niedziela, 18 sierpnia 2019

Oranjestad, czyli kolorowa niespodzianka na pustyni

Z tą pustynią to przesadziłam, ale tylko trochę, bo Aruba przypomina mi łysy, brązowy, wysuszony orzech dryfujący przez piękne, lazurowe morze.

A'propos morza, w momencie kiedy moje dzieci zobaczyły jak wygląda plaża oraz dostępne akweny: naturalny, (Morze Karaibskie, oczywiście) i sztuczny, (dwa sympatyczne baseny z jacuzzi i małymi wodospadami), odmówiły jakichkolwiek aktywności. 

Oboje stwierdzili, że mają zamiar spędzić nasze wakacje w wodzie, a posiłki możemy im donosić.

Po długotrwałych negocjacjach, wykorzystując chwilowe, małe, załamanie pogody, (upał bez zmian, ale brak słońca), wybraliśmy się podziwiać stolicę Aruby, miasto o mocno holenderskiej nazwie Oranjestad, (w wolnym tłumaczeniu: Miasto Pomarańczy).

I tutaj wreszcie można było złapać trochę karaibskiej atmosfery i kolorów, (nie tylko pomarańczowego).

Można nawet powiedzieć, że atrakcje zaczęły się już wcześniej, w taksówce, którą sobie zamówiliśmy. Prowadziła ją słusznych rozmiarów rdzenna mieszkanka Aruby, sympatyczna pani mocno po pięćdziesiątce. Kierowała swoim samochodem z dużą fantazją, jak na nasze standardy może nawet ociupinkę za dużą.

Używała tylko jednej reki, bo w drugiej trzymała telefon i prowadziła ożywioną rozmową w tym, dziwnym, wyspiarskim języku, przypominającym trochę włoski. 
Po dojechaniu do miasta (daleko nie miała), wysadziła nas na środku ruchliwego skrzyżowania, zupełnie nie przejmując się trąbieniem mijających nas samochodów, ani faktem, czy uda nam się bez uszczerbku na zdrowiu dotrzeć do chodnika.
Wskazała różowy budynek, nazywając go, nie wiadomo dlaczego, Bim Bum i oddaliła się nie przerywając swojej rozmowy.
Różowy gmach okazał się Królewskim Centrum Handlowym i znajdował się w środku czegoś, co nazwałabym Starówką.
Zanim jednak zaczęliśmy zwiedzanie natknęliśmy się na olbrzymi statek wycieczkowy, który sobie spokojnie cumował. Wyglądał jakby był większy niż cały port i bez większych problemów mógłby służyć za hotel dla sporej części populacji stolicy Aruby.

Oranjestad sprawia bardzo sympatyczne wrażenie. Kolorowe budynki, wyglądają jak zbudowane z cukru, przy czym trzeba zaznaczyć, że dobór kolorów jest mocno oryginalny i wręcz buzujący pozytywnym nastawieniem, do tego stragany z rożnego rodzaju rękodziełami i to wszystko w otoczeniu luksusowych butików dla amerykańskich milionerów.

Żeby było jeszcze bardziej wesoło wszędzie stały niebieskie, plastikowe konie w skali jeden do jednego.

Znaleźliśmy zabytkową wierzę, od której podobno rozpoczął się proces kolonizacyjny i najstarszy budynek na wyspie (malutki żółty domeczek), robiący obecnie jak zrozumiałam za włoską knajpkę. Wzdłuż ogrodzenia wisiały wiązanki ślubne, więc być może w knajpce są urządzane wesela, albo po prostu panny młode lubią je sobie tam powiesić na szczęście.

Przegoniliśmy potomstwo uczciwie, robiąc rożne zwariowane zdjęcia.

W pewnym momencie dzieciaki zbuntowały się i stwierdziły solidarnie, że już wystarczy tego zwiedzania i poszerzania im horyzontów. 
Klapnęliśmy sobie przed jakimś wypasionym jubilerem, w pobliżu parkingu podziemnego. Ponieważ Oranjestad to portowe miasto jakoś specjalnie mnie nie zdziwiła mała rzeczka obok, do czasu kiedy wypłynęła nią prosto z parkingu motorówka.
No tak, można i tak się przemieszczać.
Wszystkich nas lekko zamurowało. Moje starsze dziecko umęczone upałem, zapytało głosem pełnym niedowierzania:


"Mamo czy ty widziałaś ? Motorówka wypłynęła z parkingu."

Stwierdziliśmy, że wrażeń jak na jeden dzień zdecydowanie starczy i wróciliśmy do naszego hotelu kontynuować proces namaczania.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz