyną jego pacjentką po operacji kręgosłupa, cała reszta to były urazy kończyn i rehabilitacja sportowców. Bez jego zgody, jego asystenci nie mieli prawa nawet poprosić mnie, żebym zgięła palec.

Powtórzyła się tutaj sytuacja z okresu pooperacyjnego, to nie ból był dla mnie najgorszy, ale strach. Tym razem strach, że nic się nie goi, że nic się nie zmienia i ogólnie poczucie, że jestem z tym wszystkim sama. Aczkolwiek mój Mąż trwał przy mnie jak skała, to było niewystarczające, ja potrzebowałam zapewnień fachowca, najchętniej takiego, który ma rentgen w oczach.

Zaczęłam rehabilitację, mieli tam ze mną na początku problem, bo nie narzekałam na ból co wszystkich dezorientowało. Dość szybko zyskałam miano twardziela, który się w ogóle nie buntuje i nie narzeka jak mu dokładają ciężarki, czy dodatkowe ćwiczenia. To Steve zmusił mnie do określania bólu regularnie w tej idiotycznej skali od 1 do 10. Chcąc być bardziej dokładną wprowadziłam do niej ułamki dziesiętne. Nauczył mnie wstawać z łóżka, żeby nie kurczyć się z bólu i kiedy przegięłam z ilością ćwiczeń i z udawaniem, że nie boli tak strasznie jak bolało naprawdę, wprowadził ograniczenia i zatrzymał moje szaleństwo.

Po każdej sesji ćwiczeń, rozciągał mi mięśnie nóg, co może się wydać dziwne, bo to nie nogi mi operowano, ale miało dużo sensu ponieważ nie tylko mi te nogi rozciągał, ale mógł również ocenić jak się zmienia elastyczność mojego ciała, a po operacji była beznadziejna. Nasze rozmowy podczas tych rozciągań, oprócz plotek bardzo często wyglądały tak:

Steve: Boli ?
Ja: Boli, ale nie szkodzi
Steve: Jeszcze ma prawo boleć, ale wszystko będzie dobrze, tylko jeszcze nie teraz.
Ja: Kiedy ?
Steve: Za rok.
Ja: Ale nic mi się nie urywa w środku ?
Steve: Nic
Ja: To dobrze

Dla zainteresowanych proces zdrowienia po operacji kręgosłupa lędźwiowego jest opisywany, (tutaj uproszczę),  jako 3-6-12, czyli pierwsze 3 miesiące bardzo silnego bólu i bardzo ograniczonej mobilności, następne 3 miesiące mniejszego bólu i trochę większej mobilności, a jeszcze następne 6 miesięcy dużo mniejszego bólu i odzyskania według mnie, ok. 80% dawnej sprawności. Cały proces gojenia po pierwszym roku zależy indywidualnie od pacjenta, czasami to jest już koniec, a czasami ludzie potrzebują następnego roku, żeby całkowicie dojść do siebie. Ideałem jest sytuacja powrotu do sprawności bliskiej 95%. Niestety jest też procent pacjentów, który nigdy nie odzyskuje pełnej sprawności.

Mogę śmiało powiedzieć, że to nie mój kręgosłup Steve utrzymał w pionie, aczkolwiek nad nim też czuwał. Najpierw chodziłam na rehabilitację trzy razy w tygodniu, potem dwa razy. Po ośmiu miesiącach kiedy byłam w Polsce poszłam na kontrolę do mojego chirurga i zaliczyłam następne prześwietlenie. Chirurg był bardzo zadowolony z widoku, nie mojego oczywiście, tylko mojego, tytanowego kręgosłupa, pochwalił wyniki, wysłał na ostatnią sesję rehabilitacyjną w celu sprawdzenia ogólnej sprawności i kazał mi cytuję: „zacząć normalnie żyć.”

Chyba jeszcze wtedy nie byłam na to gotowa, poszłam na ostatnią, (z założenia) rehabilitację, i tym razem natknęłam się na Rambo, kompletnie nie empatycznego gbura i szczerze się ucieszyłam. Wiedziałam, że nie będzie mi słodził i zaraz się po mnie przejedzie jak po chudej kobyle. Z drugiej strony miałam pewność, że jeżeli coś będzie w porządku to naprawdę będzie w porządku. Spędziłam z nim ponad godzinę, pod koniec już nie wyglądałam tak świeżo jak na początku. Dołączyła do nas Równa  Babka, która mi ostro kibicowała, a on obserwował mnie jak żałosnego wirusa pod mikroskopem. Rozrysował mi kilka trudnych ćwiczeń, a na koniec pochwalił, kazał robić to co lubię, pływać, tańczyć, może niekoniecznie skakać na bungee, ale po prostu żyć.

Jego uznanie uświadomiło mi, że zamknęłam kolejny etap w moim życiu. Jakim był człowiekiem najlepiej opisuje jego pożegnanie i tu również cytat: „Nie chcę Pani nigdy więcej widzieć, wszystkiego dobrego.”
Życie zatoczyło koło, Rambo mnie pionizował po operacji i Rambo odtrąbił koniec oficjalnej rehabilitacji i powrót do normalności.

Wróciłam do Stanów i poszłam tym razem na ostatnią rehabilitację do Steve’a i pożegnanie z nim i z jego pracownikami po tych, wszystkich miesiącach wcale nie było łatwe. Przyzwyczaiłam się do tych spotkań, stały się częścią mojego życia, wiedziałam, kiedy syn Steve’a ząbkuje, ile tatuaży ma dziewczyna, która zmieniała mi obciążenie i ile psów ma recepcjonistka. 

Steve pożegnał mnie emocjonalnie i bardzo po amerykańsku: „Byłaś super twardziel, zasłużyłaś na to, może ktoś inny naprawił ci kręgosłup, ale to ty wykorzystałaś te szansę, bo sama operacja to było za mało.”

Tak naprawdę wcale nie chciałam ich opuszczać, ale wszystkie osoby decyzyjne, czyli mój chirurg, Rambo i Steve, stwierdzili, że już nadszedł czas, żeby polecieć. Myślę, że gdybym była pisklakiem to to był ten moment kiedy rodzice wykopują dosłownie takiego ptaszka z gniazda i nie sądzę, że pisklaki lubią te momenty, chociaż może są jakieś zbuntowane, które chcą dać dyla. Ja nie chciałam. Wszystko to było bardzo emocjonalne. Wzięłam głęboki wdech i metaforycznie opisując moje uczucia, rozpostarłam skrzydła.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz