środa, 21 sierpnia 2019

Koniec karaibskich klimatów, czyli udogodnienia na lotnisku


Nasz pobyt na Arubie, chociaż dla osób hiperaktywnych mógłby się wydawać monotonny, lub wręcz nudny, był w rzeczywistości idealny. 
Wbrew pozorom, aktywności mieliśmy sporo i wykorzystując piękny lazur morza, trzaskaliśmy kilometry w wodzie rożnymi stylami, nie ukrywam, również dryfując.
Wieczorami odbywaliśmy obowiązkowe spacery, w celu zażycia rozrywek nocnych, co ze względu na wiek dzieci było ograniczone. 
Zamiast kasyna, pokaz kolorowych fontann z muzyczką w tle, a zamiast klubów nocnych wieczorki artystyczne w stylu karnawału brazylijskiego w mikro skali.

Jako, że nie jesteśmy zapalonymi bywalcami kasyn i klubów nocnych nikt nie odczuwał frustracji, za to każdy lekko zgłupiał w sklepach. Można powiedzieć, że udzielił nam się kolorowy nastrój Karaibów. 
Mąż kupił sobie koszulę w różowe flamingi i w niej chodził, Junior dorobił się trzech szklanych kul z żółwiami i piratami i oznajmił, że oficjalnie zaczyna tworzyć kolekcję, ja nie chcąc być gorsza od chłopaków wypatrzyłam uroczego, drewnianego, obłędnie kolorowego tukana i na koniec nasza córka, jako jedyna chyba rozsądna w rodzinie, zakupiła letnią sukienkę w karaibskie żółwiki, (kolory wyjątkowo stonowane).

Kiedy już wszyscy przypiekli lub opalili sobie dokładnie te części ciała, które pragnęli, (lub wręcz przeciwnie), wymoczyli, nazbierali koralowców i obowiązkowy worek białego piasku, zapakowaliśmy się i wyruszyliśmy na lotnisko.

I tutaj będzie małe wyjaśnienie techniczne. Ponieważ Arubę kochają Amerykanie i odwiedzają ją w ilościach już nawet nie hurtowych, ale wręcz napływowych, wpadli na uroczy pomysł podwójnej odprawy.
W praktyce należało się stawić na lotnisku co najmniej trzy godziny przed wylotem i najpierw odbyć klasyczną odprawę u tubylców, czyli bagaż, kontrola paszportowa, skanowanie ciała i bagażu podręcznego na okoliczność przemytu żółwika lub pelikana.
Po raz pierwszy w życiu byłam na lotnisku na świeżym powietrzu, między oddaniem bagażu, a kontrolą paszportową, opuszczało się halę i stało się w kolejce w uroczym ogrodzie, (zdjęcia załączam, nie zaaresztowali mnie, znaczy wolno było robić, kaktus był przed lotniskiem).

Potem następowała odprawa amerykańska ze wszystkimi formalnymi szykanami. 
W teorii wyglądała dokładnie tak jak w Stanach, (te wszystkie horrory imigracyjne), dzięki temu lot był traktowany jako krajowy i po wylądowaniu na lotnisku JFK można było sobie radośnie pobiec od razu do taksówki.
W praktyce wyglądało to tak, że stało się w olbrzymiej kolejce, znajdując się już na terytorium amerykańskim, potem odbierało się swój główny bagaż, powtórnie go odprawiało, przechodziło kontrolę paszportową (następna kolejka), imigracyjną, (kolejka) i powtórne prześwietlenie, (dziki tłum). 

Byliśmy na lotnisku 3,5 godziny przed wylotem, a ledwo zdążyliśmy na samolot. 
Cały czas spędziliśmy stojąc w kolejkach do rożnych kontroli i odpraw.
Mąż pocieszał mnie, że za to w Nowym Jorku polecimy jak te orły i sokoły do domu. 
I pewnie byśmy polecieli, gdybyśmy nie musieli czekać prawie dwie godziny na bagaż.

Dotarliśmy w środku nocy do domu tak wymęczeni, że opaleniznę u wszystkich przykryła szarość i sińce, (pod oczami), nikt nikomu nie przywalił z rozpaczy. 
Tak nam właśnie wyszły te amerykańskie udogodnienia, chociaż muszę przyznać, że gdyby nie poślizg z bagażem to takie rozwiazanie ma swoje plusy, aczkolwiek jest koszmarnie męczące.

Dzieciaki padły, a my jako, że uparcie chcemy uszczęśliwiać nasze dzieci, licząc, że kiedyś stwierdzą, że miały kochających rodziców i prawdziwy dom, nastawiliśmy budzik, żeby rankiem pojechać po kota.






1 komentarz:

  1. Koniecznie musicie zjeść dobry Philly cheese steak 🥪!
    No i czekam z niecierpliwością na zdjęcie kota 😻

    OdpowiedzUsuń