czwartek, 15 sierpnia 2019

Aruba, czyli wiatr taki, że urywa kokosy

Zacznę bardzo formalnie.
Aruba to mała, karaibska wyspa, która teoretycznie należy do Królestwa Niderlandów. Zaznaczam teoretycznie, bo w praktyce Aruba jest jedyna w swoim rodzaju, ścierają się tu wpływy karaibskie, holenderskie i amerykańskie (niestety). 
Dzięki związkom z Holandią i potopem turystów amerykańskich, wyspa sprawia dużo zamożniejsze wrażenie niż Barbados. 
Jest dla Amerykanów tym, czym Ibiza dla Europejczyków. 
Szał opalonych ciał w nocy i zaleganie skacowanych biedaków w wodzie z kolorowymi drinkami w ciągu dnia.
Nie mając wyboru wyspa karnie dostosowała się do potrzeb rozrywkowych turystów, spragnionych atrakcji i niestety nabrała przez to bardziej europejskiego klimatu tracąc karaibskie wibracje.


W nocy ulice tętnią życiem, kasyna kuszą, muzyka atakuje wszędzie, a sklepy i knajpki są otwarte do późnych godzin nocnych.
Tubylcy są bardzo uprzejmi i mili, ale brakuje im otwartości i serdeczności Meksykanów, (przynajmniej według mnie).

Aczkolwiek powtórzyła się tutaj kilkakrotnie sytuacja z Meksyku, po stwierdzeniu oczywistego faktu, że nie jesteśmy amerykańską rodziną, uśmiechali się szerzej i zdecydowanie szczerzej.
W niektórych sklepach, gdzie kotłowaliśmy się razem z amerykańskimi turystami sprzedawcy wyławali mnie bezbłędnie z tłumu i bez większych oporów walili mi z grubej rury:


"Nie wyglądasz na Amerykankę, kim jesteś ?"
A ja no to: "Polak mały, daleko od domu"



Ze względu na obłędny klimat przez cały rok, turystyka jest tutaj głównym źrodłem dochodów, ale widać, że czasami tubylcy mają już dość tych, wszystkich atrakcji i rozochoconych tłumów.
I na koniec części informacyjnej, język. W teorii powinien królować holenderski, w praktyce oczywiście można się porozumieć po angielsku, hiszpańsku, ale części rdzennych mieszkańców nie jestem w stanie zrozumieć.


Według przewodników turystycznych, udało nam się zamieszkać w rejonie słynącym, z najpiękniejszych plaży na wyspie. Codziennie robię te same ujęcia zdjęć o rożnych porach dnia i za każdym razem są inne, ale piękne.

Co do przygód to jak zwykle dzieją się rożne fajne rzeczy, na przykład zwiało nam gacie kąpielowe Juniora. To akurat nie było śmieszne, ale pouczające. 
Już na początku zauważyliśmy we wszyskich sklepach kolorowe klamry do przytrzymywania ręczników.
Wyglądają jak udziwnione szczypczyki do wieszania prania w kształcie, flamingów, papug, tukanów, żółwi, delfinów, koktajli, jaszczurek i rybek. Wyobraźnia producentów w wymyślaniu kształtów praktycznie nie ma końca.


Stwierdziłam, że nie przesadzajmy, wieje, ale przecież nas nie zwieje i proszę gacie odleciały w niewiadomym kierunku. W związku z tym zakupiliśmy klamerki, bo jednak strata drugiego kostiumu, lub bielizny to byłaby jednak już gruba przesada.
A kolorowe klipsy są niezbędne, bo wiatr na Arubie jest tak silny, że na własne oczy widziałam zerwane prze niego całe stosy kokosów.



I na koniec mały akcent zwierzęcy. Pojawiły się moje smoki, ( fregaty z Meksyku), olbrzymie piękne pelikany, które wodują parę metrów od kąpiących się ludzi i oczywiście malutkie jaszczurki oraz wypasione iguany.
W hotelu jest ich kilka, jedna czasami siada na brzegu jacuzzi i pozwala się głaskać, zawsze wtedy przymyka z lubością oczy.
Tak, ja zachowuję się podobnie, ignoruję wydzierających się Amerykanów, twardo zapominam, że nie jestem już dzieckiem i bawię się w pięknym, białym piasku.



 




1 komentarz: