wtorek, 9 lipca 2024

Leczenie w USA, czyli płacić czy cierpieć ?

 Gwoli ścisłości, nie jestem wielbicielką amerykańskiej służby zdrowia. Właściwie to nie wiem, czy ktokolwiek w Stanach jest, obstawiałabym, że zachwyty płyną głównie z zagranicy. I tylko dla formalności chciałbym zaznaczyć, że jest to moja całkowicie subiektywna opinia, aczkolwiek oparta w całości na własnych doświadczeniach. 


Mam wrażenie, że amerykański pomysł na opiekę medyczną jest następujący: na poziomie określiłabym go jako podstawowym, czyli zaziębienia, wszelkiego rodzaju infekcje, problemy gastryczne, wszyscy mają się leczyć sami. To znaczy iść do apteki, przeczytać na opakowaniu jak stosować dany lek, a potem go brać i się modlić. 

Na poziomie lekko zaawansowanym, czyli kiedy leki nie działają  szukać pomocy u lekarza pierwszego kontaktu, który zleca badania, zapisuje leki “spod lady” i w przypadkach trochę bardziej skomplikowanych odsyła do specjalisty. Od razu informuję, że proces odsyłania to na ogół nie jest kwestia dni tylko tygodni. A taka fanaberia jak na przykład USG w przypadku problemów ginekologicznych to cud techniki, na który trzeba polować, bo przeciętny ginekolog nie robi takich badań podczas standardowej wizyty u siebie w gabinecie.

Bardzo sprawnie za to działa tutaj przepisywanie leków. Jeżeli już lekarz wystawia receptę, trzeba określić co ciekawe, jedną aptekę, gdzie te leki się będzie odbierało i potem już nie ma problemów. Jest to wygodne, zwłaszcza w przypadku leczenia długotrwałego, aczkolwiek jak wyjedzie się do innego stanu, lub nawet miasta to trzeba zaczynać cały proces od nowa, bo nie ma tutaj takich możliwości jak w Polsce, że można leki odebrać na terenie całego kraju posiadając tylko numerek i pesel.

To jest już tzw. poziom zaawansowany.
I do tego momentu, jeżeli posiada się ubezpieczenie oczywiście, nie ma żadnych dramatów, oprócz okresu oczekiwania.

Stres pojawia się na poziomie zagrożenia życia, kiedy ląduje się w szpitalu spontanicznie. I to jest poziom super zaawansowany. Brutalnie powiem, że jeżeli ktoś nie ma ubezpieczenia to nawet kilkudniowy pobyt w szpitalu, czy wezwanie karetki może go zrujnować. I nie ma w tym ani odrobiny przesady. Dla przykładu koszt operacji wyrostka to ok. 20 tysięcy dolarów, z ubezpieczeniem płaci  się
”tylko” około 2000 dolarów, (nasza sąsiadka właśnie przeżyła to urocze doświadczenie życiowe). Być może są ubezpieczenia, które pokrywają w całości wszelkie nawet najbardziej skomplikowane zabiegi. Nasze ubezpieczenie jest, z tego co się orientuję, bardzo przyzwoite, ale nigdy nie ma takiej sytuacji, żebyśmy nic nie płacili.

W efekcie w szpitalu często dochodzi do sytuacji, kiedy przed wykonaniem bardziej wypasionych badań jak na przykład USG, czy nie daj Panie Boże tomograf, najpierw szpital kontaktuje się z ubezpieczycielem, sprawdzić czy pokryje koszty. Nie ma nic bardziej relaksującego dla cierpiącego człowieka i jego zdenerwowanej rodziny w szpitalu, niż podejmowanie takich uroczych decyzji.

Tutaj, żeby nie być gołosłowną podam przykład z naszego życia. Mój Mąż wylądował w szpitalu po komplikacji po covidzie. Uczciwie trzeba przyznać, że ogarnęli temat bardzo szybko, bo na początku nie było tak naprawdę jasne co mu jest. Spędził dwie pełne doby w szpitalu, miał USG brzucha, badanie krwi i moczu i kilka kroplówek, koszt 19 000 dolarów. I nie nie pomyliłam zer. Na szczęście dla nas ubezpieczenie pokryło prawie całą sumę. Tylko, że to “prawie” bardzo często również nie jest małą kwotą.

Ludzie w Stanach oszczędzają całe życie, żeby wysłać dzieci na studia, sami zainteresowani biorą kredyty studenckie, które potem spłacają prawie do emerytury. Taki parodniowy pobyt w szpitalu bez szaleństw kosztuje często tyle ile jeden semestr na wyższej uczelni. Dlatego ludzie rezygnują z leczenia, żeby ich bliscy nie wylądowali pod przysłowiowym mostem. 

 Potem znajduje się poziom, do którego na szczęście dla mnie jeszcze nie doszłam, czyli skomplikowane operacje, leczenie nowotworów czy super innowacyjne metody przeszczepów, dla których ludzie przylatują tu z całego świata. I być może ten poziom spełnia  wyobrażenia, jakie wielu obcokrajowców ma o amerykańskiej opiece medycznej. Nie będę się wypowiadać na ten temat.

Moje osobiste odczucia są takie, że leczenie w Stanach jest męczące, stresujące i nieetycznie drogie, dodatkowo niestety kwalifikacje personelu medycznego często są delikatnie rzecz ujmując wątpliwe. Miałam dwie operacje i z własnej woli zrobiłam je w Polsce, nie ze względu na koszt, ale z powodu braku zaufania do specjalistów. Powiem szczerze, że gdybym musiała usuwać zęba, a mogłabym przylecieć do Polski to wolałabym przemęczyć się w samolocie i zrobić to na ziemi przodków.

I tutaj jeszcze zahaczę  lekko o opiekę stomatologiczną ponieważ dla mnie jest to twór niezwykle tajemniczy. Generalnie ubezpieczenie stomatologiczne nie jest tak popularne jak to medyczne. Wielu ludzi, go po prostu nie ma, bo wolą płacić pełne rachunki, najlepiej żywą gotówką i wtedy paradoksalnie nie idą “z torbami”. Nasze ubezpieczenie stomatologiczne, bo takowe również posiadamy, pokrywa dokładnie koszt leczenia jednego zęba rocznie, a taki drobiazg jak leczenie kanałowe waha się tutaj od 2 do 5 tysięcy dolarów. Co ciekawe trzeba dodać, że nie ma czegoś takiego jak ceny uniwersalne. Rozrzut cenowy jest szokujący i co jest dodatkowo niewygodne bardzo często usuwanie zębów czy leczenie kanałowe, to nie jest coś co wykonują wszyscy dentyści tylko wybrani super specjaliści.

Zdaję sobie sprawę, że polskie realia opieki medycznej to nie jest raj z galopującymi po tęczy jednorożcami, na których siedzą uśmiechnięci lekarze, ale mając porównanie z amerykańskimi wstrzymałabym się jednak z jakąś, miażdżącą krytyką.

Ogólnie z całym szacunkiem do polskiej służby zdrowia amerykańska, (w całości prywatna), wygląda jak nasza państwowa, a moim skromnym zdaniem leczenie prywatne w Polsce bije na głowę amerykańskie standardy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz